O wyższości gołębi nad wróblami – felieton Katarzyny Zyskowskiej- Ignaciak

OLYMPUS DIGITAL CAMERADokładnie pamiętam dzień, w którym powiedziałam mojej redaktorce, że nie dokończę pisanej właśnie książki. To miała być kolejna lekka obyczajówka. Historia, jakich wiele. Bohaterka w średnim wieku. Oczywiście na życiowym rozdrożu. Otrzymuje w spadku dom, czy może lepiej domeczek (jak ja nie znoszę zdrobnień), spowity w bluszcz albo inną winorośl. Ewentualnie wraca po latach w rodzinne strony, rozczarowana wielkomiejskim wyścigiem szczurów. I tu odkrywa na nowo s e n s życia, odnajduje spokój ducha, szczęście, miłość, spełnienie zawodowe (niepotrzebne skreślić). Czytelniczki to uwielbiają, toteż księgarskie półki uginają się od chick-litu. Oczywiście nie mam nic przeciwko takim książkom – po tym, co funduje nam życie, mamy prawo czasem się odmóżdżyć przy nieskomplikowanej lekturze – niemniej im więcej słodyczy spływało z moich palców na klawiaturę, tym wyraźniej słyszałam głos sprzeciwu wewnętrznego „ja”. Coś podszeptywało: „Kaśka, ogarnij się, przecież ta książka to blaga, to nie ty”. Owszem, swego czasu napisałam lekkie i zabawne „Niebieskie migdały”, lecz tym razem nie miałam siły ponownie tryskać optymizmem. Być może zaskoczę czytelników moich pierwszych powieści, jednak naturę mam zgoła niewesołą, zazwyczaj orbitującą między melancholią a nieuleczalnym pesymizmem. Taka jestem.

Nie mogłam więc spać. W mękach twórczych napisałam ze sto stron owej radosnej powieści i coś we mnie ostatecznie pękło. Po prostu czułam, że nie dam rady brnąć dalej unurzana w cukrowej masie po pas. Wtedy pojawiły się one: historie. Sześć zamkniętych w jednej, jedna zamknięta w sześciu. A wraz z nimi „oni”. Kilkoro trzydziestolatków. Cudowne dzieci przemian. Pamiętający kolejki do mięsnego i szum kreszowych dresów, smak gumy turbo i chemicznej papryki z Chio Chipsów – beneficjenci dojrzewającego kapitalizmu. Ci, którym się udało, którzy w przeciwieństwie do swoich dziadków i rodziców o niewiele spraw musieli walczyć, by być i mieć. Pierwsze takie pokolenie. Moi rówieśnicy. Przyjaciele.

Nieprzyjaciele. Dalsi i bliższy znajomi. Nieznajomi… Wszyscy w pewien sposób niedojrzali, nigdy bowiem nie mieli okazji dostać porządnie po tyłku od świata i historii. Za to po czubki włosów upaprani w konsumpcjonizmie. Opętani żądzą posiadania. Przekonani o niezbywalnym prawie do dobrobytu. Odmierzający swoją wartość ilością „lajków” i znajomych na fejsbuku. Tacy oni są. Oni. Ja? My. Zakompleksieni z powodu wschodnioeuropejskiego aktu urodzenia. Przerażeni pokładanymi w nas nadziejami. Przerażeni dorosłością. Przygnieceni ambicjami. Z nieodłącznymi uśmiechami wymalowanymi na maskach. Z uśmiechami, których uczyliśmy się pilnie z amerykańskich filmów, które po raz pierwszy puszczano bez cenzury w tv. Keep smiling.

Przyszli do mnie i nie chcieli się odczepić. A przecież miałam pisać o czymś innym. Miało być lekko i wesoło, bo podaż, bo rynek, bo czytelniczki chętnie sięgną po czytadło. Pomysł na słodką fabułę już został zaakceptowany przez wydawnictwo, wstępny projekt okładki zrobiony, terminy, plany, uściski dłoni…

Postanowiłam spotkać się z moją redaktorką, aby porozmawiać, i mówię jej, że niemoc, pomroczność jasna, stupor kompletny i że ręce mi się już lepią od lukru. A tymczasem ja bym chciała inaczej, odważniej, mocniej. Mam sześć opowiadań – wiem, wiem, ludzie nie przepadają za taką formą literacką. I bohaterów, których nie da się polubić – ani zabawnych, ani miłych, za to obrzydliwie bogatych (a jak powszechnie wiadomo, nikt nie sympatyzuje z bogatymi, bo bycie zamożnym w naszym katolickim, bogobojnym kraju to zło). No i mam już tytuł: „Nie lubię kotów”. A moja redaktorka na to: Kasia, na co ci to? Koty są powszechnie wielbione, miękkie kiciusie, słodziutkie kociaki, a ty chcesz krzyczeć z okładki, że ich nie lubisz? Nie! Zjadłyśmy sałatkę, wypiłyśmy kawę; ja z nieprzejednaną miną, redaktorka z nieco rozczarowanym uśmiechem. „Na pewno nie chcesz zakończyć tamtego projektu? Bo wiesz, ten nowy to kasowy raczej nie będzie. Nikt nie lubi taplać się w brudzie. No ale chcesz pisać – pisz. Przyjrzymy się. Może weźmiemy, ale nic nie obiecuję”.

A więc zamieniłam wróbla, którego mocno ściskałam już w garści, na gołębia na dachu.

Nigdy nie czułam aż takiej przyjemności z pisania. Wyłączyłam hamulce, pozwoliłam popłynąć kolokwializmom, których dotąd unikałam jak ognia – bo nie wypada. Pisałam. Pierwszy raz tak szczerze. Pierwszy raz bez ściemy. Bez słodzenia. Bez zastanawiania się, czy kogoś przypadkiem nie urażę, czy czytelnikom się spodoba. Pisałam tylko dla siebie. Wydawca przeczytał. Postanowił zaryzykować. Nie będzie happy endu, nie będzie spadków, prowincji i zdrobnień. Odważyłam się i teraz śpię spokojniej. Przyznałam się, kim jestem.

Teraz wasza kolej.

Katarzyna Zyskowska- Ignaciak

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *