O KREACJI NA EMIGRACJI

Gdyby odrzeć z powłok ciekawość, jaka trawi czytelników i krytyków rozpracowujących autora, dobrać się do jej miąższu, to okazałoby się, że większość pytań stanowi tak naprawdę tylko wariant dwóch zasadniczych: pierwszego – skąd autor czerpie inspirację? i drugiego – jak autor dba o warsztat? Reszta, z której tkany jest wizerunek autora, a więc jego arsenał narzędzi wspierająco-motywujących, jego obsesje, fascynacje, miłości, przeszłość, doświadczenia, ludzie i zwierzęta w jego życiu to tylko atrakcyjna, celowo rozpraszająca oprawa kośćca. Wczytajcie się uważniej w wywiady z ulubionymi autorami, w teksty o nich oraz w ich biografie, a przyznacie mi rację.

16837740_10209077705243187_1602514539_n

Ale co się dzieje, gdy autor nie mieszka w kraju języka, w którym pisze? Gdzie i jak wtedy szuka inspiracji, co z warsztatem? Czy jego język nie podupada? Czy taki autor nie musi chwytać się jakichś dodatkowych, niepraktykowanych przez pisarzy w kraju ćwiczeń, by zębatki stylu i treści chodziły, jak lubiła mawiać moja babcia, „ łacno i gładko”? Czy nie doświadcza w związku z powyższym bardziej dramatycznych pisarskich blokad i twórczych zacięć? Pisarstwo, jak każdy rodzaj sztuki, to bieg z przeszkodami. Rodzimi pisarze zwierzają się, że okresowo walczą na noże z własną głową, która przeciąga ich przez zapadliny intelektualnej niemocy i gorsze okresy stylistyczne. A przecież język ich pracy rozbrzmiewa i w głowie, i w otoczeniu non stop, karmią się strumieniem słów pisanych i mówionych, w których nurzają się od przebudzenia do zaśnięcia nawet wtedy, gdy o tym świadomie nie myślą. I Miłosz, i Barańczak, by przytoczyć dwóch najlepiej znanych współczesnych mistrzów polskiego słowa i literatury, tworzących z wielkim powodzeniem na emigracji, potwierdzili, że istnieje coś takiego jak „dodatkowy opór języka”, gdy staje on na co dzień w zawody z innym. I że faktycznie częściej zdarzają się wtedy sytuacje, iż trzeba język wziąć na krótszą smycz, by nie pozwalał sobie na zbyt wiele.

Jestem emigrantką i przyznaję się (po raz pierwszy i może ostatni), że też doskonale znam ów opór, atak ze strony językowych kalek, prowokacje ze strony zapożyczeń i skrajnie frustrującą, a rzutką niczym legion rzymski, przypadłość, kiedy to zamiast polskiego słowa czy frazy na podorędziu są tylko ich obce odpowiedniki i to jeszcze z gatunku tych, co to wcale szybko odejść nie chcą, rozpierają się po pańsku na całą szerokość głowy i walczą, odpychając nogą.

okładka2

Chciałabym rzec, że wypracowałam własne metody walki z oporem, ale obawiam się, że nie powiem na ten temat nic odkrywczego, a i wesprę się dyżurnym bon motem – praktyka czyni mistrza. Pierwsza zasada, której hołduję, to po prostu pisać. Czynię to na co dzień, jeśli nie w sensie stricte twórczym, to wykonując zawód dziennikarza. Druga – robić to z rozmysłem, planowo i intensywnie kultywując relacje z polskim słowem pisanym, zwłaszcza w jego odmianie literackiej. Emigrowałam do USA w czasach, gdy właśnie wystartował Internet, otwierając przed wszystkimi, a szczególnie przez emigrantami, możliwości kontaktu z tym słowem w sposób absolutnie przełomowy. Do dzisiaj powtarzam, że nie wiem, jak długo, a raczej krótko, trwałaby moja emigracja, gdyby nie ten cudowny wynalazek. Mimo więc 8 i pół tysiąca kilometrów, które dzielą mnie przez jedenaście miesięcy w roku od Polski, pozostaję nałogowym, codziennym pożeraczem języka polskiego w każdej jego postaci, łącznie z encyklopediami, słownikami i kompediami wiedzy. Ostatnio pasjami czytam poradniki hodowców kotów, bo przygarnęłam jedną znajdę, oraz opracowania historyczne dotyczące drugiej wojny światowej, bo na rodzinny użytek prowadzę małą, prywatną wojnę z amerykańską podstawą nauczania historii. Ponadto jestem wymarzonym klientem polskich księgarń. Z żadnej nie wychodzę z pustymi rękami, a do domu, po każdej wizycie w kraju, wracam z walizkami pełnymi książek i prasy. W walizkach córek dodatkowo podróżują polskie lektury dla dzieci, gdyż wychowując je dwujęzycznie, ale bez możliwości posłania do polskiej szkoły, postawiłam na czytanie i mamy dzisiaj w domu trzyosobowy fanklub polskiej książki. Jeśli nie liczyć szkół, bibliotek i innych instytucji, niewykluczone, że jestem posiadaczką największej prywatnej biblioteczki ze współczesną polską literaturą piękną na zachód od Chicago.

16831593_10209077687682748_1261260153_n

O tym, co i dlaczego mnie inspiruje, napiszę może kiedy indziej, choć mam wielką nadzieję, że czytelnicy mojej najnowszej powieści „Kreacja” zdołają to odkryć sami. Włożyłam w tę książkę sporo wątków i jeszcze więcej aluzji – kto uważny, ten znajdzie!

Korzystając jednak z okazji, że jestem tutaj i rozmawiam z Wami, drodzy czytelnicy, za pośrednictwem tego tekstu, powiem o czymś innym, czego może się nie spodziewaliście lub nad czym nie mieliście okazji się zastanowić, zwłaszcza jeśli autorzy książek, po które sięgacie i z którymi macie kontakt, też mieszkają w Polsce, doświadczając na co dzień tych samych co Wy życiowych realiów, kultury, obyczajowości, tradycji i historii.

Wybór języka, w którym się tworzy, i wybór gatunku, jaki się uprawia, nie pozostają dla autora bez konsekwencji. Stawiają go pod ścianą, której na imię Świadomość Odbiorcy . Rzecz nie taka trudna, gdy chodzi o pozycje niebeletrystyczne, których mam w dorobku kilka. Książki dziennikarskie i publicystyczne wymagały ode mnie przede wszystkim rzetelnej, udokumentowanej wiedzy oraz pewnego rodzaju wyczucia poziomu znajomości i świadomości tematów, jakie poruszam u mojego czytelnika. Na dalszej pozycji była znajomość polskiej historii, czułych społecznych punktów i kodeksu narodowego oraz obyczajowych wartości, służąca wzmacnianiu argumentów efektywnymi odniesieniami do polskich realiów. Wybierając powieść obyczajową rozgrywającą się w Polsce, za każdym razem staję jednak, jako autor, przed zadaniem zupełnie innym. Mój odbiorca będzie przecież oczekiwał nie tylko przyzwoitego warsztatu, wciągającej opowieści, emocji i refleksji, ale i tego, że sposób, w jaki skonstruuję książkowy świat, będzie dla niego rozpoznawalny. Mam obowiązek, jeśli chcę być wiarygodna, wiedzieć, jakim rytmem żyje współczesne polskie miasto, wieś, przedmieście, nowoczesne osiedle, stara kamienica. Co ludzie oglądają w telewizji? O czym rozmawiają ze sobą emeryci, a o czym matki, studenci? Jaką czyta się prasę i kto korzysta z publicznych bibliotek? Wszystko, co składa się na tzw. codzienność – od zakupów przez komunikację, aktualne remonty dróg po odpoczynek i życie towarzyskie. Obyczajowe tło jest oczywiste i „przezroczyste” dla każdego, kto mieszka w Polsce na co dzień. Ale dla autora emigranta? To dodatkowy, momentami decydujący o jego „być albo nie być”, worek wyzwań! Bezcenne stają się więc wszystkie, nawet te najdrobniejsze (uwielbiam określenie „intelektualna drobnica”), wspomnienia i doświadczenia, jakie wyniosło się z kraju z czasów przedemigracyjnych, oraz obserwacje dokonywane za każdym razem, gdy jest okazja odwiedzić ojczyznę. Jestem szczęściarą – odwiedzam Polskę bardzo regularnie, a dziennikarska pasja też wydatnie pomaga w nawigacji po aktualnościach każdego rodzaju. A jednak… Bez względu na to, jak swojsko i „wciąż w domu” czuję się w Polsce, towarzyszy mi, i być może już nigdy mnie nie opuści, specyficzne poczucie funkcjonowania na obrzeżach, nie w centrum, rola obserwatora, nie uczestnika i interpretatora a nie sprawcy.

okładka

Pociesza mnie, jako emigranta i jako twórcę, że ostatnie zdanie, choć sama je wymyśliłam, nie należy do mnie. Poeta, którego bardzo cenię (i zachęcam do poznania, jeśli jeszcze o nim nie słyszeliście!), Charles Simic, elegancko i rzeczowo napisał o tej sprawie tak: W twórczości emigrantów zawsze przewija się wątek odwiecznego konfliktu podzielonej tożsamości, podzielonej rodziny (…) plus te wszystkie egzystencjalne pytania o to, do jakiego stopnia się asymilować, a do jakiego trwać w lojalności do swoich korzeni.

Co przywodzi mnie do ostatniego pytania, jakie chcę poddać wam tu dzisiaj, drodzy czytelnicy, pod rozwagę, i na które odpowiem, odnosząc się do mojego osobistego doświadczenia. Jak większość (wszyscy?) emigracyjnych pisarzy nieustannie się zastanawiam, w jaki sposób emigracja kształtuje mnie jako autora . Myślicie, że żartuję, a to naprawdę tak działa. Człowiek wstaje rano, staje przed lustrem i kontempluje swój wizerunek, wcale jednak nie po to, żeby zlokalizować nowe zmarszczki (robiła to w otwierającej scenie bohaterka mojej pierwszej powieści „Dom naszych marzeń”), lecz po to właśnie, by sprawdzić, kim się czuje i którą stroną świata będzie dzisiaj szedł przez życie. Mam absolutną pewność, że mnóstwo autorów wierszy, esejów i nawet powieści zaczerpnęło pełną piersią z takich właśnie porannych debat z samym sobą.

16810001_10209077660722074_734387605_n

„Kultowa” autorka emigrantów, która z zagadnień wykorzeniania się, zakorzeniania gdzie indziej i świadomych wyborów, właśnie w aspektach języka oraz kultury, zbudowała całą przepiękną powieść, czyli Ewa Hoffman od „Zagubionego w przekładzie”, postawiła tezę, iż: Każdy emigrant przekształca się w antropologa-amatora , bo zauważa aspekty otaczającego go świata i sprzęgniętej z nim kultury, które są niewidzialne dla ludzi w nich wychowanych, tak bardzo bowiem oczywiste, tak z nimi zintegrowane. Ja już dawno zdałam sobie sprawę, że tego typu antropologia działa i w drugą stronę. Czasami trzeba się oddalić, by się przybliżyć i coś stracić, by to naprawdę zyskać. Jeżeli więc uznacie, że jakieś obserwacje, które włożyłam w „Kreację”, są przekoloryzowane, choć trafiają w sedno sprawy, lub zatrzymacie się nad „oczywistością”, która z mojego punktu widzenia wcale oczywistością nie jest, będziecie wiedzieli dlaczego. Jeśli jednak nie odnajdziecie w mojej powieści żadnych wyraźnych odcisków palców emigranta, też poczytam to sobie za korzyść.

Eliza Sarnacka-Mahoney

About the author
Eliza Sarnacka-Mahoney
dziennikarka i pisarka, z wykształcenia anglistka, związana z mediami w Polsce i USA, korespondentka amerykańska „Dziennika Gazety Prawnej”, felietonistka nowojorskiego „Nowego Dziennika” i kanadysjkiej „Gazety” specjalizująca się w zagadnieniach politycznych i społecznych. Ekspert ds. dwujęzycznego wychowania dzieci współredagująca portal edukacyjno-kulturalny Dobra Polska Szkoła w Nowym Jorku. Autorka książek publicystycznych, poetyckich i powieści. Jej najnowsza powieść pt. „Kreacja” właśnie ukazała się nakładem wydawnictwa „Prozami”. Strona autorska elizasmahoney.com

2 komentarze

  1. Droga Pani Elizo,

    dla mnie emigracyjni pisarze, to nie ci których pani wymienia. Te osoby były na emigracji, ale nie byli emigrantami, oni /one pracowały w amerykańskich instytucjach, za duze pieniądze. Miały uznanie i pozycje, ubezpieczenie i zapewniony dach nad głową. Dla mnie emigranci to ci co musza o wszystko walczyć, począwszy od pierwszej łyżki, noża, poduszki, koca, własnego kąta, itd. Wymienia pani szczęściarzy, ludzie, którzy mieli urlopy płatne, zielone karty, mogli jeździć poruszać się po całym świecie i Ameryce. Podobnie jak pani nie jest emigrantem, ale na emigracji, to coś zupełnie innego niż emigrant spod Tarnowa, czy Moniek.

  2. Drogi Panie Adamie,

    uważam, że są różne rodzaje emigracji. Nie musi to być zawsze walka o wszystko od absolutnych podstaw. Ludzie z różnych przyczyn emigrują i różnie przeżywają swój emigracyny los. Różnie też bywa ze świadomością emigracji, prawda? Bywa, że osoby, które zdaniem Pana jedynie „przebywają” na emigracji, a nie są „emigrantami” posiadają o wiele silniejsze poczucie bycia emigrantem, niż ci, którzy musieli zaczynać od zera. Bo okazuje się, że ci „zerowi” gdy powoli obrośli w piórka, odnaleźli się w emigracyjnej rzeczywistości o wiele lepiej, niż ci, którzy od początku mieli dobrą pracę i warunki do życia. Albo inaczej – nawet ci, którzy Pan nazywa prawdziwymi emigrantami jakże często czują, że są jedynie „na emigracji”, bo są przekonani, że to stan tymczasowy, wyczekują momentu (nawet jeśli jeszcze go nie zaplanowali i nie mają pojęcia, kiedy nadejdzie) gdy znów powrócą do ojczyzny. Pozdrawiam Pana najserdeczniej!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *