Misja

1Mateuszowi, dla którego „już”

znaczy „jeszcze pół godziny”.

 

Misja w 1944 roku we Francji była bardzo trudna. Toczyły się krwawe i niezwykle zacięte walki. Zginęło wielu naszych żołnierzy. Ale zabiliśmy też wielu Niemców. To była moja trzecia misja. Nazywam się szeregowy Joey Martin.

Miejscowość Sainte-Mère-Église.

Przeciwnik siedział gdzieś po lewej, schowany za fragmentem zwalonego domu i nieprzerwanie pruł ogniem maszynowym. Zastanawiałem się: skąd on ma tyle amunicji? Nie miałem szans, by nawet się wychylić, a co dopiero strzelać. Rozważałem, co mogłem zrobić. Poczekać na chwilę, kiedy przestanie naparzać, czy ruszyć na oślep, nie zważając na to, że na pewno mnie zastrzeli? Miałem tylko jedno życie. Bałem się ryzykować. Byłem już niedaleko bazy.

Rzuciłem okiem na swoje uzbrojenie. Nie było dobrze. Dziewiętnaście nabojów, trzy granaty. I bagnet, którym w ostateczności mogłem rzucić. To wszystko. Miałem wprawdzie jeszcze pistolet maszynowy i dwa pełne magazynki do niego, ale wiedziałem, że wystarczy to na jakieś dwie, trzy serie.

Ten hałas zaskoczył mnie. Drgający huk, dudnienie, trzęsienie ziemi. Jakbym siedział w wielkim garze kiślu. Tamten przestał strzelać. Wiedziałem, co to znaczy. Podpuszcza mnie, bym się wysunął. A więc czyżbym tu właśnie miał umrzeć? Zaledwie kilka kilometrów drogi do bazy? Sięgnąłem po granat.

Na wprost mnie znajdowała się potężna, sięgająca drugiego piętra góra gruzu, która teraz ożyła. Ryk stalowego potwora narastał, ogłuszał i paraliżował. Modliłem się w duchu, by był tylko jeden. Najpierw ukazała się antena, wędrowała powoli w górę, a po chwili, tuż obok, charakterystyczny hamulec wylotowy lufy i cała potężna, niekończąca się armata, skierowana gdzieś w niebo. I wreszcie wyłonił się. Ponadsześćdziesięciotonowy Tygrys. Kolos, który zasłonił pół nieba. Wspinał się po tej stercie, wszystko trzęsło się straszliwie, a kamienie i cegły, pozostałe z budynku osuwały się z chrzęstem.

Miałem najwyzej trzy sekundy, by rzucić. I to rzucić celnie. W obrotową wieżę, z której sterczała ta potężna armata, bo nawet zniszczenie gąsienic nie na wiele by mi się zdało. Czekałem. Wdrapał się na sam szczyt i znieruchomiał na chwilę, jakby szykując się do ataku. Teraz. Rzuciłem. Za daleko. Granat wybuchł tuż za nim, ale eksplozja rozerwała mu jedną z gąsienic. Dobre i to. Nagle poczułem, że chce mi się sikać. Kurde, muszę wytrzymać! Błyskawicznie wziąłem drugi granat i znowu rzuciłem w chwili, gdy ruszył. To było to! W sam środek wieżyczki! Góra czołgu eksplodowała i Tygrys stanął w płomieniach. Udało się!

Nagle z plaskiem otworzyły się włazy i ze środka płomieni zaczęły wydobywać się postacie niemieckich czołgistów w czarnych mundurach. Brałem po kolei na cel każdego z nich i strzelałem prosto w głowy, robiąc z nich krwawe miazgi. To było już dziecinnie łatwe. Jeden. Drugi. Trzeci. Ilu ich tam jeszcze jest? Czwarty. Krew bryzgała wokoło, a oni upadali twarzami w dół. Niektórzy się palili. Ale odjazd!

I wtedy sięgnąłem po trzeci granat i korzystając z tego, że tamten ciągle jeszcze nie strzelał rzuciłem w to miejsce, z którego pruł do mnie. Bluznęło ogniem, jakbym trafił w cysternę paliwa. Jezu, co to było!? Przecież on siedział jak w składzie amunicji! Mógłby tak walić do mnie przez cały dzień!

Zrobiło się cicho. Kurz nieco opadł. Wychyliłem się. Dopiero teraz minęło mnie kilku naszych żołnierzy. Gdzie oni, do cholery, byli do tej pory? Ruszyłem w górę, mijając palącego się Tygrysa. Uśmiechnąłem się w duchu, widząc czarno-biały krzyż na pancerzu. To mój drugi czołg w tej misji. Jak na razie idzie mi całkiem nieźle.

Wdrapałem się na stertę gruzu i zszedłem po drugiej stronie. Przede mną rozciągało się zupełnie zniszczone miasteczko. Jeszcze nigdy nie dotarłem tak daleko. Moi żołnierze co rusz do kogoś strzelali, ale nie mogłem zorientować się do kogo. Wyglądało to tak, jakby strzelali zupełnie na oślep. Zacząłem posuwać się wzdłuż zrujnowanych ścian budynków. Piętnaście nabojów. Niewiele.

Po drugiej stronie ulicy ktoś zaczął do nas strzelać. Jeden z naszych żołnierzy, który zgarbiony szedł przede mną zakręcił się w miejscu i runął. Wyciągnąłem pistolet maszynowy. Jedna seria. Druga. Ogień ustał. Dwanaście nabojów w maszynowym. Wybrałem ponownie karabin. Zauważyłem, że miasto kończy się za kilka przecznic. A więc jestem już niedaleko bazy.

I wtedy poczułem gwałtowne szarpnięcie. Cały świat zawirował mi w oczach. Oberwałem! A potem tuż koło mnie zobaczyłem rozpryskujący się tynk. Kurde, to snajper! Rzuciłem się do środka budynku i przypadłem płasko do ziemi. Dostałem, ale żyję! Wyglądało na to, że mam pięćdziesiąt procent szans na przeżycie.

Wyjrzałem ostrożnie przez rozbite okno. Gdzie on siedzi? I znowu ani jednego z naszych! Jak zwykle. Wysunąłem się nieco wyżej, a potem szybko schowałem. Coś pacnęło nade mną z jękiem. I proszę, znowu siedzę w potrzasku. Jeszcze raz wyjrzałem powoli. Gdzie on może siedzieć? I nagle olśniło mnie. Wysoki, okopcony budynek, który wygląda jak ratusz. Na samej górze. Trzy dziury po oknach. Siedzi w jednej z nich. W której?

A potem nagle w środkowej coś mignęło. Jakby na ułamek sekundy fragment nieba odbił się w lunecie karabinu. Mam cię, szkopie! Tam jesteś! Poczekałem chwilę, a kiedy nic się nie działo, wycelowałem. Trochę poniżej środka okna. Powoli, bez pośpiechu. Kiedy znów coś mignęło, strzeliłem, a prawie cała ściana wokół pustego okna zrobiła się czerwona od jego krwi. Przechylił się i runął jak kukła kilkanaście pięter w dół. Załatwiony! I znów, kiedy zrobiłem sam całą robotę, jak spod ziemi pojawili się nasi. Ładne wsparcie, nie ma co!

Wyszedłem z budynku i ruszyłem dalej. Wtedy zorientowałem się, że zrobiło się jakoś ciemniej. Wiedziałem, że to wynik postrzału. Ile mam czasu? Czy zdążę dotrzeć do bazy? Muszę przynajmniej jak najszybciej znaleźć apteczkę.

Przede mną wyrósł wiadukt. A raczej to, co z niego zostało. Z trzech przęseł ocalało tylko jedno, ich kikuty sterczały wycelowane w niebo niczym palce martwej ręki. Na ostatnich skrawkach szosy płonęła ciężarówka, kopcąc czarnym dymem.

Minąłem ostatnie ulice i Sainte-Mère-Église zostało za mną. Przede mną wyłoniło się wzgórze, pokryte drzewami i krzakami, na szczycie którego znajdowała się nasza baza. To był najtrudniejszy etap misji. Odsłonięty, lekko zakrzaczony teren nie ułatwiał zadania. Z poprzednich misji wiedziałem, że teraz należy posuwać się skokami, a właściwie biegiem – od drzewa do pogórka, od pagórka do krzaka, od krzaka do drzewa. Tylko tak można było go przebyć.

W oddali coś wybuchło. To jeden z naszych rzucił granatem. Tam są! Schowani idealnie za gęstymi krzakami, tuż przy poszarpanych torach kolejowych prawie nieprzerwanie pluli do nas ogniem. Znów ktoś rzucił granatem. Strzeliłem dwa razy w ich kierunku. Nie miałem czasu porządnie wycelować. Niestety okazało się, że przez pośpiech trafiłem jednego z naszych prosto w plecy. Trudno, zdarza się. Przypadłem do jakiegoś drzewa. Niemcy walili bez ustanku. Znowu trafili jednego z naszych. Osunął się bez jęku na ziemię. Jego mundur zaczął błyskawicznie nasiąkać krwią. W brzuchu miał sporą wyrwę, jakby chirurg robił mu operację, ale potem zrezygnował i jej nie dokończył.

To mnie wkurzyło. Wystrzeliłem do nich resztę naboi z maszynowego, a potem zacząłem strzelać raz po raz z karabinu. Byłem jak w transie. Czułem gorąco na twarzy. Policzki mi płonęły. Ręce miałem mokre od potu. Pełny pęcherz cisnął jak diabli. W głowie dudniła mi jedna myśl: „Zabić ich! Zabić ich! Zabić ich wszystkich!”

– Mateusz!

Jakiś major, który biegł przede mną, odwrócił się do mnie i zaczął pokazywać coś na migi. Za cholerę nie mogłem dojść, o co mu chodzi. Minąłem go i pobiegłem dalej, a wtedy usłyszałem huk. Obejrzałem się. W miejscu, gdzie go zostawiłem ział ogromny, pusty lej. Majora nie było. Rozerwało go na strzępy.

Już widziałem pierwsze zabudowania w naszej bazie. Krzątało się tam pełno żołnierzy. Próbowano dawać nam jakieś wsparcie, ale nie przynosiło ono większych efektów. Poza tym w samej bazie też płonęło kilka budynków. Dzieliło mnie od niej jakieś trzysta, czterysta metrów. Ale nie miałem już sił. Słabłem. Umierałem. Zostały mi cztery naboje. W słuchawkach słyszałem nawoływania naszych żołnierzy, ale ich nie rozumiałem. Wszyscy strasznie się przekrzykiwali i zrobił się okropny harmider.

Nasza sytuacja stawała się coraz gorsza. Wydawało mi się, że Niemców jest coraz więcej i walą do nas z każdej strony. Jakby jeszcze tego było mało, na niebie ukazały się cztery sylwetki samolotów i od razu było jasne, że to niemieckie. Zaczęły zrzucać garściami bomby i po chwili zrobiło się czarno od dymu, ziemi, kurzu i pyłu. Co chwila też wściekle wybuchały granaty i nie było już wiadomo, kto je rzuca: my czy oni.

I znowu w oddali ten głos:

– Mateusz! Kolacja na stole!

– Już idę, mamo!

Potknąłem się o coś i upadłem. Widziałem tylko, że ziemia i niebo zamieniły się miejscami. Karabin wypadł mi z rąk. Z trudem zacząłem gramolić się na nogi.

I wtedy dostałem znowu. Majtnęło mną jak lalką i zaryłem twarzą w ziemię. Chyba już nie dam rady. To koniec. Bomby wybuchały. Ziemia dudniła. Powietrze czarne od dymu, ciężkie od prochu. Ktoś krzyczał. Ktoś klął…

Drzwi do pokoju gwałtownie się otworzyły.

– Mateusz! Ile razy mam cię wołać? Wyłącz w końcu ten komputer!

– No dobra, już idę.

No i pięknie. Wygląda na to, że całą misję będę musiał zaczynać od początku. Nie szkodzi. Bardzo lubię „Call of duty”.

Pognałem do łazienki.

About the author
Roman Pastuszuk
Obserwator i kontestator, autor wierszy i opowiadań, miłośnik książek, muzyki filmowej i yerba mate.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *