(Nie)brzydkie słowo na „h”, czyli hygge.

16409185_1127130774079877_1450009909_oBrzmi okropnie, ale oznacza coś bardzo miłego. Co? Dobre pytanie. „Tego się nie pisze, to się czuje” – stwierdza w książce „Hygge. Klucz do szczęścia” Meik Wiking, parafrazując słowa jednego z największych nowożytnych filozofów, czyli Kubusia Puchatka. O czym mowa? 

O hygge. O czym? Ano, właśnie…

Wyobraź sobie, jak w mroźny zimowy dzień wracasz do domu, po czym wkładasz ciepłe wełniane skarpety, zaparzasz sobie herbatę z cytryną i przytulasz się do kaloryfera. Ewentualnie do kogoś, kogo masz akurat pod ręką. Albo jeszcze lepiej: wyobraź sobie, jak w mroźny zimowy dzień nie musisz nigdzie wychodzić, za to możesz bezkarnie siedzieć z kubkiem kakao w ręce i patrzeć, jak za oknem wszyscy marzną. Zakładam, że tak właśnie zaczyna się większość recenzji książki Meika Wikinga „Hygge. Klucz do szczęścia”. Bo to faktycznie najbardziej obrazowy i przemawiający do wyobraźni przykład, kiedy przychodzi do wyjaśnienia, czym jest hygge. Ale po kolei.

Świat oszalał na punkcie hygge. Więc kiedy zobaczyłam na półce w księgarni książkę Wikinga, odruchowo po nią sięgnęłam. Tytuł mi się nie spodobał. Klucz do szczęścia? Serio? Ile takich książek już mieliśmy? Ile takich kluczy już było? Do szczęścia, do miłości, do sukcesu, do schudnięcia, do sukcesu przez schudnięcie, do miłości przez żołądek itd., itd. Przerażają i odstręczają mnie tego typu poradniki, które przekonują, że jeśli schudniemy 5 kg (nie 6 i nie 4, ale 5), zrobimy 12345 przysiadów i zapuścimy wąsy, to będziemy najszczęśliwsi na świecie. Dlatego do książki Wikinga podeszłam bardzo sceptycznie. Tym bardziej, że książka była zafoliowana i nijak nie mogłam się dostać do środka. Ostatecznie w innej księgarni znalazłam odfoliowany egzemplarz i zaczęłam go przeglądać. Na przeglądaniu się nie skończyło. Zaczęłam czytać. Na stojąco. Po przeczytaniu jednej trzeciej uznałam, że nie będę dłużej czytać na stojąco. Wróciłam z książką do domu. I to już chyba jest dość przekonujące, jeśli chodzi o moją rekomendację „Hygge. Klucz do szczęścia”.

Bo okazuje się, że pan Wiking, oprócz sympatycznego nazwiska, ma jeszcze jedną zaletę: bardzo sympatycznie opowiada. Dokładnie tak. Opowiada. Jego badania czyta się jak najlepszą opowieść przed snem. Tak, bo o badaniach jest ta książka. Wiking nie dość, że jest Duńczykiem (co ważne w kontekście wypowiadania się o szczęściu), to jeszcze dyrektorem Instytutu Badań nad Szczęściem w Kopenhadze. Tak tak, takie rzeczy tylko w Danii. Dlaczego? Ano dlatego, że Dania bije na głowę inne kraje, jeśli chodzi o rankingi poziomu… szczęścia. Chociażby w znanym World Happiness Report 2016 , w którym naród duński jest bezsprzecznym liderem. Jak to zmierzono?

W raporcie brano pod uwagę m.in. wskaźnik PKB na głowę, poziom opieki zdrowotnej, wsparcie socjalne czy zaufanie społeczne. Aha, czyli z tego wynika, że im bogatszy kraj, tym szczęśliwszy naród. No właśnie… nie do końca. Bo trzeba pamiętać, że Dania jest równocześnie liderem, jeśli chodzi o zachorowalność na nowotwory i sprzedaż antydepresantów. No to jak to jest z tym szczęściem? A może to kwestia tego, że wykrywalność nowotworów, która przecież nie musi iść w parze z umieralnością, jest tak duża, iż może wydawać się, że Dania jest krajem, w którym od samego przebywania dostaje się raka. Tak samo z antydepresantami. Poziom wykrywalności i leczenia depresji jest znacznie większy niż w innych krajach, stąd przekonanie, że to duńskie szczęście pochodzi jedynie z prozacu. Oczywiście, można dyskutować, czy Dania jest rajem na ziemi, czy nie. Jedno jest pewne – coś w tych Duńczykach musi być, skoro utrzymują się w czołówce najszczęśliwszych narodów świata. A Szwajcarzy, których Duńczycy zawsze wyprzedzają, zachodzą w głowę, dlaczego to właśnie oni nie są liderami… Przecież wszystko jest zbliżone: i wielkość kraju, i PKB, i poziom życia, i opieka zdrowotna. Czegoś jednak zabrakło. Może właśnie tego fatalnie brzmiącego w wymowie hygge, które sprawia, że na wypowiadających je Duńczyków patrzy się tak samo podejrzliwie jak na chorych z zespołem Tourette’a?

Swoją drogą, jak twierdzi Wiking, podobno do tego słowa mają więcej praw Norwegowie, bo XVI-wieczne hugge jest starsze niż XIX-wieczne duńskie hygge i oznacza po prostu 'dobre samopoczucie’. Jednak tak naprawdę może się ono wywodzić ze staronorweskiego hygga, czyli 'pocieszać’, mającego swój początek w germańskim hugr, czyli 'nastrój’, pochodzącego od germańskiego hugjan, będącego powiązanym ze staroangielskim hycgan, czyli 'myśleć, rozważać’. Uff… Najważniejsze, że chodzi o to samo. Bo przecież Niemcy mają gemütlichkeit, Holendrzy – gezelligheid, Norwegowie – koselig a Kanadyjczycy – hominess. I wszyscy wiedzą, w czym rzecz. No właśnie, a w czym?

Meik Wiking nie jest typem teoretyzującego naukowca. Chętnie sięga po przykłady obrazujące stawiane (hipo)tezy, bardzo często korzystając z własnego doświadczenia. Kiedy więc na dzień dobry opisuje nam historię o weekendzie za miastem, kiedy to po długim i męczącym zimowym spacerze razem z przyjaciółmi rozpalili ogień w kominku, raczyli się gorącym gulaszem i grzanym winem, od razy zaczynamy łapać, o co chodzi. Chyba każdy czytający ten opis poczuł ciepło kominka i ślinka pociekła mu na myśl o gulaszu. O winie nie wspominając. I to jest właśnie to, co nazywamy hygge – wyjaśnia Wiking. I ja mu wierzę. Takich smacznych kąsków jest więcej. Statystki, wykresy, ankiety – to wszystko, co najbardziej przeraża w książkach naukowców, tutaj zostało podane lekkostrawnie i apetycznie. To niewątpliwa zasługa gawędziarskiego tonu Wikinga, który snuje swoją opowieść o szczęściu – popartą twardymi danymi (choć trudno uwierzyć, że takie istnieją w przypadku mierzenia szczęścia…) – w wyjątkowo niepretensjonalny sposób, ale i oprawy graficznej. Nie tylko zdjęcia i rysunki, również cały zamysł graficzny książki o nietypowych rozmiarach i miłej dla oka okładce czyni z tej lektury czystą przyjemność.

Wiking prowadzi nas przez duński zamysł hygge. Opowiada o żarłocznych Duńczykach, którzy pożerają ponad 8 kilogramów czekolady i 3 kilogramy bekonu rocznie (na głowę) i spalają 6 kilogramów wosku, bo kochają światło świec. Przy okazji podaje przepisy na skibberlabskovs – gulasz szypra, boller i karry – duńskie mięsne kuleczki w curry czy gløgg – grzane wino. Poleca docenienie brzydkich, za to grubych i ciepłych, skarpet i robi świetną reklamę norweskim swetrom, tak chętnie noszonym przez Sarę Lund w duńskim serialu „Forbrydelsen” (podobny sweter nosi Sarah Linden z amerykańskiego odpowiednika serialu, czyli „The Killing”). Oprowadza nas po najbardziej hygge miejscach w – jak się wydaje – najszczęśliwszym miejscu na świecie (skoro znajduje się tam Instytut Badań nad Szczęściem), czyli Kopenhadze. Przyjemna to podróż, bo autor tak sugestywnie opisuje wszystkie wyżej wymienione rzeczy, że natychmiast nabieramy ochoty na grzane wino i włożenie najbrzydszych wełnianych skarpet, które do tej pory wciśnięte były w sam róg szuflady.

Najważniejsze jest jednak to, że Wiking nikomu nie wmawia, iż od samego noszenia norweskiego swetra czy zjedzenia duńskich mięsnych kuleczek staniemy się od razu szczęśliwi. Raczej sugeruje, że hygge to trochę takie coś z niczego. Coś, co jest niezauważalne, dopóki nie okaże się przydatne. W końcu nic tak nie cieszy jak znaleziony w zakamarku szafki ostatni kawałek czekolady, kiedy właśnie mamy nieodpartą ochotę na coś słodkiego, a nie chce nam się wychodzić z domu. Wiking proponuje, żeby przenieść to na grunt życia codziennego. Coś na zasadzie: „Jeśli życie zsyła ci cytryny, zrób z nich lemoniadę”. Duńczycy jak nikt opanowali tę sztukę. W końcu to właśnie w Danii zima trwa od października do kwietnia, lato jest krótkie, a pozostałe dni deszczowe. Co robić? Ano lemoniadę. To znaczy czekoladę. Albo grzane wino. Skoro nie ma słońca, to trzeba sobie radzić inaczej. Zapalamy świece, sięgamy po ciepły koc i zaszywamy się przy kaloryferze z ulubioną książką i gorącą herbatą. Z wspomnianą cytryną zresztą. Taki zestaw Wiking nazywa zestawem ratunkowym hygge; można go zastosować w każdej (złej) chwili, bo nic nie kosztuje. W końcu najważniejsze i najlepsze rzeczy, jak zapewnia autor, są zwykle za darmo. No i ma rację.

Co jest hygge? Dunka, czyli maślana bułka z jeszcze bardziej maślanym kremem, i słodka gorąca czekolada. Ale już nie marchewka i groszek. Dietetycy pewnie załamią ręce, lecz przecież Wiking nie każe takiego zestawu przyjmować trzy razy dziennie, a raczej docenić go, kiedy już się nadarzy. Hygge to spotkanie z przyjaciółmi w kawiarni, gdzie podają obrzydliwą kawę, ale miło się tam siedzi, albo grillowanie z rodziną w parku, który nie jest może najbardziej uroczym miejscem w mieście, jednak steki smakują tam najlepiej. Hygge to wieczór z dobrą książką albo przed telewizorem w wyłącznie swoim towarzystwie. Na pewno hygge jest wszystko to, co nas uszczęśliwia. Nawet jeśli ktoś uważa, że nasze prujące się zimowe skarpety w bałwanki są straszne i niemodne.

Czy hygge to coś, co jest typowo duńskie? Chyba nie, skoro może być stosowane przez wszystkie narody świata, pod warunkiem, że stosuje się je umiejętnie. Swoją drogą, kiedy Ministerstwo Kultury Danii przeprowadziło ankietę, co jest według Duńczyków najbardziej duńskie, nie dała ona jednoznacznej odpowiedzi. Uznano więc, że typowo duńskie jest… zastanawianie się, co jest typowo duńskie. Może zmieni się to po książce Meika Wikinga. Bo moda na hygge już jest. I jest to wyjątkowo pozytywny trend. A sama książka Wikinga to wyjątkowo nieszkodliwy poradnik. Jeśli można go w ogóle zakwalifikować jako poradnik. Tak jak nieprzetłumaczalne jest samo słowo hygge, tak niewytłumaczalne jest jego znaczenie. Wiking sobie jednak z tym poradził. Szczęście? Dla każdego co innego – taka jest dewiza tej książki. I ja to kupuję.

Co teraz? Zamknij drzwi, zapal światło/świece, zrób sobie gorącą czekoladę, zatop zęby w słodkiej dunce, sięgnij po ulubioną książkę, przykryj się kocem i… nie wystawiaj nosa za drzwi. Brzmi to dobrze. Zwłaszcza w dzisiejszym świecie. Aha, tylko nie zapomnij, że jutro trzeba iść do pracy.

A co dla mnie jest hygge? Czytanie książki Wikinga jest dla mnie bardzo hygge.

Karina Bonowicz

Tłumaczenie: Elżbieta Frątczak-Nowotny
Liczba stron: 288
Wydawnictwo: Czarna Owca
Rok wydania: 2016

About the author
Karina Bonowicz
Kobieta pisząca. Aktorsko niespełniona. Muzycznie wykluczona. Uzależniona od kawy, coca-coli i czarnego humoru. Nie znosi fasolki po bretońsku. Kocha się na zabój w Nowym Jorku mimo ambiwalentnego stosunku do nowojorskiego metra i… braku toalet publicznych. Dziennikarka, pisarka i scenarzystka. Współpracuje z nowojorskim portalem polonijnym Dobra Polska Szkoła, w którym prowadzi autorską rubrykę „Książka >>Made in Poland<<”. Dwukrotna stypendystka Miasta Torunia w dziedzinie kultury.

komentarz

  1. Nazwisko uparcie pisane z błędem, nawet mimo wrzuconego skanu okładki, na której jest dobra pisownia

Skomentuj Monika Frenkiel Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *