Opowieści z drzewa cz.I

Wszystkie te historie wydarzyły się naprawdę, choć nie ma na to żadnego dowodu. W gruncie rzeczy ich bohaterami nie są ani Pan Dziwny, ani Zdzisiek, ani setki ciotek, babć, widm, zakonników i innych osób.

Główną osobą jest chora psychicznie Mała Dziewczynka z blond włosami.

Jako chłopiec spędziłem z nią wiele wakacji na wsi, włócząc się po lasach, polach, wzgórzach i zakamarkach. Nigdy nie dowiedziałem się gdzie dokładnie mieszkała, kim byli jej rodzice i czy kiedykolwiek żyli. Później, gdy zniknęła, a wakacje stały się mniej magiczne, rodzice opowiadali mi, że jej życie było jak sen. Śniła na jawie, co było objawem schizofrenii dziecięcej czy czegoś w tym stylu. Podobno dzięki mojemu towarzystwu Mała Dziewczynka była zdrowsza i nie mówiła do siebie. Lekarze nie potrafili jej wyleczyć – leczyły ją te wszystkie opowieści, którymi doprowadzała mnie – „małego chłopczyka z miasta” do drżenia łydek.

Kilka razy o mało nie zginęliśmy trafieni piorunem, raz zgubiliśmy się w lesie, ze dwa razy spadłem z drzewa, chcąc dorównać jej kroku na wielkim grabie czy na starej morwie. Dorośli patrzyli na nas z jakąś zadumą gdy wracaliśmy przemoczeni z nocnych eskapad.

Po latach znalazłem jej grób na cmentarzu, który tak lubiła i po którego murze tak często chodziliśmy. Grób jak grób – kawałek granitu z wyrytym napisem dotyczącym aniołków i innych takich. Tylko daty się nie zgadzały…

Mój psychoanalityk powiedział, żebym to wszystko opisał. „Zacznij buszować w zakamarkach umysłu, a na pewno dojdziemy do jakiś wniosków”. Myślałem przez jakiś czas jak to zrobić, a przede wszystkim jak zacząć… i wtedy poczułem jej obecność. Mała Dziewczynka znów była obok mnie… a może w środku mojej głowy?

„…jeżeli ktoś umarł, to jeszcze nie powód, żeby go przestać lubić, zwłaszcza jeżeli to był ktoś tysiąc razy sympatyczniejszy niż inne znajome osoby, które żyją.”

Jerome David Salinger

Opowieści z Drzewa

Lepiej nikomu nic nie opowiadajcie.

Bo jak opowiecie – zaczniecie tęsknić.

Jerome David Salinger

I

W domu z czerwonymi oknami mieszkał Pan Dziwny. W lecie wychodził do ogrodu późnym popołudniem.

– Gdzie dziś byłyście? – mówił do pszczół brzęczących koło uli. One, jak gdyby nigdy nic, dalej latały zajęte swoimi sprawami. Pan Dziwny stał wtedy pocierając w zamyśleniu czoło. Czasami tylko mruknął jakby czymś zdziwiony. W zeszłym roku umarła mu żona. Była coraz bladsza, gdy coraz częściej przesiadywała przed domem.

– W tym roku pierwszy raz tak przygrzewa – mówiła na wiosnę. Latem Pan Dziwny nazbierał kubek jeżyn.

– Słoneczny ma uśmiech – mówili sąsiedzi. Często wieszali się na płocie, żeby podyskutować o polityce. Ale szybko zmieniali temat na opowieści o pszczołach.

Pan Dziwny przytargał niedawno rozklekotany ul do ogrodu. Pani Słoneczny Uśmiech pomagała mu w zbijaniu ramek na pszczele domki z wosku.

Jesienią Pan Dziwny płakał. A może to tylko krople deszczu płynęły po szybach? Po zimie okazało się, że pszczołom będzie za ciasno w jednym ulu. Sąsiad Zdzisiek pomógł w wystukaniu kolejnych dwóch pszczelich domków. Chcieli pomalować je na zielono, ale farby starczyło tylko na dach jednego. Pstrokate deski – każda z innego płotu – chyba spodobały się pszczołom.

– I jak tam sąsiedzie, nie ckni się samemu? – pytały wąsate twarze wiszące na płocie.

– Pszczółki mam, na niebo popatrzę, to i mi się nie ma co cknić – odpowiadał Pan Dziwny. A jak miodu nazbierał to pół okolicy do niego przyszło. Ależ to wielka polityka była dyskutowana. Namachało się ze swarą chyba ze czterdzieści palców. Babcia Władka powiedziała, że następnym razem trzeba zrobić pierniki z tym miodem.

– Ale skąd korzenie i aromaty wziąć? – mruczeli. Pierników nikt w końcu nie upiekł, ale Pan Dziwny postanowił wtedy, że będzie robił miód pitny. Zajęło mu to jakieś pół roku. Spili się raz z sąsiadem Zdziśkiem. Śpiewali wtedy kolędy do białego rana, choć to bliżej Wielkanocy było. Babcia Władka psioczyła potem tydzień na to kolędowanie, że pewnie Bóg się obrazi. Ale potem doszła do wniosku, że każdy śpiew Bogu miły, byleby był szczery. A Pan Dziwny zawsze za szczerego uchodził w oczach Babci Władki.

Sąsiad Zdzisiek pracował w tartaku. Znosił do Pana Dziwnego ogromne worki z wiórami. Na podwórku z boku w szopie stała „maszyneria do uścisków”. Brykietowała wióry, które w lecie kupowali na opał turyści. Przychodzili coraz częściej po te kostki, więc Pan Dziwny z sąsiadem Zdziśkiem postanowili założyć manufakturę. „Brykiet z wiórów” – wymalowali złotą farbą na kawałku deski i powiesili na płocie.

Potem sąsiad Zdzisiek wpadł pod samochód. Wracał pijaniutki z tartaku.

– Myślałam, że przez to pijaństwo, to mu kiedy rękę utnie – mówiła Babcia Władka, gdy się szykowała w czarne ciuchy do pogrzebu.

– Ano pijaczyna i łazęga – odpowiadały na zmianę ciotuchny.

Kilka tygodni temu Pan Dziwny zdjął deskę ze złotym napisem. Turyści musieli przepłacać na stacji benzynowej za podpałkę na swoje grille. Zresztą coraz mniej ich przyjeżdżało w naszą okolicę odkąd modna się stała zagranica.

Pan Dziwny dostukał jeszcze jeden ul.

– Taki prawie zdziśkowy – mówił Babce Władce, a ta kiwała tylko głową. Pan Dziwny nadal rozmawia z pszczołami. Syn od Preciakowej mówił, że Pan Dziwny cały czas słucha, co przez pszczoły mówi Pani Słoneczny Uśmiech. Może to i prawda, choć młody Preciak to trochę krętacz.

Tanią świerszcze rokendrollem. Niech tanią, co mi tam. Do linii lasu jeszcze daleko. Żeby tam dojść trzeba przejść przez wioskę. Źle się idzie po piaszczystej drodze. Pierwszy dom ma zielone okiennice i patykowy płotek. Czasami można przejść przez wioskę nie odkłaniając się nikomu. Ale nie dzisiaj. Jakaś kobieta wsadziła głowę między okiennice. Pewnie zaraz nią pokiwa, choć pewnie mnie nie zna. Pokiwała. Odkiwałem. Rytuał bez słów. Nie znam jej, choć całkiem możliwe, że to jakaś rodzina. Jeszcze tylko wyżarta dziurami ziemia z kępkami leszczyny. Żółtoczerwony piasek, w który wbiłem się kiedyś wueską. Niżej jest już las. Ciekawe czy rosną tam jeszcze jeżyny?

Wszystko zaczęło się, zdaje się, od Zdziśka od Ćwikłowej. On zresztą zawsze był dziwakiem. Sprowadził sobie kiedyś od miastowych motur. Pojeździł parę tygodni, pohałasował i walnął w drzewo.

– Paskudne złamanie – mówił lekarz, ale jakoś się zrosło. Czasami tylko Zdziśka rwało przed burzą. Może dlatego żeby rozchodzić ból, łazikował po okolicy.

– Zróbmy boisko na ugorze za stodołą Chmielowej – zaczął gadać po wsi jednego dnia. Gadał przez tydzień aż się w końcu zirytował stary Mościak.

– Ale po co? – spytał

– Żeby w piłkę pograć! Postawi się bramki, skrzyknie się wioskowych i będzie igrzysko.

Debata nad boiskiem była długa i hałaśliwa. A to bramki za duże, a to trzech sióstr od Wawrzyszka nie chcieli wziąć do drużyny… Ale w końcu wzięli, a bramki zostały duże.

Pierwszy mecz zagrali w kwietniu. Straszne błoto było i kilka kałuż stało. Zdzisiek stał na bramce, a jedna z Wawrzyszkównek strzeliła mu gola. To był chyba jedyny mecz, kiedy ustalono jakiś wynik. Wszyscy, łącznie z publicznością, byli uwalani błotem. Widzowie też czasami włączali się do gry. Każdy chciał spróbować.

Im się robiło cieplej, tym mecze były coraz bardziej dziwne. Każdy co prawda chciał grać (skład się co chwila zmieniał), ale nikomu nie chciało się biegać za piłką. Oczywiście gola chciał strzelić każdy! Nawet bramkarze. Pewnie dlatego zaraz po pierwszym gwizdku sędziego wszyscy lecieli pod bramkę przeciwnika. W ten sposób gromadziły się dwie grupy pod każdą z bramek a środek boiska był pusty. Zanim ktoś w końcu doczłapał się do piłki leżącej zwykle na środku to mecz się kończył. Zresztą sędziemu, staremu Stabryle, nie chciało się często sędziować, więc czas gry sukcesywnie się skracał.

Któregoś razu przyjechali turyści. Bargiełowa mówiła, że słyszała od szwagra z innej wsi, że ci turyści, to inni są. Że to jakaś wycieczka artystów ze specjalnych domów, czy jakoś tak. Fakt, że ci turyści byli inni. Nie kupowali brykietu na grilla i podobno nie jedli mięsa.

– To co by jedli? – kpił wikary.

Turyści przyszli raz na mecz. Zdziwili się trochę, że dwie grupy ludzi tupią w miejscu ze znudzeniem. Wtedy na środek boiska wszedł taki blondyn z wiankiem na głowie.

– Z moich gerberów! – zaskrzeczała Bargiełowa.

– Pewnie chce zagrać – mruknął Zdzisiek. Ale turysta zaczął pląsać.

– Tańczy – gadała publika.

Blondyn tańczył i śpiewał. Potem to już mecz kompletnie nie przypominał meczu. Reszta turystów zaczęła tańczyć z wioskowymi. Stabryle już nawet nie chciało się odgwizdywać końca. Położył się na trawie i przysnął. Ależ hulanka i zabawa była wtedy we wsi! Ktoś przyniósł winko, ktoś bimberek. Tańczyli, kopali piłkę, główkowali, śmiali się, śpiewali.

Ostatnio przyjechał sołtys z innego powiatu. Chciał żeby go nauczyć zasad „tej nowej gry”.

– E tam, musicie zagrać z nami to się nauczycie, co tam będziemy tłumaczyć na sucho – gadał Zdzisiek. A wójt podobno powiedział, że ligę będziemy zakładać. Preciakowa mówiła, że wikary strasznie marudził na początku, bo mu się liga z legią pomyliła. Jego dziadek zginął w legii. Ale w końcu powiedział, że jak trzeba to nawet boisko pokropi, pod warunkiem żeby podczas gry za dużo nie pić.

– Bo potem chodzą skacowane gęby po wiosce i wędkarzom ryby straszą.

Zdzisiek jaki był dumny!

– A nie mówiłem, że boisko będzie dobre. A wyście na początku marudzili.

Ale Zdzisiek zawsze był dziwakiem.

Oddychająca wilgocią łąka. Pączki drobnych kwiatów przywitają się zaraz ze skwarem. Zabieramy trawie chłodną rosę stopami w sandałach. Obok jest ściernisko. Wielki jeż z blond włosami. Nie będziemy go deptać. Wąska grobla miedzy była zbyt fascynująca, żeby dłużej się nad nią zastanawiać. Dziki pas zielonej materii pokaleczony makowymi ranami. To one prowadziły nas do drzewa. Jest za wysokie – mówiliśmy. O tej porze korona jeszcze znikała w chmurach. Opieramy się o pień. Czuję każdą zmarszczkę kory. Wilgoć dotyka dreszczem. Serce dudni z pieszczotliwą rytmiką. Krew szumi w uszach. Wiatr liśćmi. Nasze dłonie były pomostem dla biedronek. Poleciały w końcu do nieba po wysłuchaniu dwóch życzeń: Żeby zawsze tak było. I żeby to było naprawdę.

– Pan Boruń uratował kiedyś króla Cyganów – opowiadała to, gdy szliśmy po mlecze dla królików. Lubiłem z nią chodzić, bo zawsze plotła sobie wianek na głowę. Wyglądała jak królewna z bajki, co ją kiedyś Pan Dziwny opowiadał.

– Najlepsze grzyby były od Pana Borunia. Ale po tym jak znalazł Cygana, to już nie zbiera grzybów – mówiła. Raz z mleczów uplotła nam warkocze. Udawaliśmy wiatraki i spóźniliśmy się na obiad. Siedzieliśmy potem zagrzebani w kopie siana i nadawaliśmy imiona wymyślonym postaciom.

– Od Pana Borunia co roku kupowało się grzyby. W listopadzie były już ładnie ususzone. Tego Cygana znalazł na samym skraju lasu. Leżał ubłocony i wcale nie oddychał. Pan Boruń wziął go na plecy i do Wikarego chciał ponieść.

– Cygana nie pochowa – pomyślał w połowie drogi i zaniósł go do swojego domu. No i wtedy okazało się, że Cygan oddycha, tylko słabiutko.

– Pomóżcie chłopa uratować – krzyczał do okna starej Zagałowej. Zagałowa namieszała mikstury i dała Boruniowi, a ten wlał ją Cyganowi do gardła. Ależ mu gały wyszły! Opowiadali później, że to mieszanka czosnku i gnojówki wróciła Cygana zza światów. Cygan oprzytomniał, ale zaraz padł, bo miał złamaną nogę.

Na drugi dzień cała wioska huczała.

– Boruń ma Cygana! – zawodziły dewoty pod kościołem. A młoda Garncarzowa to sobie sukienkę podarła, gdy przełaziła przez płot na podwórko Borunia. Ja go też widziałam przez szybę, ale sukienki sobie nie podarłam.

Wiakry miał zamiar walnąć kazanie o poganach, ale mu Pan Dziwny to wybił z głowy. Po trzech dniach któreś z gówniarzy wioskowych rozgadało, że widzieli tabor Cyganów pod lasem. Cały dzień się wioska naradzała czy pójść do Cyganów i powiedzieć, że u Borunia leży taki jeden.

– Ani się ważcie! – krzyczał Boruń. – A jak to nie z ich taboru? To go jeszcze dobiją! Kto wie, kto go zostawił pod lasem?

Problem rozwiązał się jednak bez wioskowych pielgrzymek. Cyganie pytali wioskowych czy nie znaleźli ich brata. No i wszyscy paplali, że jest – „o tam, Panie Cygan, za zakrętem i przez furtkę”. Okazało się, że był z ich taboru. I wtedy jeden taki stary Cygan podszedł do Borunia. Uklęknął i mruczał coś przez chwilę, a potem odpiął sobie kolczyk z ucha i dał Boruniowi.

– Uratowałeś króla Cyganów – powiedział z powagą i poszedł sobie. Po wiosce rozniosły to zaraz gówniarze, co podglądały przez płot. Z tydzień miał Boruń przechlapane. Nawet Pan Dziwny się z niego śmiał. A Bargiełowa z tego śmiechu to nawet placek przypaliła – tak przynajmniej potem mówiła.

– Taki król Cyganów jak z koziej dupy trąba! – dogryzał Zdzisiek Boruniowi.

– A śmiej się, a ja wiem swoje, a grabki to kiedy oddasz?

Wygrzebaliśmy się wtedy z kopy siana żeby dogonić jakiegoś świerszcza. Gdy znudziło nam się bieganie robiliśmy to, co najfajniejsze – wdrapywaliśmy się na starą morwę. Zwykle tam się kończyły jej opowieści.

– Od tamtej pory Pan Boruń nie zbiera już grzybów, ale do lasu chodzi często. Mówi, że nauczył się rozmawiać z drzewami. Bargiełowa plecie, że spotyka się tam pewnie z Cyganami, ale kto by jej tam słuchał.

A ja myślę, że to może naprawdę był Król Cyganów. Sprawdzałam w bibliotece. Nic bym nie znalazła, gdyby bibliotekarka nie powiedziała, że Cyganie to inaczej Romowie. Było napisane o legendach według których Cyganie wybierali króla. Zjeżdżali potem na jedno miejsce i robili bal. Potem tego króla ukrywali. Ja myślę, że Boruniowy Cygan rzeczywiście był królem. Bibliotekarka też tak sądzi.

Ja też tak sądziłem.

Władek pije. Ciocia Hanka tak kiedyś powiedziała. Niosła ciasto do Zawidowej na chrzciny. To był zdaje się jeden z tych jasnych poranków jeszcze wilgotnych nocną rosą. Władek pije, mówiła ciotka Hanka. Stała przy płocie i rozmawiała z Maciejową. No i Władek pił.

– Był kiedyś u nas człowiek, który się zawiódł na swoim cieniu.

Siedzieliśmy wtedy na którymś z tych słonecznych drzew. Na sam czubek nie udało się nigdy wejść. Ale i tak widzieliśmy prawie pół świata.

– Patrz… Zagałowa znów z koszykiem do lasu idzie – mówiłem, a ona uśmiechała się wtedy tajemniczo. Kiedyś nie dokończyła mi historii o Zagałowej. Tyle razy prosiłem ją o koniec tej opowieści.

– To tajemnica. Każdy musi mieć swoje tajemnice, bo inaczej nikt by o nim nie myślał.

Ja i tak ciągle o niej myślałem i nie potrzebna mi była żadna tajemnica.

– Nie znasz się. Kiedyś opowiem ci historię o tajemniczym domu. A wiesz, kto się zawiódł na swoim cieniu?… Kowal. Choć ciotka Hanka mówiła, że z niego kowal był jak sto nieszczęść, bo podkowy krzywe klepał. Jednak na początku był dobry. To były czasy przed którąś tam wojną. Tato mówił, że wtedy powozami jeździli, a nasza wioska nazywała się inaczej.

Kowal fachu uczył się u Stryja, u którego był na wychowaniu. Ojciec mu umarł od szabli a matka oszalała – tak mówili jak był mały. Kowal lubił kuć żelazo, ale Stryjkowa ględziła, że za dużo między drzewami łazi. Bo łaził Kowal między drzewami i słuchał, co do niego szumią. Ktoś mi kiedyś powiedział, że to romantyczność i tylko w książkach o niej piszą.

Któregoś dnia przyszła szkarlatyna i zabrała córkę Stryjków. Kowal płakał wtedy ze dwa tygodnie, bo zakochał się, choć jeszcze nic nikomu nie zdążył powiedzieć.

– Wal młotem w to piekielne żelastwo – radził Stryj, to Kowal walił aż mu żyły wychodziły na muskułach. Tak się przykładał, że go zaczęli wszyscy chwalić – że dobre i mocne podkowy robi.

– Idź na swoje – radził Stryj – żonę znajdziesz. A Stryjkowa mu potem głowę suszyła, że takiego zdolnego z rąk wypuszcza.

Na początku Kowalowi nawet nieźle się wiodło. Ale potem było coraz gorzej – od chwili, gdy zaczął rozmawiać ze swoim cieniem. Gospodarze, co do niego z końmi przychodzili gadali, że Kowal się zmienia.

– Najpierw rozmawiał z cieniem tylko podczas pracy, a teraz to już nic tylko siedzi, gada i ogląda się.

– Nie przeszkadzajcie mi – mówił Kowal.

Po jakimś czasie tylko Stryjkowa do niego zaglądała, czy jeszcze żyje.

– Dlaczego nie chcesz? – mówił kiedyś do cienia. – Tam szumią drzewa. Słyszałeś kiedyś szept motyla? Wszystko oddycha kolorami, a rano zlizujesz srebrną rosę z warg.

Stryjkowa zostawiała mu tylko kawałek sera i wychodziła bez słowa. Potem Kowal szwendał się po okolicy.

– Kury przez niego nie chciały się nieść – tak mi powiedziała kiedyś ciotka Hanka.

Chudy się zrobił i zarośnięty. Spał do południa przy zimnym palenisku, a nocami chodził do lasu.

– Miał szczęście, że się w wilkołaka nie przemienił! – marszczyła wtedy nos i warczała jak ten wilczur u starego Borunia.

– Nie ma wilkołaków – mówiłem, a ona stukała się w czoło.

– Głuptasie, jak ty mało wiesz.

Fakt, ona zwykle wiedziała więcej.

– To się stało któregoś lipcowego ranka. Do wioski przyjechał wielki powóz. Skrzył się cały złotem, a konie miały szkarłatne uprzęże. Zatrzymał się koło kuźni Kowala, a woźnica krzyknął żeby mu konia podkuć, bo zgubił podkowę na wybojach. Kowal wyszedł i stanął koło karocy.

– Zawiodłem się na swoim cieniu – powiedział. I wtedy z karocy ktoś się wychylił.

– To się go pozbądź – powiedział. Woźnica pewnie pomyślał, że to wariat a nie kowal, świsnął batem i karoca pojechała dalej.

Mówią, że żaden koń w zaprzęgu nie kulał bez podkowy. Na drugi dzień kowala znaleźli pod jakimś drzewem. Leżał i patrzył w niebo. Podobno wyglądał jak żywy, ale nie oddychał. Mówili potem, że wcale się nie pozbył cienia. To był słoneczny lipcowy poranek.

A ja myślę, że pozbył się cienia. Pozbył się swojego cienia i go już nie ma. Problem tylko w tym, że ten cień może być teraz wszędzie.

Pokaż mi swój cień…

Struga zawsze przyciągała nas jak magnes. Potrafiliśmy stać z zamoczonymi kostkami nawet po kilka godzin. Chodzenie po mule też było atrakcją. Cierniki kryły się zawsze w miejscach najmniej odpowiednich. Żeby do nich dotrzeć trzeba było nurkować w zaroślach. Gorzej jak były pokrzywy. Cierniki w wodzie wyglądały jak małe przecinki. Zawsze za szybkie żeby wpaść w sieć z palców. Z czasem jednak zaczęły mnie bardziej interesować żaby przy stawie. One przynajmniej nie uciekały przy lada okazji. Z oczami pływającymi po tafli prowokowały do cichych podchodów. No i rechotały.

– Wierzysz w to, że pokrewne dusze zawsze się spotkają? – uwielbiałem te zapowiedzi. W jakiś specjalny sposób marszczyła wtedy czoło. Patrzyła też inaczej. Wiedziałem, że opowie historię, która naprawdę się zdarzyła. Taka, która nie da się opowiedzieć bez przeplatania własnymi wrażeniami. Historii nie poukładanej do końca.

Leżeliśmy wtedy na pasku trawy między lasem i łanami żyta. Przez moment hipnotyzowałem biedronkę chodzącą po jej stopie.

– Takie dusze, które zawsze siebie spotkają? To jest możliwe – odpowiadałem razem z biedronką.

– Było kiedyś takich dwoje ludzi w naszej okolicy. Romeo i Julia, ktoś o nich powiedział. Byli zakochani i nieszczęśliwi. Ich rodziny kłóciły się, więc zaślubiny były niemożliwe.

Potem mówili we wsi, że oboje prawie umarli i że krew zakochanych jest bardziej czerwona. Skończyło się jednak dobrze – ślub był piękny, wesele mniej spokojne. Przeżyli razem chyba 30 lat. Razem łapali słoneczne odblaski, gdy kąpali się w rzece. Rozmawiali bez słów. Nie tęsknili za sobą podczas długich rozłąk. Nawet oddzieleni oceanem opowiadali sobie nawzajem bajki z zamkniętymi oczami.

– Pokrewne dusze – mówiły głosy znad płotów. – Takie to się wszędzie znajdą.

Jedno z nich zachorowało. Na taką straszną bladość. Drugiemu zbladły błyski w oczach. Na cmentarzu znowu mówili o pokrewnych duszach.

– Oskarżą Was o samotność – szumiały drzewa. – Będą patrzeć i czekać na kolejną cmentarną imprezę.

Ale jedno z nich zobaczyło inną duszę na swojej drodze. Ich spotkania nie były znaczone ani krwią, ani zbędnym hałasem. Unosząc się nad horyzontem zdarzeń powiedzieli sobie – Znów się spotkałyśmy!

Głosy znad płotu mówiły potem, że takie to się zawsze znajdą.

Chciała, żebym powiedział jej czy nadal wierzę w spotkanie dwóch pokrewnych dusz. Powiedziałem: tak. Potem się całowaliśmy, a ja pomyślałem, że to jest niewątpliwa zaleta niepoukładanych opowieści.

Wracaliśmy później piaskową drogą poganiani stygnącym za horyzontem słońcem.

– Chciałabym mieć tysiąc rąk – mówiła ze śmiechem. – Tylko jedną bym Cię trzymała!

Resztę rąk przeznaczała na zbieranie i trzymanie tych wszystkich skarbów, które podnosiła z ziemi: szyszek, patyków i kamieni wyglądających jak bursztyny.

– Oj, nie marudź – mówiła gdy pytałem, dlaczego tylko jedną ręką. – I tak mam tylko dwie – stwierdzała dotykając kory któregoś z naszych znajomych drzew.

– Tam leży głaz, który podobno przyniósł z Nieba anioł. Miał go zanieść na szczyt jakiejś góry, ale coś mu przeszkodziło. Potem o nim zapomniał i głaz leży do dzisiaj.

Mówią, że to kamień, który przynosi szczęście. Ale mówią też co innego – że siadają na nim dusze, które czekają na spotkanie.

– To będzie nasze miejsce – obiecaliśmy sobie nawzajem.

– Trafiłbyś teraz na nasz kamień? – spytały mnie jej oczy 20 lat później.

– A Ty?

Nie było odpowiedzi.

Chyba za bardzo się jej baliśmy.

Suchy język. Mokre dłonie. Wystarczy tak stać na wietrze z zaciśniętymi pięściami i otwartymi ustami. Wtedy najlepiej łapie się wiatr. W pewien sposób trzeba odwrócić się od słońca – w zasadzie tak żeby nie raziło. Wiatr najlepiej łapie się przed burzą. Wtedy, kiedy niebo ledwie sinieje na horyzoncie, ale cisza staje się już niemożliwa. Chyba nikt jeszcze nie odkrył, po co łapać wiatr przed burzą. Jednak niektórzy to robią. Najczęściej wtedy, kiedy są sami – trudniej im wtedy udowodnić, że są szczęśliwi.

Niełatwo wczuć się w zimny wiatr. Na początku mrozi rzucając krople w twarz. Można go pokochać. Wczepić się zgrabiałymi palcami. Oddać gesty, dać porwać słowa. Wziąć jego oddech i zamienić w parę. Poczuć gorący uścisk płuc. Albo lekkość rąk sięgających w niebo. Zimny wiatr może zanieść do białej krainy. Pełnej rzeczy zaczynających się na M i L. Kilka razy chciałem go złapać i zrobić go po swojemu. Ale to on mnie łapał. Nigdy go nie poczułem. Tak rzadko wieje.

– Dobrze, że się obudziłeś – jej głos wibrował gdzieś między sufitem a uchem wewnętrznym. – Nie warto spać, gdy tyle gwiazd spada z Nieba.

Chciałem zapytać czy nie mieliśmy ich liczyć, ale Ona od razu odpowiedziała, że lepsze jest patrzenie jak spadają. Rzeczywiście było lepsze. Wszystko było lepsze od tego, co miało być później. Lepszy był zapach poletka kukurydzy, które rosło z boku. Lepszy był cmentarz za nami. Korony jego drzew odcinały się czernią na granatowo – księżycowym niebie…

– Widzisz nieboszczyka? – stado mrówek z prędkością neuronową przebiegło mi po kręgosłupie!

– Te drzewa tak się układają na niebie… Widzisz? Tu ma głowę, tu nos, tu nogi… Widziałem nieboszczyka. W środku gwieździstej nocy, koło poletka kukurydzy.

– Tu ma złożone ręce – dodałem od siebie, raczej po to, żeby przegnać mrówki.

– Wygląda jak Gebard Sidor! Wiesz, że nosił zdechłego ze starości szczura na patyku?

Już wiedziałem. Mrówki znowu przeszły, ale gęsiej skórki dostałem od zimna.

– Myślę, że nikt oprócz starej Agaty nigdy go nie widział. Agata już w dzieciństwie więcej czuła – tak przynajmniej wszyscy mówili. Raz płakała i mówiła, że ziemniaki cierpią. Przyszła zaraza na ziemniaki i wszystkie zgniły w ziemi. Wygonili ją na skraj wsi, gdy coraz częściej mówiła o cierpieniu. Myśleli, że to Ona nieszczęścia sprowadza i kto wie, może i dobrze myśleli.

Agata przestała się odzywać do ludzi. Uśmiechała się tylko. Parzyła zioła i okłady robiła. Gdy umarł weterynarz Wacek, to nawet z rodzącą klaczą do niej chodzili. Ze 20 lat tak było.

Pewnego dnia Agata przestała się uśmiechać. Przestała jeść, chodziła po wsi i mówiła wszystkim, że nie może spać.

– Zaparz sobie ziółek – radziła Preciakowa, ale Agata tylko patrzyła z obłędem w oczach.

– On tu chodzi, jest razem z Wami. Nie wiem czego chce. Jest poza dobrem i złem. Mówi, że jest strumieniem, który płynie między ludźmi.

– Dostała fisia Agata! – krzyczały za nią wioskowe bachory.

– O kim mówisz? – spytał Wikary. Myślę, że jeżeli ktoś oprócz Agaty go widział, to tylko On.

– Nazywa się Gebard Sidor! Widziałam jak na drodze bił kijem małą, szczerbatą Kryśkę od Warząchów, która leży teraz ze szkarlatyną. Rysował koła przed furtką, a szczur na jego kiju warczał, choć był martwy.

Nikt nie widział Gebarda. Ludzie znowu zaczęli być źli.

– Po co zaczęła się odzywać? – mruczeli. Zaczęli też częściej chodzić do kościoła i rzucali więcej na tace.

Jednej niedzieli proboszcz zachorował, a mszę miał prowadzić Wikary. Tak jakoś wyszło, że tego dnia do kościoła przyszła cała wioska. Nikt w chałupach nie został. Nawet psy z łańcuchów pospuszczali, jakby powódź miała nadejść czy inny kataklizm. Przyszła też Agata. Ale to nie była msza. Wszyscy siedzieli i milczeli jakby nasłuchując, co się w ich wnętrzach odzywa. Wszyscy twierdzą, że się modlili, ale ja im w ogóle nie wierzę.

– Zobaczyłam pięknych ludzi, ubranych na biało – mówiła potem Agata Wikaremu. Byli między nami, w nas, ale jakoś obok. Za ołtarzem ktoś stał. Każdy z nich wstawał i opowiadał o pięknych i mądrych rzeczach. Byłam zachwycona. Też chciałam coś powiedzieć, ale wtedy zobaczyłam Go w ostatnim rzędzie!

– A co ty nam powiesz? – usłyszałam od strony ołtarza i wszyscy odwrócili się do tyłu. Gebard Sidor wstał i zaczął się rozglądać. Potem uśmiechnął się i wyszedł.

Od tamtej pory Agata przestała chodzić po wsi i denerwować ludzi. Proboszcz wyzdrowiał, a szczerbata Kryśka umarła na szkarlatynę. Ludzie znów zaczęli rzadko chodzić do kościoła, a mi mrówki zeszły z kręgosłupa.

Powietrze nasycone zapachem świerków. Orkiestra świerszczy improwizuje na temat jakiejś kwiatowej symfonii. Wydrapywaliśmy co większe kamienie z polnej drogi. Jedne miały być na naszyjnik ze szmaragdów, inne na zawody w rzucaniu. Jeden skrzył się w słońcu bezmiarem minerałów. Zwykły kawałek żużlu.

Beret

na głowie się kołysze.

Słyszę.

Ciszę.

Nie widzę swoich dłoni.

Byłem przy agonii ojca.

Nie.

Nie powiem tego słowa.

Poeci.

Jak leci?

Jak u dzieci.

To wyżej napisał kiedyś Pan Dziwny, gdy napił się za zdrowie Zdziśka.

– Chcę go wskrzesić – powiedział tańcząc na stole. To było zdaje się wesele u Maślaków na Mokrych Łąkach.

Pan Dziwny twierdził, że wielokrotnie wskrzeszał Zdziśka. Robił to, bo wiedział, że Zdzisiek polubiłby Panią Słoneczny Uśmiech.

– Rysuję koła na drodze – mówił. – Pod lasem, żeby czasem nikt do nich nie wszedł. Potem wracam do domu, a Zdzisiek stoi przy płocie.

Na wiosnę Pan Dziwny wziął się za stolarkę. Robił okna i podłogi.

– Pszczoły mi mówią gdzie dobre drewno znaleźć.

Klekotowa z Mokracza żegnała się wtedy krzyżem i mieliła różańcem. Dobre drewno miał Pan Dziwny. Okna skrzyły się w słońcu, a pelargonie spływały szkarłatem po szybach.

Preciakowa twierdziła, że do niej to teraz wioskowi przychodzą podreptać po podłodze Dziwnego.

– Plotę sobie z wiórów warkocze – mówił Pan Dziwny. – Ale tylko wtedy, gdy przychodzą turyści żebym wystrugał dla nich Matkę Boską. Daję im wtedy figurkę i widokówkę z kiosku, a okno dorzucam za pięć stówek. Okno wieszają w przedpokoju, a figurkę koło toalety. To taka nowa moda – od Derridy i Mudry Buddy.

Pierwszą reklamację na podłogi Pana Dziwnego złożył Zdzisiek.

– Za bardzo skrzypią – powiedział przechodząc koło furtki.

U Preciakowej szyba pękła, gdy zamykała okno. Zła była, bo całą noc nie spała.

– Trzeszczą deski, spać nie można – stękała. Rozeszło się po wiosce, że z Dziwnego stolarz do dupy.

– Jakieś młode sosiny wziąłeś chłopie z lasu w deszczu – śmiały się pod wąsem chłopy. – Teraz babom trzeszczą, jak się rozsychają.

Ale Pan Dziwny leżał wtedy już trzeci dzień z chorobą. Opiekowała się nim Magda, która kilka miesięcy temu przyjechała ze szpitalem polowym. Szpital pojechał dalej, ale Magda została. Twierdziła, że to bardzo romantycznie mieć swojego, jak mówiła, angielskiego pacjenta. Żadnych Anglików w okolicy nie było, więc ludzie za bardzo nie wiedzieli, o co chodzi.

– Pewnie miastowa – mówili machając ręka i szli w swoją stronę. Po dwóch tygodniach ktoś wybił szybę kamieniem w domu Pana Dziwnego. Chłopy żartowały, że to pewnie Preciakowa za to, że spać nie może przez skrzypiąca podłogę.

Stary Klekot widział jak jakiś turysta zostawił pod płotem okno, które kupił kilka tygodni temu. Pan Dziwny był coraz słabszy, a Magda mówiła, że pewnie umrze, bo już przezroczysty jak pergamin się zrobił.

Na czerwonych ramach okien domu Dziwnego porobiły się białe rysy. Magda była wtedy na strychu.

– Kto idzie? – spytała, gdy usłyszał kroki na drabinie. To Pan Dziwny wspinał się z ogromnym wysiłkiem.

– Za dużo kół narysowałem. Myślałem, że jak On przyszedł to i Ona wróci. Tak go przecież lubiła…

U Klekotowej podłoga przestała trzeszczeć. Magda odeszła, bo Pan Dziwny zaczął szybko wracać do zdrowia. Wzięła ze sobą suknię, którą znalazła na strychu.

– Wezmę ją, taka słoneczna jest – powiedziała z uśmiechem patrząc w oczy Pana Dziwnego. – Żegnaj mój poeto, który drzewo w drewnie odkrywasz. Wyzdrowiałeś, mój pacjencie.

II

Wygładzam fale w głowie. Prostuję zmarszczki na czole. Można być uzdrowicielem, który nie rozumie ludzi. Można być ślepcem, który widzi drzewa. Można ściszać umysły, tak żeby nie krzyczały.

Odrywaliśmy ręce od powierzchni wody, żeby sprawdzić, czy nie wyciągniemy za sobą całego stawu. To było wtedy gdy wyobrażaliśmy sobie, że woda jest ogromnym suknem. Woda jak zwykle była jednak wodą, co wiedziałem od początku. Ale zabawa była przednia. Sprawdzaliśmy potem, kto ma bardziej pojemne dłonie i kto wypije najwięcej łyków wody ze stawu. Po trzecim łyku stwierdziłem, że to chyba niezdrowe i w ten sposób przegrałem zakład.

– Chodź na rozgrzany kamień – zarządziła jako wygrana, więc poszliśmy. Podobno ten kamień miał przynieść kiedyś jakiś anioł, ale chyba nigdy nie dokończyła mi tej opowieści.

– Woda ze stawu nie jest trująca, więc można ją pić ile się chce. To że jest niezdrowa, to bajka dorosłych. Oni już muszą pić herbatę i kawę, bo mają mocno zszargane nerwy.

Dowiedziałem się też, że palenie papierosów wpływa na dorosłych „destabilizująco”. Spodobało mi się to słowo, więc natychmiast uwierzyłem, że palenie papierosów wyzwala niechęć do picia wody ze stawu.

– A nawet jakbyś zachorował to uzdrowił by cię Pan Cierpliwy. Niektórzy mówią, że on w naszej wiosce mieszka od kilku wojen. Ta stara babcia Alojzowa, co umarła w zeszłym roku na polu, mówiła staremu Boruniowi, że ona to Cierpliwego pamiętała jeszcze jak była całkiem młoda. Dyndałowa potem gadała, że babce się klepki mieszały już od starości i że myli Cierpliwego z takim brodatym z Cegielni pod lasem i że on już dawno umarł. Alojzowa podobno wiedziała swoje, ale na dzień przed śmiercią posłała Jadźkową po Cierpliwego. No a potem umarła na polu od uderzenia pioruna.

– Dlaczego nazywa się Cierpliwy? – zapytałem.

– Bo ma tak na nazwisko, oczywiście. Ma też chyba jakieś imię, ale nie pamiętam. Ciotka Hanka mówiła, że młody Cierpliwy, jak była wojna, to poszedł do lasu, żeby bić się razem z partyzantami. Ale on się z nikim nie bił, tylko został sanitariuszem. Niektórzy mówili, że ratował też rannych, którzy nie byli naszymi żołnierzami. Po jednego czołgał się pod ogniowym ostrzałem przez dwie godziny! – tak przynajmniej twierdzi ciotka Hanka, ale ona czasem przesadza.

Po wojnie wrócił do wioski i zaszył się w chałupie pod lasem. Ludzie mówili, że mu przeżycia frontowe trochę namieszały w głowie – że wielu ludzi nie zdążył uratować. Ale potem wioskowi zaczęli do niego chodzić jak ich w krzyżach łupało, albo rzęziło w płucach. Mówili, że z niego cudotwórca, ale on przecież nie wszystkich uleczył. On ze wszystkimi rozmawiał. Najczęściej tłumaczył, że śmierć i tak kiedyś przyjdzie i żeby cały świat wpuszczać do siebie i nie zamykać się. No i żeby nie palić tylu papierosów, to wtedy rzężenie ustanie.

Potem mieszał kilka ziółek, kazał robić napary i opowiadać bajki dzieciom przed snem. W zasadzie to nikt go nie traktował poważnie, ale i tak wszyscy do niego chodzili.

No i kiedyś zdarzył się cud. Młoda Stadnikowa opiła się wody ze stawu z sinicami. Napuchła i miała bardzo spocone czoło. Wikary przyszedł z olejami, a potem powiedział, że pewnie zaraz umrze i kazał zawołać Cierpliwego. Przyszedł w takim słomkowym kapeluszu – tak przynajmniej twierdziła Kaśka od Stadników.

– Wyobraź sobie, że ktoś Cię okrył grubym szalem – mówił Cierpliwy i mrużył trochę lewe oko. – Ten szal jest tak grubo pleciony, że zaplątał się sam w sobie… Powiem Ci w tajemnicy, że to jest bardzo proste. Ludzie myślą, że ja jestem Cudak, ale ja tylko zdejmuję szale. Dotykam ich obiema dłońmi i powoli zgarniam do siebie. Wyobraź sobie, że staw, z którego piłaś wodę to jedno, wielkie, grubo tkane sukno.

Cierpliwy rozmawiał z chorą całą noc. Rano powiedział, że ze zmęczenia mu mroczki latają i poszedł. Stadnikowa wyzdrowiała i mówiła potem, że nauczyła się już umierać, ale teraz to jej się na razie nie chce.

Alojzowa też wiedziała, że umrze, bo chciała już tego. Dlatego spotkała się z Cierpliwym, żeby on ją na zawsze już uleczył ze strachu…

Ostatnio jako dorosły rzuciłem palenie papierosów, żeby napić się wody ze stawu. Już kilka razy piłem, tyle, ile mi się chciało. A potem cierpliwie czekałem.

Czułem jak wbijali w drzewo gwoździe. Ranili paznokcie w poszukiwaniu zapomnianych obrazów. Osuwali się z jękiem. Potwornym krzykiem targali niebo. Nie chcieli odejść. Mieli za sobą miliony kroków . Miarowym stukiem stemplującym głowy. Po co oni tam klękali? Modlili się do matki. Do wszystkich matek. Z bólu wyrywali oczy. Przytuleni do kory mózgowej. Chłepczący wąską strużkę żywicy. Wstrząsani gonitwą neuronów. Ich sine palce wbite w czerń ziemi. Ich sine usta plujące modlitwą. Przez nich to wszystko.

Grzęźli w błocie. Zardzewiałymi paznokciami rozdrapywali rany. Przekrwione oczy szukały oparcia dla żądzy. Oddech rozszarpywał przeponę. Wyścig błotnych szczurów. Potrafili tylko wbijać gwoździe. Kazali drzewom broczyć wnętrznościami. Mieszali czerwień z zielenią. Brunatny świat brutalnych czynów. Zawsze mieli racje. Wyrwali korzenie, przetarli ścięgna. A gdy już wiedzieli – było za późno.

Rzucanie kamordolcami do kałuży było najlepszą zabawą. Szczególnie na drodze, gdzie można było chlapać ile się chciało. Raz wychlapaliśmy całą kałużę. Okazało się, że była to ostatnia na całej drodze, więc trzeba było donieść wody w wiaderku.

– Wiesz gdzie zniknęła ta pierwsza kałuża?

To, że ją wychlapaliśmy, nie było już takie oczywiste. Okazało się, że… nie wiadomo gdzie zniknęła, bo tylko jeden człowiek wiedział, gdzie znikają różne rzeczy. Świstoń się nazywał, chyba Franciszek. Przyjechał do wioski i mówił, że buty naprawia. To mu sołtys powiedział, żeby został i zamieszkał w chałupie na Mokraczu. A na Mokraczu to zawsze dziwnie było. Szkoda że nie ma tam żadnej drogi, bo by się na pewno lepsze kałuże robiły…

Za dolewanie wody do wychlapanej kałuży naskrzeczała na nas Molędowa, że błoto na drodze robimy i nie można przejść. Ale kamordolcem to raz sobie rzuciła, tak dla „proformy”.

Świstoń robił buty, ale zimą zaczął mieć zwidy.

– To od tej wilgoci, pewnie na korzonki Ci poszło – gderały mu baby i kazały chłopom częściej go na grzańca z korzeniami wyciągać. Świstoń chodził potem po wiosce i mówił, że wie.

– Co ty tam wiesz – mruczał Wiesiek, który był drwalem. – Odsuń się, bo Cię przygniecie.

Ale jak Wieśkowi brzytwę znalazł, to już tak często nie burczał. Okazało się, że zgubił ją koło stawu w wysokiej trawie, gdzie nigdy by jej nie wypatrzył.

– To od tego grzańca masz zwidy, Franek, a nie od mgły na Mokraczu – tłumaczył sołtys, a Wikary kiwał palcem.

– Zrób parę pantofelków na rzeźbę Maryi w ramach pokuty.

Córce sołtysa znalazł naszyjnik. Leżał w ogródku pod oknem w kretowisku. Maciejowej znalazł siekierę, która wpadła do strugi. Krysia od Maślaków chciała, żeby znalazł jej jakiegoś męża, ale Świstoń powiedział, że się tak nie da. Wiele rzeczy poznajdował. Ludzie się tak przyzwyczaili, że codziennie chodzili ze Świstoniem po wiosce, a ten tylko wskazywał palcem w różne miejsca.

Następnej zimy Świstoń uciął sobie rękę siekierą. Mało co się nie wykrwawił na śmierć, ale znalazła go gospodyni proboszcza, gdy znów po pantofle przyszła. Świstoń od tamtej pory przestał robić buty i, jak mówiła ciotka Hanka, zdziadział. Spał po rowach albo pod lasem. Na Mokracz coraz rzadziej wracał. Pił dużo więcej grzańców i w ogóle się nie odzywał.

Potem zaczęli mówić, że z niego jest złodziej. A to bransoletka komuś zginęła, a to naszyjnik, a to sierp z szopy albo rower.

Wyciągnęły w końcu pijane chłopy Świstonia w nocy na plac za murem pałacowym, co się tam teraz odpusty odbywają. Chcieli go pobić, ale Zdzisiek przybiegł i im nawrzucał od popaprańców. Świstoń powiedział wtedy, że to w rzeczywistości on kradł te rzeczy, ale nie może ich oddać, bo one już całkiem znikły.

– Tak jak ręka.

– Przecież sam ją sobie obciąłeś – powiedział Zdzisiek, ale Świstoń tylko kręcił głową. Zagałowa mówiła, że go potem nad ranem widziała, jak wyjeżdżał ze wsi powozem. Ale ona to już wtedy chyba ślepawa była. Podobno miał dwie ręce i był uśmiechnięty. Krzyczał, że teraz on musi zniknąć, bo nie można bez żadnych konsekwencji znajdować ludziom różnych rzeczy. Sołtys stwierdził, że kradzieże ustały, a szewca sprowadzi nowego.

Po kolejnym wychlapaniu kałuży zgodnie dolaliśmy nowej wody i poszliśmy wdrapać się na morwę.

– Do tej pory Wiesiek zamyśla się głęboko przy goleniu. Kiedyś powiedział, że Świstoń odjechał między innymi po to, żeby on znów nie zgubił brzytwy.

Najlepsza w drzewach jest ich wilgoć. Zwłaszcza gdy przytulić się do nich po zmroku. Szepczą ci wtedy opowieści z dnia. O matkach z dziećmi, kolorach… O wszystkich tych którzy chodzą przez park. To nieważne – szepczesz. Ważne jest teraz. Wilgoć, zmierzch, sroga zieleń. Może to nie jest popularne, ale ja wolę drzewa. Za ich umiejętność zapominania o dniu.

Stary Alojz lubił chodzić drogą przez środek wsi. Wychodził z chałupy pod lasem i patrzył w niebo.

– Muchy mi za bardzo po suficie skaczą, to chodzę – powiedział kiedyś Boruniowi.

– A jak skaczą? Bo u mnie bardziej po szybach się łomoco.

Alojz lubił wisieć na płocie z Boruniem. Opowiadali sobie wtedy o Cyganach. Boruń kiwał tylko głową, gdy Stary Alojz opowiadał jak to kiedyś jeden tabor tydzień przez las przejeżdżał.

– Palili te swoje wielgachne ogniska, a echo śpiewów aż do wioski się niosło. Zresztą do tego echa to też prawie cała wioska się zwykle przykładała. Ale potem zmieniło się.

– Wszystko przez tę ludzką zawiść – dokańczał szybko Boruń, bo akurat opowieść o tym, jak się zmieniło znał na pamięć. Stary Alojz mówił, że droga przez wioskę dobrze mu robi na kości.

– Jak tam? Będzie padać? – zaczepiał go często wikary.

– A wikarego to od zakrętu widać – odpowiadał Alojz. – Pędzi wikary jak burza. Słonecznie będzie, bo nic mnie w nodze nie strzyka.

Stary Alojz spadł kiedyś z dachu i złamał nogę.

– To teraz będzie z Ciebie wioskowy barometr – śmiał się Zdzisiek. Alojz zachodził do niego często. Zdzisiek nie postawił nigdy płotu wokół swojej chałupy więc zachodzenie nie było trudne.

– Coś Ci ta marchewka nie rośnie – zrzędził gdy Zdzisiek postanowił być plantatorem i zaopatrywać w warzywa całą wioskę. – Na targu mają lepsze i tańsze. Ty się narobisz, a nikt nie kupi.

To prawdopodobnie on namówił Zdziśka, żeby zaczął zarabiać na turystach. Za chatą Zdziśka był kiedyś mały stawik. Kiedyś należał do Jaśniepaństwa – tak przynajmniej twierdziła Hanka od Powróźników, której Alojz nie lubił. Siadał zawsze przy stawie na białym kamieniu. Czasem jak mlecz obrodził to kamienia nie było widać wśród żółtego dywanu. Stary Alojz wyglądał wtedy jakby unosił się nad kobiercem z mleczów. Jak na zielono-żółtym dywanie.

Czasami staw zmieniał się w dziko tryskający w górę gejzer.

– Że też te gówniarze mają tyle siły. Niedługo cały staw wychlapią.

Kiedyś doszedł do wniosku, że po kolejnym najeździe letników staw może zniknąć, albo zamienić się w błotne bajoro. Nabazgrał wtedy na kawałku deski „Uwaga na topielca” i wymyślił dość spójną historię o dramatycznych dziejach stawu. Tabliczkę zdjął na drugi dzień Zdzisiek.

– Alojz! Biznes mi psujesz! Ja turystom teraz nizinne ciupagi sprzedaje, co mi je jeden pijany góral wystrugał, a ty mi tu negatywną reklamę uprawiasz!

Tablica wylądowała w piecu, ale historia o topielcu została. Stary Alojz opowiedział ją kiedyś Hance, a ta uwierzyła.

– Przez tę twoja historię, to mi taki jeden miastowy powiedział, że ja ze skansenu jezdem! – wrzeszczała potem przez drogę. – I mówił, że jest jakimś etnologiem albo innym nierobem, obiecał że przyjedzie, a tu już go dwa tygodnie nie ma!

– Bo mieszkasz tam, gdzie on nie mieszka – odgryzał się Alojz, a Pan Dziwny powiedział potem, że jest w tym dużo „pewnego sensu”.

Hanka obraziła się na Alojza i powiedziała, że jest kłamcą, bo powiedział jej kiedyś, że spotka fajnego miastowego. Alojz powiedział wtedy, że nie lubi Hanki. Ale jak miał nie lubić, kiedy codziennie wisiał z nią na płocie i opowiadał kolejne zmyślone historie.

– To gdzie my właściwie mieszkamy? – zapytał go któregoś dnia Pan Dziwny. Malował okiennice na czerwono, a Alojz pomagał mu mieszać w wiaderku.

– Jak to gdzie? U siebie. A przez środek idzie droga. Często nią chodzę, to do każdego zajrzę, z każdym pogadam. A gdzie ta droga dalej idzie to nie wiem. Niknie gdzieś za zakrętem. Czasami nadjeżdżają stamtąd turyści, ale nie zawsze. Trzeba powiedzieć sołtysowi, żeby kamieni i piasku trochę nawieźć, bo na wiosnę straszne błoto się robi.

A po co ty tak łazisz po tej drodze w te i we w te? – spytała go kiedyś Stara Kobieta.

Bo to jest jedyna droga przez środek.

Mówili potem, że Alojz umarł bo był stary i zmęczony chodzeniem. Przed wiosną sołtys musiał skombinować piasek i kamienie bo droga zrobiła się dziurawa i nierówna jak nigdy przedtem.

– Bo łażą teraz ludzie po niej, gadają, dołki nogą kopią, to się i psuje droga.

Pan Dziwny mówił, że Alojz by się ucieszył.

– Zawsze mówił, że nasza droga jest za mało żywa. No to teraz tętni życiem. Jak Alojz. Może by ją nazwać jego imieniem?

Opowieść o trójkątnym placu może zaczynać się od budowy placu, ale to nie ma znaczenia. Plac powstał i zaczął być samotny. Ale nie był już sam gdy przyszli do niego ludzie. Zaczęli na nim siadać, ktoś posadził klomby, inny flaszkę wypił. Plac rósł w oczach konarami kasztanowców. Znał wszystkich dookoła. Wysłuchiwał narzekań i przyrzeczeń. Milczał o szybkich pocałunkach tornistrowej młodzieży. Byłby milczał do tej pory, gdyby nie zabójcza rana. Na środku placu kopara wyżarła dół. Na piaskownicę. Bachory z wiaderkami zadepczą każdy plac. A przygwożdżą ławki dla Matek Polek z szerokimi dupami.

Ta historia zaczyna się banalnie, a na dodatek nie została opowiedziana na drzewie morwowym. Przynajmniej do pewnego momentu…

Przez trójkątny plac przewalała się kawalkada dwóch Zdziśków.

– Ja kirałem w sześćdziesiątym ósmym i sześćdziesiątym dziewiątym w Płocku, ale jakoś Cię nie pamiętam – mówił pierwszy Zdzisiek, a drugi Zdzisiek nie odpowiadał przez jakiś czas.

– Może i nie kirałem, ale byłem w psychiatryku. Właśnie tam zaczęli za mną chodzić. To było chwilę po tym, jak przestałem odpowiadać Dzień Dobry ludziom, których nie było. Symulowałem przed wojskiem, ale potem tak już zostało.

Pierwszy Zdzisiek zaczął ze zniecierpliwieniem machać ręką i lekko zabulgotał. Poszurali butami i poszli dalej klepiąc się po ramionach. Patrzyłem na trójkątny plac i nasłuchiwałem szelestów nocnych tramwajów. Niedawno je zlikwidowali, ale podobno kilku motorniczych co noc wyrywa się w miasto.

I wtedy znów usłyszałem kroki, jakby ktoś biegł w stronę dwóch Zdziśków. Nikogo nie zobaczyłem, ale na ciemnej ulicy i tak nie było nic widać.

– Kocham Cię – powiedział głos i zaczął krążyć nad trójkątnym placem.

A potem zaczęło się.

Głos wniknął w drzewo, a ono zaczęło falować. Nie szumiało, nie trzeszczało. Było piękne. Było cudowne.

– Chyba rzeczywiście coś za Zdziśkiem chodzi, ale teraz widocznie zostało – pomyślałem. W każdym razie zrobiło mi się wesoło i powiedziałem „łał” dwa razy. Potem była cisza. Gorąca, duszna, sierpniowa cisza.

Wiatr powiał dopiero wtedy, gdy jakaś para przyszła na trójkątny plac. Nie odzywali się do siebie. Stanęli na środku i wtedy powiało mocniej. Najgłośniej szumiało to największe drzewo. Kiwało się i trzeszczało spokojnie. Ale para oparła się o inne – to, które przed momentem się wyginało.

Może oni to też widzieli? Dotknęli kory i wtedy już nie było ich w ogóle widać. Stopili się z cieniem, a mi wydaje się, że stoją tam cały czas. Nie widziałem kiedy opuszczali trójkątny plac, ale słyszałem ich. Miałem zamknięte oczy z niewyspania. Starałem się myśleć o alpinizmie i buddyzmie naraz, ale to nigdy nie przynosi rezultatów i tylko obciąża powieki.

I wtedy zobaczyłem jak szliśmy po ciemku. Ciągnęłaś mnie za rękę i obiecałaś, że dziś będzie najlepsza historia.

– Chodź, to musi być tutaj. Zagałowa gadała, że przechodzili tędy kilka razy. Uciekali, albo ktoś im kazał. W każdym razie na pewno tu byli.

Szczerze wątpiłem czy cokolwiek znajdziemy, szczególnie, że nie było wiadomo, czego szukamy. Zagałowa opowiadała różne historie, które często gubiły wątek gdzieś w przestworzach jej starego umysłu. Kiedyś twierdziła, że była w Egipcie, a wszyscy wiedzą, że Zagałowa nigdy z wioski nie wyjeżdżała. Chciałem powiedzieć, że jesteśmy ofiarami szaleństwa starej wariatki, ale pomyślałem sobie, że nie będę robił z siebie głupka. Wtedy jeszcze piliśmy razem wodę ze stawu, ale już coraz częściej herbatę.

– Ona nie jest wariatką – dodała od niechcenia. – Chcę znaleźć to drzewo dla nas, żebyśmy mieli wspomnienie.

To od niej nauczyłem się tworzyć wspomnienia, nawet takie, których nigdy nie było.

– Jestem twoją muzyką – mówiła, a ja wiedziałem, że jak zwykle specjalnie przeinacza i chodzi jej o muzę, tą od natchnienia. Biegliśmy przez las a ja patrzyłem na trójkątny plac.

– Nie myśl o Zdziśkach – powiedziała i to właśnie wtedy stwierdziłem, że jest zwykłą Czarownicą.

– Za często czytasz mi myśli, obiecałaś – żachnąłem się, ale ona mówiła dalej. – Jestem Jędzą, ale za Zdziśkiem coś chodziło i zostało na placu. Tak samo było tutaj, a chronologię i logikę niech porwie diabeł, co go wikary wczoraj z piwnicy Dziwnego wyganiał.

Tak samo jak ta para znaleźliśmy drzewo i oparliśmy się o nie. Nie wiem, co oni znaleźli, ale ja znalazłem Wspomnienie. Nasze drzewo stało na środku polany. Nie wiem, jak trafiliśmy z powrotem do wioski, ale zanim wróciliśmy dotykaliśmy kory. Potem siedzieliśmy na wystających korzeniach i liczyliśmy, ile ciem i innych robaków odbija się nam od głowy. Opowiedziała mi wtedy tyle historii, ile tylko można było wymyślić.

– Mamy Wspomnienie. Cieszysz się?

Wiem, że wiedziała, że będzie to ostatnie Wspomnienie. Pamiętam, gdy mówiła: – Nie zmarnuj ich. A jeżeli zapomnisz to przychodź do mnie po nowe – wydawało mi się to bardzo mądre, ale nic nie mówiłem – obiecałem przecież, że nie będę się wygłupiał.

– I jeszcze jedno. Pieprz czas! – to zapamiętałem chyba tylko ze względu na „pieprz”.

Na trójkątnym placu latało dużo ciem i kilkaset robali. Wszystkie wokół lampy. Znów powiał wiatr.

Nie chce mi się nic pamiętać. Przynajmniej żadnych szczegółów. Monotonne kreski zdarzeń. Apatia ciągnąca się jak mahoniowe włosy jednej z postaci przeszłości. Detale, same detale w pamięci. Za nimi kryją się ciągi jakiś zdarzeń, jakieś opowieści. Nie mam na to siły. Wolę patrzeć na podłogę pierwszy raz w życiu. Tylko za pierwszym razem odkrywam coś nowego.

Stała bokiem. Widziałem tylko jej profil od klatki piersiowej w górę. Coś tłumaczyła. Nie wiedziałem komu. Jej usta wyrzynały w czarnym tle wyraz za wyrazem. Niektóre przechodziły w słowa bez pośpiechu, inne ponaglającym ruchem głowy albo napięciem karku. Szukałem jej wzroku.

– Patrzysz na mnie jak w obraz – powiedziała żując jakiegoś liścia.

Niedawno pomyślałem, że z wiekiem robi się coraz bardziej arogancka.

– Nie używaj słów, których nauczyłeś się ode mnie.

Miałem rację, była arogancka, ale jakie to w sumie miało znaczenie?

– Zdzisiek się kiedyś na obraz patrzył. Miał taki, jakiegoś włoskiego malarza. – Moja Beatrycze – mówił pokazując go z dumą. Pan Dziwny powiedział mu kiedyś, że to reprodukcja, a oryginał wisi pewnie na Wawelu albo w Luwrze.

– Albo w skarbcu u jakiegoś bogacza – dodawał Zdzisiek kołysząc ręką przed obrazem. – A niech se wisi gdzie chce. Moja reprodukcja i tak jest najlepsza.

Potem były żniwa i Zdzisiek pomagał Staremu Boruniowi. W zasadzie to Boruń sam by sobie poradził, bo ma synów po całej wiosce, ale Zdzisiek wprosił się na tę pomoc prawie na siłę.

– Bo o ten motur mi chodzi, co w waszej szopie od zeszłej zimy stoi. Popracował bym na niego, bo mi się podoba.

Motur Boruniowi przywlekł kiedyś jakiś Cygan. Przejeżdżali niedaleko taborem, więc wyskoczył w odwiedziny. Przyjechał i zostawił go pod drzwiami chałupy.

– Za to, że uratowałeś króla – krzyczał przy furtce, ale oprócz Borunia to tylko stara Zagałowa podobno słyszała.

Zdzisiek naharował się na własną prośbę w polu i motur dostał. Jeździli potem z Dziwnym po okolicy i tylko karpie w stawie Molędy płoszyli.

– Karpie płoszycie Molędzie – upominał Zdziśka wikary, a na pokutę kazał klękać przed ołtarzem. Właśnie tam Zdzisiek przypomniał sobie o Beatrycze. Mówił potem, że mu Matka Boska z ołtarza o tym przypomniała.

– Opiłeś się jak zwykle i pomieszało ci się – gadały chłopy na płotach. Zdzisiek na początku nawet się odgryzał. – Oryginał wisi na Wawelu albo na Jasnej Górze, ale moja reprodukcja jest piękniejsza. Wiem, bo widziałem. Moja ma więcej kolorów!

Potem Zdziśka nie było widać we wsi przez trzy dni. Pan Dziwny mówił, że chłop zachorował. Pocił się i wywracał oczami, ale że teraz dochodzi do siebie. Jednak Stadnikowa mówiła, że Zdzisiek zwariował.

– Na czwarty dzień poszłam do niego razem z ciotka Hanką. Zdzisiek leżał w łóżku i trzymał obraz w rękach. To znaczy tę reprodukcję.

– Ona coś mówi – Zdzisiek wcale nie wyglądał na chorego. Wyglądał tak, jakby nie chciało mu się wstawać z łóżka.

– Zrobił sobie wolne i odjechał z Beatryczą – śmiały się chłopy na płocie, ale zaraz potem smutnieli na kilka chwil. Na szczęście Dziwny przynosił co jakiś czas butelczynę miodu na spróbowanie, więc było czym smutek odgonić.

Zdzisiek poleżał jeszcze kilka dni, a potem wstał i poszedł coś wymyślić. Łaził po okolicy i chyba wtedy znalazł miejsce na boisko. (Dowiedziałem się też przy okazji, że był już jeden mecz na wyższym szczeblu. – Dwa jeden wygraliśmy z tymi wioskowymi z innej gminy. Przed sianokosami rewanż!).

Zdzisiek chodził po okolicy dwa dni i uspokoił się. Pan Dziwny mi powiedział, że on tylko zapatrzył się.

– W pewnych okolicznościach może to być szkodliwe – tłumaczył. – Gdy patrzysz zbyt długo na obraz, to zaczynasz żyć razem z nim. Trzeba umieć się wtedy oderwać, ale niektórym się nie zawsze chce.

Powiedziała mi wtedy, że zobaczę ten obraz.

– Będzie stał oparty o ścianę, a Ty będziesz siedział naprzeciwko. Jej profil zacznie się powoli ruszać. Usta ze spokojem będą tworzyć słowa, których jeszcze nie zrozumiesz. Będziesz szukał jej wzroku, ale nigdy go nie znajdziesz. Ale ona i tak Cię będzie widzieć… Bo to będę Ja! – wykrzyczała ze śmiechem, a ja znów patrzyłem w nią jak w obraz.

Jerome David Salinger

 C.D.N.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *