Misteria i wyrocznie

Starożytni Grecy jawią się nam jako naród artystów i myślicieli. Nie zawsze uświadomiamy sobie, że ci ludzie raczej rzadko wykazywali się wrażliwością i wyższymi uczuciami, dzisiaj uważanymi za charakterystyczne dla sztuki czy filozofii. Nawet osławiona grecka demokracja niewiele miała wspólnego z tym, co dziś rozumiemy pod owym określeniem. Jej egalitaryzm dotyczył bowiem wyłącznie rodowitych Ateńczyków stanu wolnego i płci męskiej, czyli tych „obywateli” było stosunkowo niewielu. Reszta – kobiety, niewolnicy, obcokrajowcy – pozostawała niejako poza nawiasem demokratycznego prawa, tak że trudno doszukać się w tym ustroju jakiejś formy rzeczywistej sprawiedliwości.

A co z religią starożytnych Greków? Nie łudźmy się, nie odbiegała ona od innych dawnych religii, czyli wymagała krwawych ofiar i dopiero pod koniec greckiej wolności, przed samym podbojem przez Rzymian, zaprzestano oficjalnego składania na ołtarzach świątynnych ludzi. Zwierzęta oczywiście zarzynano nadal, na przykład Pitagoras, gdy udało mu się wreszcie sformułować swe słynne twierdzenie, złożył bogom w ofierze sto wołów – hetakombos, skąd wzięło się używane do dziś słowo hetakomba, oznaczające masową rzeź. Brrr! I co biedne zwierzęta zawiniły temu, że powstało twierdzenie matematyczne nie do obalenia? One go nie opracowały. Cóż, takie były czasy. Cieszmy się jeszcze, że Pitagoras nie żył kilka wieków wcześniej, bo wtedy pewnie kazałby poderżnąć gardła stu niewolnikom. Szczęśliwie samym kapłanom zależało na przyjamniej częściowym zastępowaniu ofiar ludzkich zwierzęcymi, bo – jak wiadomo – konsumowanie ludzi, nawet niewolników, nie było zbyt dobrze widziane, należało więc dokonać całopalenia. A ofiarowanego bogom wołu czy kozę można było następnie upiec lub ugotować i zjeść ze smakiem. Część ofiarną stanowił tłuszcz, wnętrzności i kości zwierzęcia, reszta należała do kapłanów. Biorąc to pod uwagę, trudno się dziwić, że woleli widzieć na ołtarzu dorodną jałówkę, tuczonego wołka lub smakowite jagnię niż jakiegoś wycieńczonego pracą niewolnika czy nawet ponętne dziewczę.

Nie znaczy to, żeby całkiem zarzucono ofiary z ludzi, stały się one one jednak z czasem stosunkowo rzadkie, a dość często zdarzało się, że składana na ołtarzu dziewica zostawała w „cudowny” sposób ocalona – oczywiście był to wyrok danego boga i przez resztę życia należała do niego jako kapłanka, wieszczka czy co tam jeszcze można wymyślić. Bywało jednak, że składano w ofierze dzieci, szczególnie gdy chodziło o pomyślność władców, ale wtedy w ogóle traktowano je nie lepiej niż każdą inną własność prywatną. W czasach przedhelleńskich panował zwyczaj zabijania na polu niewolnika, co miało podnieść płodność Matki Ziemi. Okazjonalnie taki los spotykał gości przybyłych o określonej porze – czego pamiątkę mamy w jednej z przygód Heraklesa, którego chciał tak potraktować król Egiptu, Buziris. Źle się to zresztą dla niego skończyło, bo Herakles był dziwnie przywiązany do życia i nie miał zamiaru rozstawać się z nim na królewskie polecenie. Ten heros miewał w ogóle przygody natury religijnej – nie ma w tym nic dziwnego, w końcu w jego żyłach płynęła boska krew. Nie wszyscy poważali go z tego powodu i zazwyczaj poniewczasie gorzko tego żałowali.

Dary dla Matki Ziemi były zwykle krwawe, ale wybór takiej ofiary bywał całkiem przypadkowy, mógł to być ktokolwiek. Z innymi bogami nie było tak dobrze. Lądująca na ich ołtarzu dziewczyna musiała być dziewicą, chłopiec też, o ile można tak powiedzieć, więc de facto były to zwykle po prostu dzieci, których chciano się pozbyć – kalekie, zniekształcone lub zwyczajnie zbędne. Często ten los spotykał pasierbów, niepożądanych spadkobierców lub dzieci obojnacze. Wyjątkiem były ofiary, składane przez kapłanki Artemidy z mężczyzn, którzy niebacznie naruszyli sanktuarium bogini. Wszelako najpopularniejszą ofiarą było jakieś zwierzę – owca, koza, a najlepiej wół lub krowa, rzecz jasna młoda, o delikatnym mięsie. Co ciekawe, dopuszczalna była kradzież zwierząt by złożyć je w ofierze, a sprawca nie ponosił odpowiedzialności. Jedna z opowieści o Heraklesie głosi, że gdy wracał z wyprawy po Jabłka Hesperyd, będąc głodnym pewnego dnia po prostu podszedł do pracującego w polu chłopa, zabrał mu wołu, złożył z niego ofiarę Zeusowi – skutkiem czego nie mógł zostać oskarżony o kradzież – a następnie najadł się do syta. Przyglądający się temu nieszczęsny rolnik klął w żywy kamień, czego upamiętnieniem był fakt, że w późniejszych czasach kapłani lindyjscy (z miasta na wyspie Rodos) składający ofiary Heraklesowi Zbawcy czynili to przy akompaniamencie karczemnych przekleństw.

Jednak ceremonie religijne starożytnych Greków nie ograniczały się wcale do świątyń i do podcinania gardeł nieszczęsnej wołowinie. Nie, one były o wiele ciekawsze i bardziej zróżnicowane. Pomniejsze były względnie niewinne. Misteria eleuzyjskie ku czci bogini Demeter wiązały się na przykład z rytualnym oczyszczeniem w rzece, modłami i złożeniem ofiary ze świni. Bywało jednak gorzej. W Tracji istniał na przykład zwyczaj zabijania i ćwiartowania świętego króla, ustępującego miejsca swemu następcy. W czasach najdawniejszych jego ciało spożywano podczas ceremonii religijnej, w nowszych rozczłonkowywano i rozrzucano po polach, co miało zapewnić dobre plony. W Figalii taki król był związany z kultem świętego konia, nosił przydomek Leukippos, i był składany w ofierze przez kapłanki, które rozszarpywały go żywcem, oszołomione olejkiem żutych przez nie liści laurowych. Czasami władca był zabijany przez swego następcę. W kolejnych wiekach króla zaczął zastępować wylosowany młodzieniec, zaś sam król zamykał się w grobowcu, z którego wychodził po siedmiu dniach jako „odrodzony”. Całkiem sprytnie. Zwyczaj zjadania ludzkiej ofiary został zarzucony bardzo dawno i antyczni Grecy niechętnie przyznawali, że w ogóle istniał. Stosunkowo najdłużej utrzymywał się u mieszkańców Arkadii nad rzeką Likaon, w postaci dość osobliwej. Składali oni w ofierze Zeusowi likejskiemu chłopca, a jego wnętrzności mieszali z flakami zwierząt, z których przyrządzano różne potrawy. Pasterz, któremu w wyniku losowania przypadła taka potrawka, zostawał wilkołakiem – może nie dosłownie, ale przez osiem lat musiał chodzić nago i „mieszkać z wilkami”, czyli żyć w lesie. Jeśli przez ten czas powstrzymał się od ludożerstwa, mógł potem wrócić do społeczeństwa. Trudno powiedzieć, ilu nieszczęśnikom się to udało. W grę wchodzi psychologiczne przekonanie o ponurym przeznaczeniu, które mogło prowadzić do zaburzeń psychicznych, i częściowo stąd wzięły sie legendy o wilkołakach. Zdaje się, że podawanie na stół ludzkiego mięsa stanowiło rodzaj drwiny z gościa. Medea podała Jazonowi pieczeń z jego własnych (i swoich) synów, a król Tantal ugotował dla przybyłych na ucztę bogów własnego potomka, po to ponoć, by ich wypróbować. Za ten czyn został właśnie ukarany po śmierci słynnymi „mękami Tantala”. Takie postępowanie nie miało już jednak nic wspólnego z obrzędem religijnym.

Jeśli wierzyć mitom greckim, w czasach antycznych zdarzały się przypadki zbiorowego obłędu wśród kobiet, które zrzeszały się w grupy wędrujące po górach i lasach, rozszarpujące zwierzęta i ludzi, i pożerające ich mięso na surowo. Są to echa poczynań kapłanek, których było zdumiewająco dużo. Ich kolegia liczyły nawet po pięćdziesiąt osób i nie należy się temu zbytnio dziwić. Pozycja kapłanki zawsze była wyższa niż zwykłej Greczynki, nawet w czasach przedplatońskich. Dziewczęta i kobiety garnęły się do tych zgromadzeń, w których były wolne od tyranii mężczyzn i poddane tylko bogom. Ich wolność była właściwie nieograniczona, i to we wszystkich aspektach życia. Gdy po zdobyciu Akropolu przez Hellenów kapłankom Ateny usiłowano narzucić monogamię, wiele z nich wybrało śmierć zamiast „takiej hańby”. Miało to jednak swoją cenę. Niekiedy dochodziło w owych kolegiach, szczególnie podczas obrzędów wymagających picia wina lub zażywania roślin o właściwościach narkotycznych, do przypadków zbiorowej psychozy. Ruszały wtedy w drogę, siejąc strach we wszystkich sercach i oddając się hałaśliwym orgiom. Czasem przyłączały się do nich również kobiety nie będące kapłankami żadnego kultu. W religijnym szale przestawały poznawać bliskich i niebezpiecznie było stanąć im na drodze. Ich ofiarami, co ciekawe, padali wyłącznie chłopcy i mężczyźni, nigdy dziewczynki. Czasem wybierały jakiegoś wyjątkowo przystojnego młodzieńca, zwłaszcza wysokiego rodu, by towarzyszył im w pijackich orgiach, ale z reguły taki wybraniec i tak źle kończył. Czy nikt nie próbował ratować brata lub syna? Przecież pozornie starczyło zebrać rodzinę, przyjaciół i sąsiadów, i pogonić oszalałym babom takiego kota, żeby popamiętały do końca życia… A skądże! Profanacja misteriów zawsze karana była śmiercią, niezależnie od tego, ku czci jakiego boga bądź bogini się odbywały. Kapłanki i kapłani stali poza prawem. Ich słowo mogło być dla kogoś ocaleniem, ale mogło też oznaczać śmierć każdego, od najmarniejszego niewolnika po królewskiego syna.

Wyrocznie były dosłownie wszędzie. Żaden władca nie wyruszał na wojnę, nie rozpoczynał budowy miasta czy nie żenił się bez uprzedniego zasięgnięcia rady w jednej z nich. Z reguły „wieszczyły” kobiety, odurzane ziołami lub trującymi naturalnymi wyziewami. Niektóre z nich działały w dobrej wierze, ale większość była manipulowana przez starszych kapłanów, którzy podsuwali im, co ma być we wróżbie. Czasem nie było to wcale konieczne, w końcu tak zwana „wróżba” nader często stanowiła zlepek słów bez sensu, a do kapłana należała interpretacja tej abrakadabry. Bywały jednak i takie przybytki – na przykład słynna wyrocznia Apollina w Delfach – w których wieszczka, w tym przypadku zwana Pytią, sprawowała niepodzielną władzę. Jej fenomen do dziś dnia nie został przekonywująco wyjaśniony. Najczęściej przyjmuje się teorię, że trójnóg na którym siadywała Pytia stał nad szczeliną ziemną, z której wydobywały się trujące gazy, prawdopodobnie opary etanolu lub związki bitumiczne. Kłopot w tym, że nie ma na to żadnego potwierdzenia. Wspomniane miejsce zostało dokładnie zbadane przez archeologów i choć znaleziono resztki wyroczni, nie ma ani śladu po rzekomej szczelinie. Nic też nie wskazuje na to, by miało się tam co ulatniać. Podobno wyrocznia straciła swą moc jeszcze w czasach mitologicznych, a to za sprawą – znowu – Heraklesa. Przybywszy po wróżbę usłyszał, że jej nie otrzyma, ponieważ dopuszczał się czynów niegodnych. Oburzony heros stwierdził, że jak tak, to on zakłada własną wyrocznię, po czym splądrował świątynię, zabierając nawet ów sławny trójnóg, dzieło samego Hefajstosa. Oddał go zresztą później, ale rozgniewany Apollo zamknął świętą szczelinę i odtąd wyrocznia zaczęła się mylić. Wyjaśnienie naciągane, ale niech będzie.

Moc wyroczni była wtedy silniejsza niż dziś oddziaływanie mediów. Wystarczyło, by kapłan wywróżył z wnętrzności ofiarnej owcy lub ze słów otumanionej narkotykiem wieszczki, że nowonarodzone dziecko odegra niedobrą rolę w przyszłości i noworodka zabijano. Czasem „jedynie” porzucano w górach. Taki los spotkał, np. Parysa i Edypa. Niestety okazało się, że właśnie próba pozbycia się ich doprowadziła do wyprorokowanych nieszczęść. Na ogół jednak niemowlę „naznaczone” przez los po prostu zabijano i nikt nie widział w tym cienia przesady. Kapłani mogli wydać wyrok śmierci na każdego, nie tylko na niewinne dziecko. Łatwo sobie wyobrazić, jakich dopuszczano się w związku z tym nadużyć pod płaszczykiem religii… Jak to zwykle bywa kapłani, szczególnie ci wyższego stopnia, stanowili najmniej bogobojną część społeczeństwa, sami nie bali się swoich bogów ani trochę, za to bez skrupułów wykorzystywali wiarę innych. Jednak nawet oni nie odważyliby się stanąć na drodze kobietom ogarniętym religijnym szałem. Jeśli wierzyć mitom, zdarzał się on wcale nierzadko i, jak wcześniej wspomniałam, prawdopodobnie była to jakaś forma zbiorowej histerii. Być może inicjowano ją celowo. Znane są wypadki uzyskiwania pożądanych reakcji tłumu przez ludzi biegłych w technikach manipulacji. To co dziś rozpatrywane jest z punktu widzenia naukowego, kiedyś uważane było za ingerencję bogów. A im nie wolno było się sprzeciwiać.

Początkowo uczestniczki psychodelicznych wypraw nazywano menadami, później bachantkami – od Bachusa, czyli Dionizosa, który z czasem odrobinę ucywilizował ich oficjalne obrzędy, nakłaniając np. do rozszarpywania ofiarnego źrebięcia zamiast chłopca. Między wcześniejszymi chronologicznie menadami i późniejszymi bachantkami istniała pewna subtelna różnica. Menady były starsze niż kult Dionizosa, który przejął nad nimi władzę, i utożsamiano je z Muzami, a w ostateczności z kapłankami nawiedzonymi przez Muzy. Trudno nam dziś zrozumieć, jak opiekunki sztuk pięknych mogły być jednocześnie wyuzdanymi morderczyniami, ale w omawianych czasach nikogo to nie dziwiło. Trzeba podkreślić, że kimkolwiek były owe kobiety, nie ponosiły żadnej odpowiedzialności za popełnione w religijnym szale morderstwa. Były w tym momencie tylko narzędziem bogów, którzy sami wybrali swe ofiary. Jedna z Muz, Kalliope, była matką Orfeusza. Potępiał on zachowanie menad i głosił, że składanie ofiar z ludzi jest rzeczą złą. Zdaje się że pomimo swej legendarnej miłości do Eurydyki nie lubił kobiet, stawiał bowiem miłość homoseksualną ponad tradycyjną. Rozgniewało to Dionizosa, który naszczuł na niego menady pod przewodnictwej samej matki Orfeusza, Kalliope. To właśnie ona skręciła mu kark, podczas gdy jej towarzyszki pomordowały słuchaczy Orfeusza, a ciało samego rozszarpały na kawałki. Jak widać, lepiej było nie wchodzić w paradę tym kobietom i ich protektorowi.

Dionizos nazywany był bogiem wina i trudno się dziwić, że właśnie jego kapłanki znane były z pijackich wyczynów. Napoje sfermentowane w świątyniach pito od zawsze, a ich działanie na ludzki organizm przypisywano interwencji bogów. Przetrwało to w nazwie „spirytus”, oznaczającej po łacinie ducha. Przed rozpowszechnieniem się napoju z soku owoców winorośli na terenach starożytnej Grecji popularne było głównie brunatne piwo i miód sycony. Jedno i drugie miało dość niską zawartość alkoholu i trudno było się tym na dobre upić. Wino okazało się zdradliwe, szczególnie dla kobiet, które z przyczyn biologicznych są bardziej podatne na działanie napojów wyskokowych. Nic zatem dziwnego, że określenie „bachanalia” do dziś stosuje się do hałaśliwej zabawy, podczas której wszyscy upijają się w trupa, ale kiedyś oznaczało to po prostu misteria dionizyjskie. Nie znaczy to, jakoby tylko kapłanki i kapłani Dionizosa wiedzieli, co to odmienne stany świadomości. Wieszczki Apollina żuły namiętnie liście laurowe i wdychały „opary ze świętej szczeliny”, prawdopodobnie zawierające etanol i związki bitumiczne, a potem ich bełkot, przekładany przez kapłanów na heksametr, uważany był za wróżbę. Kapłani Hadesa, podobnie jak kapłani Anubisa w Egipcie, odurzali narkotykami petentów przybywających by uzyskać łączność ze światem zmarłych, przez co bywało, że powiększali oni grono duchów. Skąd to wiemy? Z zachowanych zapisków. Wynika z nich, że przychodzący po wróżbę człowiek był zmuszany przede wszystkim do długotrwałego postu, następnie podlegał oczyszczeniu świętym dymem i wypijał podaną mu świętą wodę… A kapłani znakomicie znali się na ziołach. Można się założyć, że pożądający kontaktu ze światem duchów desperat był w końcu zaćpany aż po dziurki w nosie i mógł zobaczyć nie tylko zmarłych, ale i samego diabła. Którego zresztą ani Grecy, ani Egipcjanie nie znali…

Chociaż zwyczaje religijne starożytnych Greków i tak były drobiazgiem w porównaniu z wyczynami Majów czy Azteków, to i tak cieszmy się, że żyjemy w naszych oświeconych czasach, gdy należą już one do historii.

About the author
Technik MD, czyli maniakalno-depresyjny. Histeryczna miłośniczka kotów, Star Treka i książek. Na co dzień pracuje z dziećmi, nic więc dziwnego, że zamiast starzeć się z godnością dziecinnieje coraz bardziej. Główna wada: pisze. Główna zaleta: może pisać na dowolny temat...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *