Miesiąc miodowy z Nicole

Drażnił ją zapach jego skóry. Pachniała najlepszymi, damskimi perfumami, z wyraźną nutą róży, wzmocnionej duszącym jaśminem. Ilekroć się do niej zbliżał, zaczynało kręcić jej się w głowie. W takich momentach, zawsze nachodziła ją ochota, żeby ze wszystkich sił go odepchnąć i uciec, jak najdalej się dało. A potem on nigdy więcej by jej nie zobaczył. Tysiące razy próbowała wcielić ten pomysł w życie, ale ciągle bezskutecznie. Uśmiechał się wyrozumiale i z nutką nieskrywanej satysfakcji, kiedy do niego wracała, szarpana przez kamerdynerów, którzy ciągnęli ją, jak niewolnicę przed oblicze pana. To prawda. W pewnym sensie była jego niewolnicą. A gdy krzyczała, że nie ma prawa przetrzymywać jej w swoim domu bez jej zgody, albo z niekontrolowaną wściekłością rzucała w niego wszystkim, co akurat znajdowała pod ręką mówił, żeby wykazała jeszcze trochę cierpliwości. Że już niedługo zapragnie zostać z nim z własnej woli… W takich chwilach nie wiedziała, czy bardziej go nienawidziła, czy nim pogardzała.

Siedziała w kącie pokoju, skulona na krześle, obejmując się ramionami. Znużonym, ale wciąż czujnym wzrokiem, przyglądała się jego pochylonej sylwetce. Pisał coś przy biurku. Twarz zasłaniały mu jego długie, jasne włosy. Były nienaturalnie falowane i pofarbowane na blond. Codziennie rano zawijał je na wałki, zakładając nogę na nogę i paląc przy tym papierosa, którego cały czas trzymał w zębach, nie zważając na żar, spadający na biały szlafrok. Wypalał w nim dziury, ale jego to w ogóle nie obchodziło. Nie dbał o to, tak jak nie dbał o wiele innych rzeczy, w tym o zdanie innych ludzi, a jej w szczególności.

Jego pióro sunęło po papierze, jakby nie potrzebował żadnego namysłu, aby ubrać zdania w odpowiednie słowa. Nie pojmowała, dlaczego ten widok zawsze ją uspokajał… Sprawiał, że czuła się bezpieczna… Przez chwilę popadała w dziwne odrętwienie, jak nigdy zmęczona jego towarzystwem, zaległą ciszą, tym wszystkim, co było między nimi było, a także tym czego nie było…

Nagle odwrócił się i zerknął na nią ukradkiem, z typową dla siebie ulotną melancholią i tajemniczym uśmiechem na pełnych, namiętnych ustach. Ten nieznaczny gest zwiastował jego nieprzewidywalne zachowanie. Pewnie łudził się, że tego nie zauważyła. Nauczyła się rozpoznawać jego zmienne nastroje. Dawało jej to znaczną nad nim przewagę. Przy okazji dostrzegła też, że podmalował oczy ciemnym cieniem, który wyostrzał jego rysy. Stylizował się na kobietę, lecz obiektywnie oceniając, na swój sposób wciąż pozostawał męski, dzięki figlarnemu wyrazowi twarzy i kapryśnemu, władczemu usposobieniu. Może nawet określiłaby go przystojnym, ale jego nieodłączny makijaż, długie pomalowane na rubinowo paznokcie i krzykliwe, kolorowe stroje niweczyły to złudzenie. Przypominał raczej niedorobionego transwestytę. Zastanawiała się też nad jego orientacją seksualną, ale wiedziała na pewno, że nie był gejem. Bo po co, by ją tutaj przetrzymywał? Po co w kółko, powtarzałby, że ją kocha, że ją pragnie, odkąd tylko zobaczył i że na pewno umrze, jeśli od niego odejdzie? Czasem bardzo chciała się przekonać, czy naprawdę tak by się stało… Raz nawet udało jej się uciec do lasu, sąsiadującego z jego posiadłością. Osobiście wyruszył na poszukiwania. Wypuścił psy. Niewiele brakowało, żeby ją zagryzły, kiedy biegnąc potknęła się i upadła w krzewy malin. Ciernie podrapały jej twarz do krwi i nim zdążyła się podnieść, psy rzuciły się jej na plecy. Krzyczała najgłośniej jak umiała, lecz on zjawił się dopiero po dłuższej chwili, jakby z oddali obserwował poczynania swoich zwierząt. Miał na sobie długi płaszcz zrobiony z imitacji futra lamparta, który prowizorycznie zarzucił na ramiona. Jakże doskonale do niego pasował. Od początku przypominał jej takie krwiożercze, dzikie zwierzę… Ale pomógł jej odgonić psy, a potem przepraszał za swoją głupotę i ciągle się zarzekał, że na pewno się zabije, jeśli z jego winy stanie jej się coś złego. Musiała mu pozwolić, żeby zaniósł ją z powrotem do domu, bo nie potrafiła samodzielnie chodzić z powodu ran na łydkach po ugryzieniach. Wtedy, jak nigdy wcześniej pragnęła go zamordować i to w najokrutniejszy sposób, jaki tylko przyszedłby jej do głowy!

– Ucieknę stąd! – odezwała się przewidywalnie, nim on zdążył otworzyć usta.

Jak zwykle zignorował ją i powiedział z entuzjazmem:

– Posłuchaj! Muszę ci przeczytać, co napisałem!

– Ucieknę stąd, słyszałeś?

– Tak, tak! – niedbale machnął ręką i wstał z fotela – Chyba chciałaś powiedzieć, że w końcu stąd uciekniesz. – zaśmiał się ironicznie, a jego twarz przybrała drwiący wyraz.

Ubrał koszmarne, obcisłe spodnie w kolorze lila róż, a do tego długie, fioletowe buty na wysokiej koturnie. Najgorzej jednak wyglądała jego koszula, wyszywana falbankami w różnych odcieniach błękitu. Miała okazałe mankiety, zapinane na perełkowe guziki oraz kołnierzyk z przesadnym żabotem.

Zbliżył się do niej tanecznym krokiem, a ona jeszcze bardziej się skuliła. Wcale się tym nie zraził i pochylił się z zadowolonym uśmiechem, wymachując jej kartkami przed nosem. Przy okazji zwróciła uwagę na srebrne pierścienie na jego palcach, wysadzane drogocennymi, kolorowymi kamieniami. Jego oblicze znajdowało się tuż naprzeciwko jej twarzy. Na szczęście nie ubrał żadnych, debilnych szkieł kontaktowych. Jeśli już coś jej się w nim podobało, to właśnie oczy – duże, brązowe. Wzbudzały złudną ufność.

– Tak, w końcu uciekniesz, ale najpierw posłuchaj: „Drażnił ją zapach jego skóry. Pachniała najlepszymi, damskimi perfumami, z wyraźną nutą róży, wzmocnionej duszącym jaśminem. Ilekroć się do niej zbliżał, zaczynało kręcić jej się w głowie. W takich momentach, zawsze nachodziła ją ochota, żeby ze wszystkich sił go odepchnąć i uciec jak najdalej się dało. A potem on nigdy więcej by jej nie zobaczył.”

– Fascynujące! – przerwała mu zniecierpliwiona – Powiedz lepiej czego tym razem ode mnie chcesz, Joyce?

Joyce. Wątpiła, aby tak miał naprawdę na imię. Wszyscy znali go tylko pod jego artystycznym pseudonimem. Był niezwykle poczytnym, ekscentrycznym pisarzem. Poznała go na jednym z jego literackich spotkań, chociaż w tym wypadku „poznała”, to zbyt duże słowo. Bowiem jedynie ze zwykłą sobie nonszalancją, zadała mu pytanie z publiczności, w jakim celu pisze tak dziwne książki, których praktycznie nikt nie rozumie, ale wszyscy je kupują, bo potrafi mistrzowsko zadbać o swój wizerunek? I skoro najwidoczniej zależy mu tylko na sławie i pieniądzach, dlaczego nie spróbuje kariery w Hollywood, wylęgarni takich świrów jak on, zamiast zabierać się za coś, o czym nie ma zielonego pojęcia?

Rozumiała, że taka wypowiedź mogła go wkurzyć, ale u diabła, czy następnego dnia, od razu musiała obudzić się w jego rezydencji?! On siedział na brzegu łóżka, popijając wino z kieliszka – piękny i dumny, jak książę z bajki w kobiecym makijażu i wiktoriańskiej, bufiastej sukni, przez które bardziej przypominał jej jednak księżniczkę. Wtedy też pierwszy raz zobaczyła jego najstraszniejszy uśmiech, zawierający mieszankę ironii, pogardy i okrucieństwa. Tak rozpoczęła się ich znajomość, lub raczej jej niekończąca się męka. Ze zmiennym szczęściem trwała już cały miesiąc…

Z serwisów informacyjnych dowiedziała się, że rodzice zawiadomili Policję o jej zniknięciu i teraz była poszukiwana w całym kraju. Niestety, jak dotąd nie natrafiono na żaden nawet najmniejszy ślad. Kiedy w duchu wyobrażała sobie reakcję mediów na rewelację, że porwał ją ten stuknięty pisarz Joyce, od razu miała ochotę się roześmiać. Cóż to będzie za sensacja! Ekscentryczny Joyce skończy w więzieniu za uprowadzenie młodej dziewczyny. Tymczasem on najwidoczniej w ogóle nie przejmował się ich obecną sytuacją. Pisanie było dla niego najważniejsze…

– A czego ja mogę chcieć? Niezmiennie ciebie! – odparł więc wesoło, wachlując się kartkami – Ale teraz pragnę jedynie zasięgnąć twojej opinii, Nicki…

– Nie nazywaj mnie Nicki!

– No dobrze…– ustąpił podejrzanie szybko – Niech będzie Nicole… Ale z ciebie kapryśna pannica! – wydął usta z wyrazem świętego oburzenia na twarzy – To ja tak o ciebie dbam, a ty wciąż jesteś niewdzięczna! Czy choć raz brakowało ci jedzenia, picia, albo świeżych ubrań?

– W których wyglądam, jak baletnica z „Jeziora Łabędzie”? – tym razem to ona zdobyła się na kpinę – Odpuść sobie, Joyce!

Miał minę, jakby zaraz zamierzał się rozpłakać. Skrzywiła się demonstracyjnie i wstała z krzesła. Siłą wyrwała mu kartki z dłoni, przy okazji mierząc go wrogim spojrzeniem.

– Pokaż to i daj mi święty spokój! – burknęła.

Od razu się rozpogodził i przeciągnął, jak kot po popołudniowej drzemce.

– Moja droga, Nicole! Czy kiedykolwiek mówiłem ci, po co jesteś mi potrzebna? – zapytał w swoim zamierzeniu retorycznie.

– Zechciej mnie wreszcie oświecić, bo cały miesiąc się nad tym zastanawiam. – z irytacją odwróciła na niego wzrok, a potem znowu zabrała się za czytanie.

Zaśmiał się uwodzicielsko, obejmując ją od tyłu w pasie. Położył głowę na jej karku i musnął skórę ustami.

– Uwielbiam tę twoją uszczypliwą racjonalność. – przyznał – Właśnie dlatego cię potrzebuję… – poczuła jego oddech przy swoim uchu i wzdrygnęła się ze strachem; w ogóle się tym nie przejął – Abyś codziennie przypominała mi jaki jestem cudowny. Jaki niezwykły. Jaki przez ciebie pożądany… Nicole, należysz do mnie!

Odepchnęła go łokciem i rzuciła w niego kartkami.

– Co to ma być, Joyce? – krzyknęła, wycierając dłonie w jeansy, jakby się ubrudziła przez sam kontakt z rzeczą, którą on wcześniej dotykał – Co ci się wylęgło w tej głupiej głowie, żeby o nas napisać?

– Dlaczego nie? – sprzeciwił się z urazą i zaczął zbierać kartki z podłogi.

Znajdowali się w jego osobistym pokoju. Jedną ścianę zajmował czarny, lakierowany segment. Joyce trzymał tam swoje rękopisy, ponieważ zawsze najpierw pisał ręcznie, a dopiero potem przepisywał na laptop. Hebanowe, rzeźbione biurko stało tuż pod oknem. Całkowicie zaścielały je papiery i różne książki. Zazwyczaj czytał kilka na raz i jak zauważyła sprawiało mu to dużą przyjemność. Do biurka dostawiał mechaty, obrotowy fotel w kolorze intensywnego brązu. Idealnie pasowała do niego ciemnoczerwona barwa grubej zasłony. Akurat teraz zasłaniała okno, broniąc światłu dostępu do królestwa Joyce’a. Natomiast naprzeciwko biurka ustawiono duże, wygodne łóżko, starannie zaścielone czerwoną narzutą, skrywającą satynową pościel, ozdobioną falbanami i wyszywanymi perłami. Obok niego stał mały stolik, na którym umiejscowił lampkę nocną i dużą, zapachową świecę. Wcześniej Nicole siedziała właśnie na krześle, przystawionym do tego stolika w samym kącie pomieszczenia. Obrazu dopełniała złoto- czerwona tapeta ze wzorkiem. Tworzyły go róże, oplecione wokół starożytnych kolumn.

Wszystko to razem wzięte sprawiało, że aż oczy bolały od patrzenia na ten przesyt jednej barwy. Nawet gruby, perski dywan miał stonowany kolor rubinu z brązowymi refleksami i złotymi frędzlami.

„Już nigdy więcej nie kupię sobie nic czerwonego… ” – pomyślała z sarkazmem.

Opadła z powrotem na krzesło, jakby pozbawiona sił. Westchnęła i wyznała z głębi serca:

– Zresztą pisz sobie, co chcesz. Jestem już tym zmęczona, Joyce.

***

Gniewnie zmarszczył brwi, w zamyśleniu mierząc ją ponurym spojrzeniem. Jej gęste, kręcone włosy miały odcień głębokiego brązu, a ciemna, opalona skóra wskazywała na śródziemnomorskie pochodzenie. Była przy tym szczupła i drobna, a mimo to z zadziwiającym dla niego masochizmem ukrywała swoje wdzięki pod szerokimi, brzydkimi ubraniami, czasem również typowo jego zdaniem męskimi, jak jeansy, czy sportowe bluzy. Zapewne wybierała je, by czuć się w nich swobodnie. Nie rozumiał tego, jak wielu innych rzeczy, które jej dotyczyły. Dlatego, tak długo ją tutaj przetrzymywał…

– Oczywiście, że będę pisał, co chcę! – odparł teraz, krzyżując ramiona na piersi – A ty wcale nie jesteś taka mną zmęczona, jak twierdzisz! – dodał z krnąbrnym uśmieszkiem na ustach i również usiadł w fotelu.

Założył nogę na nogę i obserwował ją w milczeniu, znowu leniwie wachlując się kartkami. W powietrzu unosił się intensywny zapach kwitnącego bzu, dolatujący od świecy, przy której siedziała. Otworzyła szeroko oczy. Były ciemnozielone i lekko skośne, jakby kocie. Nerwowo zacisnęła palce na kolanach, uciekając wzrokiem od jego uważnego spojrzenia. Bała się. Wyglądała groteskowo na tle jego krwistoczerwonego przepychu, w tych swoich szarych, dresowych spodniach i białym, bawełnianym podkoszulku, przez który prześwitywał jej gładki biustonosz. Miała niewielkie piersi i szczupłą talię. Niezbyt go to podniecało. Lubił, gdy kobieta mogła pochwalić się krągłymi kształtami… Długie, dokładnie rozczesane włosy, związała w kucyk na karku, odsłaniając czoło i uszy, w których nosiła małe kolczyki w kształcie gwiazdek. Były jej jedyną ozdobą.

Zupełnie nie była w jego typie… Porywał kobiety, kiedy brakowało mu natchnienia. Zwykle więził taką brankę przez dwa, góra trzy dni i z przerwami na posiłki oraz kąpiel, uprawiał z nią seks. Zwykle też branki były zachwycone tym niezwykle bliskim obcowaniem ze słynnym, zuchwałym Joyce’m. Po fakcie utrzymywał kontakt z każdą, z kiedyś porwanych przez siebie kobiet, żeby zachowały milczenie, a ponieważ zawsze wybierał bogate, rzadko żądały za to od niego pieniędzy. Wbrew pozorom nie było ich też zbyt dużo.

Joyce był pisarzem z powołania. Pisał odkąd tylko pamiętał. Bo tak postanowił. Bo jedynie wtedy czuł się wartościowym, szlachetnym człowiekiem. Stał się sławny w wieku dwudziestu ośmiu lat, a swoje książki, dodatkowo reklamował nietuzinkową osobowością. Od tej pory minęło już pięć lat i właściwie nikt nie odważył się skrytykować go prosto w oczy, a Nicole Mayers zrobiła to publicznie i bez skrępowania, łamiąc dotychczasowe niepisane zasady w literackim światku.

– Co ty możesz wiedzieć, Joyce? – powiedziała, kiedy cisza stała się dla niej nie do zniesienia – Twoja obecność doprowadza mnie do szaleństwa! Zmuszasz mnie, żebym czytała twoje nowe teksty i wyrażała swoją opinię, a kiedy nie podoba ci się, co mówię, zamykasz mnie w tym cholernym pokoju na długie godziny! Wiesz, kim jesteś?! Wiesz?!

– Doskonale wiem. – uśmiechnął się z nutką szaleństwa – Pisarzem.

– Pisarzem? Nie rozśmieszaj mnie! – zadrwiła wiedząc, że tym na pewno go zdenerwuje – Jesteś nieprzewidywalnym psycholem! I pójdziesz siedzieć, kiedy się w końcu wyda, że równy miesiąc przytrzymujesz mnie w swoim domu!

– Tak… To może prawda… – zgodził się niespodziewanie – Ale jedno wiem na pewno. Już nie jesteś tutaj nie z własnej woli…

Odchylił głowę i oparł ją o fotel. Emanował zadowoleniem. Nicole Mayers od początku stanowiła wyjątek od reguły. Nie doskwierała mu samotność. Jego jedyna, aczkolwiek niewierna kochanka – wena tym razem oddanie przy nim trwała i nie potrzebował towarzystwa innej kobiety. Nicole nie pasowała też do jego typu. Lubił eleganckie, seksowne „tygrysice” – zawsze blondynki, zawsze zamożne, zawsze taktowne, ale i mało skomplikowane. A Nicole nie dość, że była brunetką, to w dodatku nie znała chyba słowa „elegancja” czy „takt”. Nie była też bogata –dokładnie ją sprawdził. Studiowała medycynę na trzecim roku, a jej rodzice byli zwykłymi nauczycielami. Nie nazwałby jej również „seksowną tygrysicą”, a raczej „molem książkowym” obdarzonym nieprzeciętną inteligencją i zmysłem doskonałego krytyka literackiego. Jednym słowem – dziewczyną mocno skomplikowaną, bystrą i nieprzewidywalną. Święcie wierzyła w swój idealnie poukładany świat, a on bezczelnie do niego wtargnął, nie pytając o zgodę. Każdego dnia przyglądał się, jak próbowała ratować go przed ruiną. A przy okazji odnotował kolejne, zdumiewające go zjawisko: oto jego świat – świat dobrze okrzepniętej iluzji i splendoru również niespodziewanie zaczął trząść się w posadach…

Nicole Mayers go zaczarowała.

Zburzyła jego rutynę.

Nie tylko wkradła się do jego umysłu, ale również do serca…

Pragnął ją bardziej od najpiękniejszych kobiet, które przeszły przez jego łóżko i dawno o nich zapomniał. Ba! Pragnął ją bardziej od wszystkich kobiet na świecie. Dlatego też nie mógł pozwolić jej odejść… Nie, dopóki go nie odczaruje… Ale, gdy mijały kolejne dni, a ona coraz bardziej wypełniała jego świat, by w końcu się nim stać, on też tego nie wytrzymał. Twardy, samolubny Joyce nie wytrzymał naporu swoich uczuć i zdecydował, że Nicole musi zniknąć. Rano zostawił samochód przed domem z kluczykami w stacyjce i otworzył wszystkie drzwi na oścież…

Patrzyła na niego z przeciwnego końca pokoju. Jej pierś unosiła się w nierównomiernym oddechu, jakby brakowało jej tchu po wyczerpującym biegu. Czyżby wiedziała, że teraz się przed nim nie obroni? Czyżby wiedziała, że sama się na niego skazała?

Odwzajemnił jej przerażony wzrok, ale się nie uśmiechnął. Z czego miał się śmiać, skoro nawet nie był przekonany, czy odczuwał satysfakcję? A więc… nie cieszył się, że Nicole została? Nie wiedział tego. Więził ją równy miesiąc, a kiedy została z nim z własnej woli, nie wiedział, czy go to cieszyło. Z trudem przełknął ślinę. Miał wrażenie, że bał się, równie mocno, co ona… Milczenie się przedłużyło. Joyce czekał na jej ruch, lecz się nie poruszyła, tylko jej oddech stał się bardziej płytki. Już zamierzał zmienić temat, gdy zaczerpnęła powietrza w płuca i jednym tchem powiedziała:

– To był twój kolejny podstęp, tak? Dlaczego? Co tym razem chciałeś osiągnąć?

Podparł czoło dłonią i westchnął cicho.

– Chciałem, żebyś odeszła…

Była w szoku. Nie potrafiła wymyślić żadnej odpowiedzi. Po prostu spoglądała na niego z ogromnym zdumieniem. Na pewno mu nie uwierzyła, ale nie zamierzał już nic więcej dodawać. Sięgnął do szuflady biurka i wyciągnął paczkę papierosów. Nie palił nałogowo. Papierosy stanowiły część jego ekscentrycznego image’u, tak jak na przykład długie, farbowane na blond włosy.

– Nie bardzo rozumiem… – wyjąkała w końcu.

Obrzucił ją przelotnym spojrzeniem. Była blada, jak kreda. Naprawdę tak się go bała? A jednak została… Nie pojmował tego.

– Nie, to ja nie rozumiem. – odparł z irytacją, szperając po kieszeniach w poszukiwaniu zapalniczki – Cały miesiąc nie przegapiłaś żadnej szansy, aby spróbować ode mnie uciec. Tak cię to zaślepiało, że nawet lekkomyślnie pobiegłaś w samej bluzeczce do lasu na kilkustopniowy mróz, a ja, żeby cię odnaleźć musiałem zabrać ze sobą psy. Wolałaś zamarznąć na śmierć, niż pobyć ze mną choćby minutę dłużej! A teraz, gdy sam pozwalam ci odejść, zamiast wsiąść w ten cholerny samochód i wynieść się jak najdalej stąd, wracasz do mnie i w dodatku wciąż odstawiasz te same szopki. Ja też jestem tobą zmęczony, Nicole. Piekielnie!

Wybrał papierosa i wsadził go do ust. Ale nim sięgał po zapalniczkę, Nicole wstała ze swojego miejsca i z niespodziewaną pewnością siebie podeszła do niego, by wyrwać mu papierosa. Posłał jej oburzone spojrzenie, ale go zignorowała i pochyliła się, w ogóle na niego nie patrząc. Szarpnęła zasłonę. Do pomieszczenia wpadły nieśmiałe promienie zachodzącego, zimowego słońca. Na parapecie osiadł mały śnieżek, a szyby pokrywał zamarznięty szlaczek, utworzony przez mróz.

Odetchnął głęboko, jakby wychodził z wody po długiej kąpieli. Jego złość powoli zamieniła się w rozczulenie. Złapał Nicole w pasie i przytulił twarz do jej brzucha. Materiał jej podkoszulka był przyjemny w dotyku. Wsadził pod niego dłoń, muskając skórę. Zadrżała, ale się nie cofnęła. Uchyliła okno. Najpierw wyrzuciła papierosa, a potem już całą paczkę.

– Nie znoszę twojego bezsensownego szpanu! – powiedziała, najwyraźniej z zamiarem wytłumaczenia swojego zachowania.

– Wiem.

Zdziwiła się, że wcale się na nią nie zdenerwował. Drugą ręką pociągnął ją za nogi zmuszając, żeby usiadła mu na kolanach. Objęła go rękami za szyję i przez chwilę siedzieli w milczeniu, a jego dłoń wędrowała wzdłuż jej pleców, prowokując do odpowiedzi.

– Joyce… – szepnęła – Joyce, przestań…

– Nawet nie wiesz, jakie to przyjemne uczucie obejmować cię bez obawy, że mnie odepchniesz…

Położył dłoń na jej karku, przy okazji ściągając gumkę z jej włosów. Były gęste i skręcone w małe sprężynki. Kilka kosmyków wymknęło jej się na czołem, łagodząc zwykłą surowość oblicza. Patrzyła na niego z wahaniem, zbierając zwichrowane myśli. Już otwierała usta, żeby coś mu odpowiedzieć, ale on zamknął je pocałunkiem – równie niespodziewanym, co czułym. Krew uderzyła jej do głowy, a intensywny zapach tych jego kiczowatych, damskich perfum prawie ją zamroczył. Z początku się wzdrygnęła, ale szybko jej wahanie zastąpił nagły przypływ pożądania, o które się nie podejrzewała. Cofnęła się jednak, gdy jego język zawędrował do wnętrza jej ust. Uniósł brwi w geście zniecierpliwienia.

– Zawsze to samo! – burknął obrażonym tonem – Co ci się tak we mnie nie podoba?!

– Szczerze powiedziawszy – wszystko. – odparła, spoglądając mu w oczy – Jesteś transwestytą.

Zachichotał.

– Uważasz, że jestem transwestytą? Lubię ładnie wyglądać i nic mnie nie obchodzi, że ktoś weźmie mnie przez to za transwestytę. – wzruszył pogardliwie ramionami – Ty za to wyglądasz, jak ostatnie bezguście, ubierające się w sklepach z używaną odzieżą. I też powiem ci szczerze, że nic mi się w tobie nie podoba.

– Znowu zaczynam żałować, że stąd nie uciekłam! – parsknęła kłótliwie.

Nie wiedział dlaczego tak go to rozbawiło. Może pojął, jak mocne łączyło ich uczucie, skoro się sobie nie podobali, a mimo to wciąż ich do siebie ciągnęło?

– Ale zostałaś…

Znowu zachichotał, opierając czoło o jej ramię.

– Czy nie mówiłem ci, że w końcu zostaniesz ze mną z własnej woli? Więc, jak to w końcu jest? Kochasz mnie? Powiedz, że tak… Powiedz, że dlatego zostałaś…

– Nie wiem. Może jestem w tobie zakochana… Może to jest właśnie odpowiedź?

Ostrożnie dotknęła jego włosów. Zawsze wydawało jej się, że były sztuczne, albo nawet plastikowe. Ale nie. W rzeczywistości były miękkie i puszyste.

– Chociaż wiesz… – dodała – Gdy usiadłam za kierownicą i przekręciłam kluczyk w stacyjce, zdałam sobie sprawę, że przecież zostawiam cię tutaj całkiem samego… Że przecież jesteś tak beznadziejnie samotny, jak żadna istota na tym świecie… Gdzie jest twoja rodzina? Gdzie są twoi przyjaciele? Ja mogę liczyć na moich rodziców i starszą siostrę. Nigdy mnie nie zawiedli, chociaż różnie bywało, jak to w rodzinie. Nie jestem też zbytnio otwarta, ani przebojowa, lecz mimo to, kiedy mam ochotę z kimś porozmawiać, albo wyjść na jakąś imprezę, zazwyczaj nie muszę się głowić kogo o to poprosić. A kogo ty masz, Joyce?

Chciał coś powiedzieć, ale zakryła mu usta dłonią.

– Nie. Nie mów tego. Nie chcę słyszeć tego kłamstwa. Nie wierzę, że wystarcza ci tylko pisanie. Że jesteś stworzony do wielkiego dzieła i inni ludzie jedynie ci przeszkadzają. Wobec tego dlaczego nie umiesz spać w nocy? Tyle razy widziałam, jak faszerujesz się nasennymi tabletkami! Wiem. Rozumiem. Ja też boję się spać sama. Ale za bardzo mi to nie dokucza, gdy dzieje się tak przez krótki okres. Gdybym cały czas musiała spać sama pewnie, tak jak ty brałabym tabletki nasenne. To prawda. Odniosłeś sukces. Sądzę, że spełniło się twoje wielkie marzenie. Ale… Wiesz co jest najgorsze? Ty mimo wszystko jesteś bardzo wrażliwy, a dla takich ludzi, nawet największy sukces ma gorzki smak, gdy kosztują go w samotności…

Odsunęła dłoń, żeby pozwolić mu mówić, ale Joyce milczał, wpatrując się w nią z naiwnym niedowierzaniem. Mrugał przy tym, jakby coś wpadło mu do oka.

– Myślisz, że tak dobrze wszystko wiesz? – odezwał się w końcu, ochrypłym głosem – Że taka jesteś bystra?

– To po co porywasz te wszystkie kobiety?! – stanowczo przyparła go do muru – Tak po prostu, żeby uprawiać seks? Na pewno nie! One dają ci poczucie, że jesteś kimś wyjątkowym, że nie jesteś sam. I dlaczego tak się uparłeś, żebym z tobą została? Tylko z tobą? Żebym zapomniała o świecie i innych ludziach, aby należeć jedynie do ciebie?

Przełknął ślinę. Teraz to on był przerażony. I to cholernie.

– Nicole, dręczysz mnie…

– Nie. Po prostu mówię ci, dlaczego dzisiaj jeszcze tu z tobą jestem. Bo jeśli zależy ci na mnie, tak jak twierdzisz, nasze relacje nie mogą więcej tak wyglądać. Muszę wrócić do domu, do świata. Mam swoje obowiązki, studiuję, chcę zostać lekarką, mam rodzinę, przyjaciół, a nawet rudego kota, który już pewnie zdechł z głodu w moim mieszkaniu, jeżeli tata się nim nie zaopiekował… Chciałbyś mnie zatrzymać, jakbym była drogocennym przedmiotem, lecz ja jestem człowiekiem i siłą do niczego mnie nie zmusisz… Jutro zamierzam wrócić. Ale to nie znaczy, że cię zostawiam. Rozumiesz, Joyce?

– Jedyne, czego teraz chcę, to usłyszeć, że mnie kochasz… Powiedz to, Nicole…

– Kocham cię, Joyce. – wyznała bez wahania, a on uśmiechnął się z ulotnym urokiem i pewną nutką tajemniczości.

– Dziękuję…

Objął ją ramionami i jeszcze raz pocałował. Tym razem się nie odsunęła, poddając się naporowi jego wygłodniałych warg. Z przekorą pomyślała, że już wcześniej podejrzewała, że takie duże, kształtne usta, jak Joyce’a musiały świetnie całować. Ani trochę nie pomyliła się w swoim osądzie. Wydawało jej się nawet, że przyzwyczaja się do zapachu jego perfum. Mimo to wciąż żywiła cichą nadzieję, że przekona go, aby je zmienił. Cieszyła się, że przynajmniej nie zapalił papierosa. Pewnie wtedy jego pocałunek nie smakowałby tak dobrze…

– Co ja wyprawiam? – zapytała, kiedy się odsunął i spojrzał na nią zaciekawionym wzrokiem, najwidoczniej zainteresowany wrażeniem, jakie na niej wywarł – Po tym wszystkim, co przez ciebie przeszłam, siedzę ci na kolanach i się z tobą całuję. A w dodatku powiedziałam, że cię kocham!

– Kłamałaś?

– Nie…

Energicznie wstał z fotela, bez trudu ją przy tym podnosząc.

– Co robisz? – zapytała w popłochu.

– Ścierpły mi kolana, więc zamierzam zanieść cię na łóżko! – zaśmiał się cicho; w jego głosie pobrzmiewało rozbawienie i jeszcze jakaś uwodzicielska nuta, intymnie obiecująca jej niesamowite doznania.

– Jesteś okropny, Joyce! – skwitowała.

– Doprawdy? Zaraz się przekonamy!

Zdarł narzutę z łóżka i położył na nim Nicole tak ostrożnie, jakby była kruchą, porcelanową lalką. Pod palcami poczuła delikatny materiał pościeli. Zagłębiła się w niej, rozkoszując się błogą, wszechogarniającą ulgą. W końcu spadł jej wielki ciężar z serca, bo tak się to wszystko potoczyło. Bo Joyce zrozumiał, że nie może więcej jej przetrzymywać. Pogodził się z tym. A ona była tu razem z nim i już nic więcej się nie liczyło… Może od samego początku pragnęła się poddać? Przestać z nim walczyć? Uwierzyć, że ją kocha? Cóż… Miała nadzieję, że teraz wszystko się zmieni. Byle tylko nie tkwić więcej w tym koszmarze! Byle tylko zmienić go w piękny sen…

Jego usta docierały do każdego zakamarka jej ciała, przyprawiając ją o drżenie. Nigdy wcześniej nie była tak szczęśliwa, gdy po kolei i z niezwykłą precyzją, przełamywał wszystkie jej opory.

Nie rozumiała tylko, dlaczego po jej policzkach zaczęły płynąć łzy. Całkowicie rozmazały jej widok, zmieniając twarz Joyce’a w różnobarwną plamę, aż wreszcie zupełnie zniknęła, a ona pogrążyła się w ciemności.

– Więc to jest nasze pożegnanie, Nicole… Sama tak zadecydowałaś… – usłyszała jeszcze i zanurzyła się w ciszy.

Chciała zaprotestować, znowu mu wytłumaczyć, że przecież do niego wróci, że nie rozstają się na zawsze, lecz głos odmówił jej posłuszeństwa. Mrok nakrył Nicole, niczym ogromny, żałobny całun, czyniąc ją prawie martwą, prawie niewidzialną…

– Dzięki, Bogu! W końcu się obudziłaś! Nicole, moje dziecko! – ten dobrze znajomy głos dochodził, jakby z oddali, ale jakimś dziwnym sposobem wiedziała, że tak naprawdę, ktoś znajdował się tuż obok niej.

– Joyce… – szepnęła i z trudem uniosła napuchnięte od płaczu powieki.

Nad jej twarzą pochylało się pięć osób. Zamrugała zdezorientowana i wśród nich rozpoznała oblicza swoich rodziców. Krzyknęła z radości, ale zaraz jej entuzjazm opadł.

– Skąd wy się tutaj wzięliście? – zapytała ze zdumieniem – Co się dzieje? Gdzie jest Joyce?

– Jaki Joyce? – zaprotestowała matka, obejmując ją ciepło.

Pomogła jej usiąść. Nicole rozejrzała się nieprzytomnie po pomieszczeniu. Znajdowała się w czystej, szpitalnej sali, a przy jej łóżku stali rodzice, starsza siostra i dwóch lekarzy w białych kitlach.

Policja odnalazła cię trzy dni temu. Leżałaś na poboczu przy drodze wylotowej z miasta i najzwyczajniej w świecie spałaś! – odezwała się siostra, zakładając ramiona na piersi – To prawdziwy cud, że tam nie zamarzłaś!

– Co się z tobą działo, córeczko? – wtrącił ojciec płaczliwym tonem – Zniknęłaś na cały miesiąc!

Nicole z trudem przełknęła ślinę. Zaczynała rozumieć swoją sytuację.

– Co to ma znaczyć? –krzyknęła jednak z rozpaczą – Co on zrobił? Pierdolony sukinsyn!

– Proszę ją zostawić. – odezwał się jeden z lekarzy – Musi odpoczywać. Wciąż jest w ogromnym szoku…

Ze zrezygnowaniem opadła na poduszki. Do oczu znowu zaczęły napływać jej łzy i niepostrzeżenie spłynęły po policzkach, dotykając ust. Zlizała je, przekonując się, że jak zwykle miały słony smak.

A więc Joyce najnormalniej w świecie ją wyrzucił. Kiedy doszła do siebie dowiedziała się, że gdy ją znaleziono była nafaszerowana nasennymi tabletkami i dlatego przespała całe trzy dni.

Joyce i te jego nasenne tabletki! Super. Jasne. Była tak wściekła, że nikomu nie powiedziała, jak naprawdę spędziła cały, miniony miesiąc. Wymyśliła całkiem zgrabną historyjkę, że musiała nagle wyjechać za granicę do starej przyjaciółki Geri, a gdy wracała została okradziona i przez kilka dni przetrzymywana przez złodziei, którzy w końcu postanowili się jej pozbyć. Policja jej nie uwierzyła. Miała ich w nosie. Bądź co bądź, to nie była ich sprawa.

Zachowanie Joyce’a uznała za boleśnie oczywiste. Chciała być silna i obojętna, lecz nie potrafiła zanegować faktu, że bez skrupułów i z szyderczym uśmiechem złamał jej serce. A ona dała się nabrać na te jego głupie gierki, jak dziecko. Wyrzucała sobie naiwność i równocześnie czekała na jakieś wiadomości od niego. Czasem kusiło ją, żeby sama się do niego wybrać. Ale to nie było takie łatwe. Nikt naprawdę nie wiedział, gdzie znajdował się dom Joyce’a. Była to jedna z najlepiej strzeżonych tajemnic show biznesu. Co prawda sama spędziła w nim trochę czasu, ale nie wiedziała w jakiej części kraju był umiejscowiony. Przybyła do niego nieprzytomna i nieprzytomna go opuściła… Miała więc związane ręce, a własna bezsilność doprowadzała ją do szału. Z biegiem czasu zaczęło jej się także wydawać, że wszystko, co za jego sprawą przeżyła było tylko nierealnym snem. W takich chwilach jeszcze bardziej, niż zazwyczaj zbierało jej się na płacz. Nie chciała tego. Przecież nie mogła o nim zapomnieć. Więził ją, zmuszał, żeby dotrzymywała mu towarzystwa, na swój sposób adorował i pewnie udawał, że uwielbia, a ona za wszelką cenę pragnęła od niego uciec. Jednak teraz, gdy to Joyce od niej uciekł, albo raczej wyrzucił ją, jak niepotrzebną zabawkę, pragnęła go za to zabić, a zarazem cierpiała tak mocno, że gdyby nagle się zjawił, po prostu wzięłaby go w ramiona i wszystko mu wybaczyła.

„Żałosne, cholernie żałosne!” – myślała i zaciskała zęby z nadzieją, że starczy jej sił, aby przeżyć następny dzień bez niego.

Tymczasem minął miesiąc i aż do pewnego piątku, nic się nie wydarzyło. Akurat oglądała telewizor w swoim mieszkaniu. Leciał nudny program informacyjny, który niezbyt ją interesował. Już miała go przełączyć, kiedy na ekranie pojawiło się zdjęcie Joyce’a. Zamarła z pilotem w dłoni. Na początku go nie poznała, bo obciął włosy do ramion i przefarbował je na specyficzny brąz, swoim odcieniem wpadający w rudy. Założył również soczewki. Jedno jego oko było zielone, a drugie niebieskie.

„No proszę! – pomyślała mimowolnie – Co za błazen!”

Speakerka uśmiechnęła się promiennie i podała kulturalną wiadomość dnia:

– Niezwykle popularny pisarz, ukrywający się pod pseudonimem „Joyce”, powrócił z nową książką o dość tajemniczym tytule: „Miesiąc miodowy z Nicole”. Zapraszamy na krótki reportaż.

Magdalena Pioruńska

About the author
Magdalena Pioruńska
twórca i redaktor naczelna Szuflady, prezes Fundacji Szuflada. Koordynatorka paru literackich projektów w Opolu w tym Festiwalu Natchnienia, antologii magicznych opowiadań o Opolu, odpowiadała za blok literacki przy festiwalu Dni Fantastyki we Wrocławiu. Z wykształcenia politolog, dziennikarka, anglistka i literaturoznawczyni. Absolwentka Studium Literacko- Artystycznego na Uniwersytecie Jagiellońskim. Dotąd wydała książkę poświęconą rozpadowi Jugosławii, zbiór opowiadań fantasy "Opowieści z Zoa", a także jej tekst pojawił się w antologii fantasy: "Dziedzictwo gwiazd". Autorka powieści "Twierdza Kimerydu". W życiu wyznaje dwie proste prawdy: "Nikt ani nic poza Tobą samym nie może sprawić byś był szczęśliwy albo nieszczęśliwy" oraz "Wolność to stan umysłu."

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *