Od Brandysa po MASH

Nie można oburzać się dziś na to, że książka, poza bardzo ludzkim aspektem, ma też wydźwięk propagandowy. Trzeba wziąć pod uwagę to, w jakich czasach powstała. Ja sama dorastałam w tych czasach i nie ma co się dziwić, że wierzyłam święcie w to, co autor napisał. A to znaczy: że Amerykanie zachowywali się w Korei jak hitlerowcy w Polsce, że bez żadnego powodu napadli na miłujący pokój kraj, a Związek Radziecki jedynie przeciwstawiał się ich nieuzasadnionej, zbrodniczej agresji. Amerykanie mordowali cywilów, torturowali, stosowali broń bakteriologiczną. Rosjanie i Koreańczycy byli wręcz aniołami. O podziale na Koreę Północną i Południową, a także o przyczynach tego podziału czy prawdziwych powodach wojny nie było w książce ani słowa.

Marian Brandys za to bardzo wyraźnie zaznaczył inny podział: dobrzy komuniści – źli kapitaliści. Musiał to zrobić. Nie będę go oceniać. Jednak faktem jest, że bardzo wypaczył spojrzenie czytelników na to, co się działo w Korei przed wojna i podczas wojny, na rolę dwóch kluczowych mocarstw, właściwie na wszystko. Mimo to „Dom odzyskanego dzieciństwa” ma swoje pozytywy. Przede wszystkim jest to książka zdecydowanie antywojenna i prospołeczna. Pokazuje, jak wiele można osiągnąć miłością,  i odpowiednią organizacją, jak niebezpieczne jest tworzenie podziałów między ludźmi i jak bardzo ważne jest to, by dzieci były pod szczególną opieką państwa – tak jak w czasach realnego socjalizmu. Jest rzeczą jasną, że tworząc system, w którym państwo bierze na siebie taką rolę, tworzy się również potencjalnie niebezpieczną sytuację, w której młode umysły będą manipulowane „z góry”. Jednak warto by się zastanowić, czy czasem plusy nie równoważą tu minusów.

Jako wierna czytelniczka tej książki tak bardzo przesiąkłam tym, co w niej napisano, że gdy do polskiej telewizji wszedł serial MASH, nie chciałam go oglądać. Miałam wyrobione zdaniem i niesmakiem napełniała mnie myśl o robieniu komedii z czegoś tak okropnego jak ta wojna.  Po jakimś czasie jednak, dowiedziawszy się nieco więcej o podłożach politycznych całej sprawy, postanowiłam obejrzeć i nie żałuję, bo serial – przynajmniej do pewnego momentu – jest świetny. Jednak jego twórcom można zarzucić to samo co Brandysowi, to znaczy zbytnią stronniczość w przedstawianiu wojennej rzeczywistości. Szczególnie na początku Amerykanie w MASH to istne anioły dobroci:  organizują akcje masowych szczepień, dają zarobić, prowadzą kliniki i sierocińce, niemal cieszyć się należy, że raczyli tam postrzelać. I znowu – trudno robić twórcom z tego zarzut, skoro chcieli, by serial został dopuszczony do emisji. Wątpliwe, by w latach 70’tych cenzorzy amerykańskiej telewizji tak łatwo zgodzili się na serial, przedstawiający dzielnych amerykańskich chłopców jako zbrodniarzy. Mimo to twórcy pod pozorem lekkiej komedii przemycali coraz poważniejsze treści. Postać groteskowa w swej głupocie, pułkownik Flag z wywiadu, gdy mu się dobrze przyjrzeć, jest jednym wielkim paszkwilem, skierowanym przeciw dowództwu armii amerykańskiej, które w pewnym momencie wojny popadło w prawdziwą paranoję. Czołowy błazen sławnego szpitala polowego, major Burns, reprezentuje powszechny w ówczesnej Ameryce, ksenofobiczny pogląd na wszystko, co obce kulturowo, bigoterię i kołtunizm, będące typowymi cechami amerykańskiej generalicji. Im dłużej trwała realizacja serialu, tym więcej w nim przemycano przytyków pod adresem dowództwa amerykańskiej, jednocześnie starając się do pewnego stopnia usprawiedliwić szeregowych żołnierzy. W większości byli to młodzi chłopcy, nie radzący sobie z rzeczywistością wojenną i często płacący najwyższą cenę za ambicje swych przełożonych.

Im dłużej serial trwał, tym więcej miał zwolenników i tym trudniej było tak po prostu go skasować, co twórcy wykorzystywali do realizacji swoich celów. Wreszcie z typowego sitcomu przekształcił się on w satyrę antywojenną, a potem w coś, co już w ogóle nie było śmieszne, a stanowiło jedno wielkie oskarżenie wszystkich armii świata, ze szczególnym uwzględnieniem amerykańskiej. W końcu pokazywano już bez ogródek hipokryzję dowódców i ich pogardę wobec własnych żołnierzy, korupcję, pospolite złodziejstwo w najwyższych kręgach dowodzenia, tuszowanie lub zrzucanie na innych odpowiedzialności za własne zbrodnie. Mówiono o losie dzieci, cynicznie wykorzystywanych przez „robiących interesy” do poszukiwania cennego złomu na polach minowych. O cywilach, nawet bardzo młodych, rozstrzeliwanych bez sądu za to tylko, że przypadkiem pojawili się w pobliżu jakiegoś obiektu wojskowego. Piętnowano obojętność generalicji wobec losu dzieci o mieszanej krwi, których w czasie wojny narodziło się dość dużo. W jednym z odcinków wprost mówi się, że państwa wchodzące w skład sił międzynarodowych, biorących udział w akcji koreańskiej, niejako automatycznie nadawały swe obywatelstwo dzieciom z mieszanych związków, wszystkie – oprócz Stanów Zjednoczonych. To było bardzo poważne oskarżenie, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę to, jak takie dzieci traktowane były przez samych Koreańczyków – dziewczynki najczęściej zabijano, chłopców kastrowano. O tym wszystkim amerykańska publiczność dowiadywała się po raz pierwszy. Żeby jednak to pokazać, trzeba było dostać szansę, o jakiej w krajach Bloku Wschodniego nie było mowy.

W przeciwieństwie do Mariana Brandysa twórcy MASH mieli szanse rozwinąć swe dzieło i doprowadzić do momentu, w którym mogli pokazać ludziom okrutną prawdę, a nie „lukrowany pierniczek”, od którego zaczęli. Jeśli jednak porównać dwa pierwsze sezony serialu i książkę Brandysa, otrzymujemy dwa dzieła o podobnym stopniu wiarygodności. Oba wychwalają jedną ze stron, obarczając wszystkimi zbrodniami tą drugą. Prawda – jak to zazwyczaj bywa – jest dużo mniej uchwytna, niż się zdaje. W każdej armii świata znajdzie się zbrodniarzy i ludzi, którzy za wszelką cenę pragną zachować swe człowieczeństwo. W książce „Siedemnaście mgnień wiosny” taką postacią jest szeregowiec Helmuth Kolder, w MASHu – oczywiście lekarze ze szpitala polowego nr 4077. A u Brandysa? Sprawa zaskakująca – w jego książce trudno doszukać się kogoś takiego. Nie ma w niej postaci „szlachetnego żołnierza” żadnej z armii. Nawet dzieci przypominają tam raczej stado zdziczałych wilcząt, gotowych rozszarpać wroga, gdyby go dopadły i na pewno niezdolnych do miłosierdzia. Jednak ten aspekt sprawy po prostu uszedł uwadze autora.

W Polsce mogły ukazać się jedynie książki, reprezentujące tok myślenia przedstawiony w „Domu odzyskanego dzieciństwa”. Nie tylko książki, również filmy, jak choćby nasz kultowy serial „Czterej pancerni i pies”. Wystarczy spojrzeć na przedstawiony tam obraz dzielnej armii radzieckiej – swoje chłopy, pierwsze do pomocy, łagodne i wesołe… Jak było naprawdę, dziś już dobrze wiemy, jednak wtedy, w czasach realnego socjalizmu, lepiej było nie kwestionować oficjalnej wersji wydarzeń. Mogło się to bardzo źle skończyć. Chociaż i w tym serialu mamy pewną delikatną aluzję co do tego, że nie wszystko było tak cukierkowe. Wywieziony z Gdańska Janek, zabrany transportem w głąb Związku Radzieckiego, najwyraźniej wzięty za małego Niemca, zostaje porzucony na pastwę losu. Od śmierci na Syberii ratuje go Jefym Siemionycz, stary myśliwy, jeden z tych, którym polityka jest obojętna. Można zadać pytanie, czemu nikt poza nim nie zainteresował się wycieńczonym, podróżującym samotnie dwunastolatkiem… Jakoś cenzura nie wyłapała tej sprawy, choć mówiła ona więcej niż całe tomy. Jednak w całym serialu na próżno szukać rzeczywistej prawdy historycznej, stanowi on propagandową bajkę, w której nie wolno było pokazać prawdy. Drobnym akcentem, uświadamiającym że i do armii niemieckiej należeli różni ludzie, jest postać obergefreita Kugla, w gruncie rzeczy dobrego człowieka, który – jak wielu jemu podobnych – po prostu nie miał wyboru.

Powieść wojenna, którą trzeba umieć czytać, napisana została nie w Polsce, a w Związku Radzieckim. Jest to wspomniane już przeze mnie „Siedemnaście mgnień wiosny” Juliana Siemionowa, książka o wiele lepsza niż nakręcony na jej podstawie kultowy serial z Wiaczesławem Tichonowem w roli głównej. W sposób niezwykle zręczny autor opisał w niej system przymusu, panujący w radzieckim wywiadzie. Jak wie ten, kto książkę czytał, Stirlitz na końcu dostaje propozycję powrotu do Berlina, gdzie jest właściwie spalony. Mocodawcy zaznaczają, że decyzja należy do niego. Biorąc rzecz na logikę nie powinien się na to godzić. Mimo to wraca. Czemu? Nie jest to napisane wprost, ale uważny czytelnik zrozumie z półsłówek i napomknień, że żona i syn agenta są w tej sprawie zakładnikami i ze względu na ich bezpieczeństwo nie może odmówić. Nie bardzo to pasuje do świetlanego, oficjalnie lansowanego obrazu. Książka jest nieszablonowa i jednocześnie bardzo ważna też z innego powodu – przedstawia niemieckie społeczeństwo nie jako zbiorowisko zdegenerowanych morderców, a jako zwykłych ludzi, niemniej sterroryzowanych niż narody pozostające pod okupacją hitlerowską. Siemionow doskonale oddał w niej atmosferę niepewności i zastraszenia wśród zwyczajnych obywateli, z których żaden nie mógł być pewny, czy znany „od zawsze” sąsiad lub nawet członek własnej rodziny nie jest konfidentem gestapo. Pokazał urabianie dzieci od najmłodszych lat na posłuszną armię wodza, bezlitosne tępienie „wrogów narodu”, czyli tych, którzy po prostu mieli dość życia w ciągłym strachu. Ujawnił czytelnikom, że hitlerowcy nie tylko mordowali słowiańskie czy żydowskie dzieci, nie oszczędzali nawet niemieckich, jeśli ich rodziców uznano za „wrogów Rzeszy”. Wymowa książki jest jasna. Masowymi zbrodniarzami byli hitlerowcy, natomiast zwykli Niemcy – często ofiarami takimi, jak Polacy, Czesi czy Żydzi. Trzeba było mieć nie lada odwagę, by w Związku Radzieckim napisać coś takiego i naprawdę dużo szczęścia, by nakłonić kogoś do wydania książki. Julian Siemionow miał to szczęście z konkretnego powodu – postać bohaterskiego Stirlitza była bardzo potrzebna jako radziecka odpowiedź na naszego Hansa Klossa (do czego sam autor przyznał się w wywiadzie). Oko cenzury prześlizgnęło się więc niezbyt uważnie po całości książki, której zrozumienie wymaga sporej inteligencji. Wielu innych autorów, usiłujących pisać prawdę, musiało publikować swe utwory poza granicami kraju i narażać się na różne represje. Bardzo krytykowano Związek Radziecki za takie traktowanie ludzi kultury. Jednak w tym samym czasie, w rzekomo demokratycznym USA, prowadzono bezwzględne „polowanie na czerwone czarownice”, które zaowocowało „uciszeniem” wielu utalentowanych reżyserów i pisarzy. Oskarżenie o sprzyjanie komunistom było bronią o ogromnej sile rażenia. Posłużyła ona do zniszczenia nawet „ojca bomby atomowej”, Roberta Oppenheimera i doprowadziła do samobójstwa jego córkę, mimo że jedyną podstawą wysuwanych oskarżeń był fakt zażądania przez uczonego ścisłej międzynarodowej kontroli nad bronią jądrową. Najnowsze badania w tej kwestii dowodzą, że wszystkie rzekome dowody przeciw uczonemu w sprawie o komunistyczne poglądy czy wręcz szpiegostwo na rzecz ZSRR zostały w całości sfabrykowane przez CIA. Warto więc spytać, czy Stany Zjednoczone miały jakiekolwiek prawo wysuwać krytykę pod adresem komunistycznych metod.

Obecnie cenzury teoretycznie nie ma. W praktyce jednak działa ona dalej, tyle że w sposób bardziej zakamuflowany. Niewygodni twórcy i ludzie o niezatwierdzonych z góry poglądach są usuwani z publicznej telewizji, wyrzucani z redakcji czasopism i nękani na różne sposoby. Próbuje się za wszelką cenę wprowadzić kontrolę nad tak potężnym medium, jak internet. Zasłaniając się troską o poszanowaniem praw autorskich usiłuje się zastraszyć użytkowników internetu i twórców niezależnych serwisów, zalegalizować możliwość przeszukiwania komputerów obywateli bez nakazu prokuratury, jedynie na podstawie podejrzeń lub po prostu widzimisię danego urzędnika. Jest to krok w kierunku orwellowskiej antyutopii, w której każdego obywatela będzie się śledzić w jego własnym domu, a ludzie będą wiedzieli tylko to, co władza uzna za stosowne im powiedzieć. I oto rzeczywisty koniec snów o demokracji.  Od dawna wiadomo, że kto ma kontrolę nad przepływem informacji, ten rządzi społeczeństwem, nic zatem dziwnego, że  ludzie kierujący wielkimi państwami z niepokojem patrzą na sieć, po której informacja krąży swobodnie i bez przeszkód. Teraz jednak sytuacja jest inna niż kiedyś i ludzie, świadomi że są okłamywani, będą walczyć o dostęp do prawdy. A w dobie globalizacji trudno ją ukryć na dłuższą metę. To nie są już czasy, gdy Jacek Kleiff śpiewał:

Świeże groby zawsze wzruszą
Wszystko jedno, gdzie kopane.
Jak porosną, wyjdzie na jaw
kto szczuł i co było grane.

Teraz rzeczywiste intencje i działania wychodzą na jaw znacznie szybciej niż kiedyś, kiedy trzeba było czekać na to paręset lat i właśnie tego boją się elity rządzące światem. Ludzie po prostu wiedzą już za wiele i stali się znacznie mniej ufni wobec swoich rządów. Istnieją jeszcze co prawda takie relikty jak Korea Północna, ale nawet tam prawda zaczyna powoli docierać do coraz większej rzeszy obywateli. Być może bliski jest już czas, kiedy to ona ich wyzwoli. Bo prawda to najpotężniejsza broń na świecie, a coraz trudniej jest ją ukryć lub zafałszować.

Luiza „Eviva” Dobrzyńska

About the author
Technik MD, czyli maniakalno-depresyjny. Histeryczna miłośniczka kotów, Star Treka i książek. Na co dzień pracuje z dziećmi, nic więc dziwnego, że zamiast starzeć się z godnością dziecinnieje coraz bardziej. Główna wada: pisze. Główna zaleta: może pisać na dowolny temat...

3 komentarze

  1. Ciekawy tekst, jeszcze nie czytałam takiego historycznego ujęcia obecnej sytuacji, gdzie władza próbuje okiełznać internet. Myślę, że to ważny głos w dyskusji.
    Tylko pierwszy akapit wydał mi się niezrozumiały. Nie bardzo rozumiem o jakiej książce Pani pisze, skoro z drugiego akapitu wynika, że nie jest to jednak książka Brandysa. I nie rozumiem, czemu pisze Pani, że Brandys tworzy inny podział, skoro w „dobrzy komuniści – źli kapitaliści” parafrazuje Pani pierwszy akapit.

    1. Oto, co oryginalnie byo na samym początku tekstu:

      Kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką, ze łzami w oczach pochłaniałam książkę Mariana Brandysa pt „Dom odzyskanego dzieciństwa”. Jest to opowieść, oparta na prawdziwych relacjach pracowników domu opieki dla koreańskich sierot wojennych, które Polska przyjęła w tych trudnych latach. Wojna w Korei, jak każda inna wojna, była naznaczona różnymi potwornościami i cierpieniem setek tysięcy ludzi. Jak w każdej wojnie, najbardziej niewinnymi i bezbronnymi ofiarami były dzieci. Polska, której mieszkańcy zawsze byli skłonni do współczucia i pięknych gestów, przyjęła około 400 dzieci w różnym wieku, w przytłaczającej większości zupełnie samych na świecie. W Polsce znalazły one nowy dom, gdzie miały co jeść, w co się ubrać, i gdzie nikt nie zrzucał im bomb na głowy. Opieka nad nimi nie była wcale łatwa. Zdarzały się im wybuchy agresjii, ciężko też było przełamać bariery kulturowe, szczególnie, że w oczach małych Koreańczyków Polacy byli identyczni fizycznie ze znienawidzonymi „miguk”, Amerykanami. Trzeba było wielu starań, by nabrały trochę zaufania do nowych opiekunów i przestały się bać. Polska powoli stała się mich nowym domem. Tutaj mogły odzyskać to, co im zabrano – dzieciństwo. Takie są fakty. Te jednak można przedstawiać w różny sposób.

  2. Kłopot w tym, że ucięto mi cały pierwszy akapit, widocznie uznając go za nieistototny, a właśnie w nim mówiłam o samej książce. Stąd nieporozumienia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *