Niebo nad Berlinem – Wim Wenders

Chociaż zawsze doceniałam kino europejskie, dokonania niemieckich twórców nigdy nie budziły mego entuzjazmu. Nie jest to wynik jakichś narodowościowych uprzedzeń. Po prostu nie lubię niemieckich filmów, są dla mnie zdecydowanie ciężkie w odbiorze i przeważnie obsadzone nieciekawymi aktorami. Jest jednak przynajmniej jeden niemiecki film, który zasługuje na wyróżnienie. Myślę tu o klasycznym dziele Wima Wendersa „Niebo nad Berlinem”. Jest to obraz niezwykły, poruszający swym stonowanym dramatyzmem i warstwą fantasy, wplecioną w szarą rzeczywistość.

Po ulicach wschodniego Berlina wędrują Anioły, niewidzialne dla ludzkich oczu. Ich zadanie to pomagać nie ujawniając swej obecności. Ta pomoc to szeptane do ucha słowa otuchy, dotyk kojący ból i samotność. Nic więcej Anioł nie może zrobić, a nie zawsze wystarcza to, co mu wolno. Sprawę utrudnia fakt, że tak naprawdę nie rozumieją ludzi, ich emocje są obce dla wysłanników Boga. To dlatego Anioły nie uśmiechają się, są smutne i zgaszone. Ogrom ludzkiego nieszczęścia przytłacza je, a poczucie bezradności popycha do stawiania pytań, których zadawać nie powinny. Zagubiony i na poły zbuntowany Anioł Damiel traci pomału wiarę w sens tego, co robi. Jego kolega Cassiel próbuje podtrzymać go na duchu. Pewnego dnia Damiel spotyka trapezistkę z małego cyrku. Marion znajduje się niejako na rozdrożu życia. Już wkrótce będzie za stara na występy, jej życie jest puste i smutne. Nie wie, co ze sobą zrobić. Damiel ma jej pomóc, ale dzieje się coś więcej: zakochuje się w niej. Podejmuje decyzję, by stać się człowiekiem i związać się z tą samotną, rozpaczliwie pragnącą czyjegoś uczucia kobietą…

„Niebo nad Berlinem” to dziwny film. Sposób prowadzenia kamery, gra aktorów, zdjęcia, to wszystko sprawia wrażenie czyjegoś snu przeniesionego na ekran. Jest to niewesoły sen, pozbawiony kolorów, tak jakby reżyser chciał przekazać widzowi, że tak właśnie postrzegają nasz świat Anioły. Po ponurym Berlinie Wschodnim snują się przygarbione, niewidoczne dla ludzi postacie, które przypominają wszystko, tylko nie to, co przywykliśmy rozumieć pod słowem „anioł”. Nie mają skrzydeł, harf ani aureoli. Damiel to brzydki, łysiejący mężczyzna w średnim wieku, ubrany w zbyt obszerny dla niego ciemny płaszcz do kostek. Sprawia wrażenie, jakby stale było mu zimno. Jego kolega prezentuje się niewiele lepiej. Obaj pasują do posępnych plenerów, w których rozwija się akcja filmu, filmowana na czarnobiałej taśmie. A przecież – o czym się często zapomina – filmy „czarno-białe” wcale nie są czarne i białe, a utrzymane w różnych odcieniach szarości, co pozwala na grę półcieni, nie do osiągnięcia na barwnej taśmie.

Taki też jest film Wendersa – szare miasto, szarzy ludzie, ich szare problemy. Kolor pojawia się dopiero wtedy, gdy Damiel decyduje się na symboliczny „upadek” i staje się człowiekiem. Nagle jest zdolny do postrzegania świata we wszystkich jego kolorach i choć wydaje się wśród ludzi bezradny niczym dziecko, to doskonale wie, jak odnaleźć kobietę, dla której odważył się na „skok z nieba”. A ona wie, że oto zjawił się ktoś, kto istnieje tylko dla niej i na kogo zawsze czekała. Ten chwyt z przejściem do pełnej gamy kolorów jest czymś niezwykłym, co trzeba zobaczyć, żeby zrozumieć jego piękno i wartość. Te walory są dopełniane przez bardzo dobrą ścieżkę dźwiękową, w której mamy m.in. muzykę Nicka Cave’a i fragment jego koncertu w Berlinie Wschodnim. Warto wspomnieć, że obraz Wima Wendersa docenili widzowie i krytycy – był on czterokrotnie nagradzany na europejskich festiwalach filmowych, w tym na prestiżowym Cannes.

Jedynym znanym polskiemu widzowi aktorem w tym filmie jest Peter Falk, grający marginesową role dawno już „upadłego” Anioła. Innych aktorów widzowie spoza Niemiec nie kojarzą, ale nie jest to ważne. Film urzeka narracją, zdjęciami i oszczędną grą aktorów. Widać, że został zrealizowany przy minimalnym budżecie, ale w żaden sposób na tym nie ucierpiał. Jest to prawdziwa sztuka, zbyt rzadko doceniana przez widzów, żądających produkcji efektownych i monumentalnych. A przecież nie wszystko da się w ten sposób wyrazić, na co mamy adekwatny przykład. Amerykański reboot „Nieba nad Berlinem”, nazwany „Miasto Aniołów”, ma wszystko – dekoracje, efekty, aktorów z górnej półki – ale mimo to nie dorasta oryginałowi do pięt. Gdzieś w typowo hollywoodzkim rozmachu zagubiono subtelną poetykę pierwowzoru i została jedynie ckliwa, typowo amerykańska bajka dla dorosłych. Oryginał polecam każdemu, kto chciałby zobaczyć kawałek dobrego, europejskiego kina.

Luzia „Eviva” Dobrzyńska

Tytuł: Niebo nad Berlinem

Reżyser: Wim Wenders

Gatunek: melodramat

Kraj produkcji: Niemcy/Francja

Rok produkcji: 1987

About the author
Technik MD, czyli maniakalno-depresyjny. Histeryczna miłośniczka kotów, Star Treka i książek. Na co dzień pracuje z dziećmi, nic więc dziwnego, że zamiast starzeć się z godnością dziecinnieje coraz bardziej. Główna wada: pisze. Główna zaleta: może pisać na dowolny temat...

4 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *