Mumford & Sons – Warszawa 04.03.2013

Mumford and sons Stodola WarszawaCo może być fajnego w ludziach ocierających się o siebie przez kilka godzin w wypełnionym po brzegi klubie, gdzie temperatura jest na tyle wysoka, że pocą się nawet ściany? Ci, którzy uczestniczą w koncertach wiedzą: wszystko to nie ma znaczenia, jeśli zespół występujący na scenie rekompensuje niedogodności. Tak właśnie stało się w poniedziałkowy wieczór, gdzie na deskach stołecznej Stodoły pojawił się zespół Mumford & Sons.

Po raz pierwszy zespół zawitał do Polski w zeszłym roku na festiwalu Heineken Open’er Festival, gdzie dostać się było stosunkowo łatwo. Z koncertem klubowym okazało się już być znacznie trudniej. Bilety wyprzedały się na pniu, co do tej pory zdarzało się sporadycznie i dla fanów, którzy w listopadzie nie mieli odpowiedniej ilości pieniędzy na koncie bankowym, uczestnictwo w koncercie było praktycznie niemożliwe. Przed wejściem do klubu można było spotkać kilkanaście osób, które wypytywały o możliwość odkupienia biletu. Nadzieja umiera ostatnia. A czy mieli czego żałować? Zdecydowanie tak.

Zanim na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru, zgromadzony tłumek rozgrzał Jesse Quin. Pożartował chwilę o tym, jak to chłopaki z Mumford & Sons są paskudni (za co oni odpłacili mu później tym samym), zagrał kilka zlewających się ze sobą utworów i zniknął ze sceny. O 21 na sali zrobiło się gorąco, nie tylko ze względu na temperaturę, ale przede wszystkim dlatego, że zespół miał za chwilę wkroczyć na scenę. W międzyczasie można było podziwiać scenografię. Sama scena nie przykuwała może wzroku, ale już rozwieszone na całej długości sali sznury z żarówkami jak najbardziej. Podczas koncertu rozświetlały one publiczność wpisując się idealnie w atmosferę koncertu. Klimat zadymionego klubu z lat dwudziestych, gdzie najważniejsza jest muzyka i płynące ze sceny dźwięki. A było czego posłuchać.

Panowie zaczęli od „Babel”, utworu promującego ich ostatni album studyjny o tej samej nazwie. Publiczność zareagowała żywiołowo i tak zostało już do samego końca. Słuchając nagrań z płyty, trudno sobie wyobrazić jak zabrzmią one na żywo. Zespół ograniczył zestaw perkusyjny do minimum, przez co sekcja rytmiczna może wydawać się uboga, ale na żywo wszystko brzmi idealnie. Jest intensywniej, żwawiej i przede wszystkim zabawniej. Trzeba przyznać, że panowie kontakt z publicznością mają fenomenalny. Uśmiechali się praktycznie przez cały czas, a w pewnym momencie Winston próbował nawet mówić po polsku. Wprawdzie miał ze sobą słowniczek, ale nie sposób było go zrozumieć. Za to publiczność bawiła się przy tym świetnie.

Zespół zagrał swoje największe hity, można było usłyszeć m.in. „I will wait”, „The cave” czy „Below my feet”. Koncert trwał prawie półtorej godziny, a ten kto był na miejscu wie, że każda wydana na bilet złotówka, była tego warta. I pisze to człowiek, który do tej pory chadzał tylko na koncerty stricte metalowych kapel.

Poniżej kilka zdjęć z koncertu w fatalnej jakości, prosimy więc o wybaczenie. Następnym razem zabierzemy ze sobą inny aparat, niż ten w telefonie komórkowym.

Bartosz Szczygielski

Mumford and sons 1

Mumford and sons 2

Mumford and sons 3

Mumford and sons

About the author
Bartosz Szczygielski
- surowy i marudny redaktor, który oglądałby świat najchętniej z perspektywy dachu psiej budy, oparty o maszynę do pisania. Czyta wszystko, co wpadnie mu w ręce i ogląda wszystko, co wpadnie mu w oko. Chciałby kiedyś przytulić koalę i zobaczyć zorzę polarną – niekoniecznie w tym samym czasie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *