Muzyk wczoraj, muzyk dziś…

Każdy producent marzy, by jego dzieło okazało się tym, na które do kin udają się tłumy. Niestety, ostatnimi czasy w Polsce stworzenie interesującego filmu przerastało możliwości naszych filmowców. Ale jakaś jaskółka musiała się w końcu pojawić – i  oto mamy obraz „Jesteś Bogiem”.

Wydaje się, że w końcu w Polsce udało się zrobić naprawdę dobry film. Skoro chwalą i polecają go osoby, które dotychczas hip-hopu nie cierpiały, coś musi być na rzeczy i prawdopodobnie również udam się do kina. Choć hip-hop to takie blocko-polo, zarówno muzycznie, jak i tekstowo, zdobył w naszym kraju sporą popularność.

Jednakże to nie o muzykach chciałbym napisać, ale o funkcjonowaniu polskiego rynku muzycznego w czasach komuny i post-PRLu.

Dziwny to był świat. Często słyszymy zdanie: „Kiedyś to potrafili grać”. I to prawda. Potrafili, bo musieli. Żeby dostać kontrakt na płytę nie można było sobie pozwolić na to, co stanowi dziś normę, czyli na nagranie jednego hitu i kilkunastu wypełniaczy. Wtedy płyta musiała być naprawdę dobra a każdy kawałek dopracowany do bólu. Nawet porównując twórczość muzycznych legend widać w ich twórczości wyraźny regres.

Weźmy choćby postać, którą znamy wszyscy, czyli Marylę Rodowicz. Zauważcie, iż każdy potrafi zanucić „Małgośkę” czy „Wsiąść do pociągu…” czy dziesiątki innych. Ale czy potrafimy zanucić coś z ostatniej płyty? Przedostatniej? Z innej beczki – każdy fan rocka zna utwory „Highway to hell” czy „Hell’s Bells”. Ale czy potrafimy wymienić jeden utwór z ostatniej płyty AC/DC „Black Ice”?

Ano, przeważnie nie potrafimy.

Zresztą w tych radosnych czasach bycie muzykiem nie było takie łatwe. Skoro państwo było centralnie sterowane, takoż i muzyka oraz muzycy musieli poddać się rozkoszy „bycia równym”. Na scenie nie mógł występować byle kto – należało mieć odpowiednie wykształcenie kierunkowe oraz być zaszeregowanym do odpowiedniej grupy (gastronomiczna, estradowa ministerialna etc.). I tylko wtedy można było występować bądź na scenie, bądź do kotleta. I oczywiście za zryczałtowaną stawkę.

Jest w „Skazanym na bluesa” taka scena, kiedy Rysiek prosi dealera o narkotyk. Prosi, bo nie ma czym zapłacić. Jest też w „Jesteś Bogiem” scena, kiedy menedżer rzuca muzykom jakąś małą kwotę na przeżycie. I to może szokować dzisiejszego młodego widza – jak to? Gwiazdy z najwyższej półki, pełne hale podczas ich koncertów a oni nie mają pieniędzy?

I tu wracamy do naszej zryczałtowanej stawki. W państwie, w którym każdy ma mieć równo, nie było miejsca dla osób zarabiających kokosy w ciągu kliku godzin (no, myślę że co starsi zrozumieją ironię…). W każdym razie muzyk, niezależnie od tego, jak wielką był gwiazdą,  mógł liczyć na wynagrodzenie w wysokości ok. 100-200 dzisiejszych zł (stawka była jedna, ale znalazłem kilka różnych źródeł). Z tamtych właśnie czasów pochodzi określenie „granie do kotleta” – koncerty w zachodnich knajpach potrafiły solidnie zasilić budżet każdego wykonawcy.

To wtedy pojawił się też podział na kapele „prawdziwe” i „komercyjne”. Pierwszym „komercyjnym”, jeśli chodzi o rap/hip-hop był oczywiście Liroy. Ale każdy gatunek muzyczny, który dotychczas doskonale funkcjonował w podziemnym obiegu, nagle przeżył wysyp artystów, którzy pojawili się jakby znikąd, nagrali płyty w profesjonalnym studiu i zaczęli być umiejętnie promowani w mediach. Zaś ci, artyści, którzy dotychczas grali prosto z serca, albo zostali umiejętnie zepchnięci w niebyt muzyczny, albo złagodzili i zmienili brzmienie by ich muzyka wyglądała tak, jak życzy sobie producent, a nie jak chcieliby fani. Z reguły kończyło się to tak samo – wierni fani odchodzili zniesmaczeni, za to pojawiali się nowi, przyciągnięci przez inną, spłyconą muzykę. Jeśli nowych przybyło więcej, niż ubyło starych, nie było problemu – kasa się zgadzała. W przeciwnym wypadku była gwiazda gasła, a na jej miejsce pojawiała się nowa.

Teraz oczywiście jest łatwiej. Napiszą za muzyka tekst, skomponują mu melodię, wypromują nawet największe beztalencie… I tylko słuchać już nie ma czego, bo skoro artysta czy artystka starać się nie musi, by odnieść sukces, to się nie stara. Błyśnie cyckiem, zakręci tyłkiem i już głośno w mediach.

Pieniądz krąży, to najważniejsze.

Robert Rusik

About the author
Robert Rusik
Urodził się w 1973 roku w Olkuszu. Obecnie mieszkaniec Słupcy, gdzie osiedlił się w 2003 roku. Pisze od stosunkowo niedawna, jego teksty publikowały „PKPzin”, "Kozirynek", "Cegła", "Szafa", „Szortal”. Ma na koncie kilka zwycięstw oraz wyróżnień zdobytych w różnych konkurach literackich (organizowanych m.in. przez portale Fantazyzone, Erynie, Weryfikatorium, Apeironmag, Szortal i inne), w tym prestiżową statuetkę „Pióro Roku 2009” przyznaną przez Słupeckie Towarzystwo Kulturalne. Przeważnie pisze fantastykę, choć zdarza mu się uciec w inne rejony literatury. Od 2010 roku felietonista Magazynu Kulturalnego „Apeiron”, od lipca 2011 także „Szuflady”. W 2012 roku ukazał się jego ebook „Isabelle”. Prywatnie szczęśliwy mąż oraz ojciec urodzonego w 2006 roku Michałka i urodzonej w 2012 roku Oleńki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *