Martwa cisza. Cz. I

Opuszczony i osamotniony,

zostałem zabawką w rękach okrutnych bogów…

(znalezione w zakamarkach pamięci)

13 września 2019 roku.

Codziennie obseruję lornetką autostradę nr 40, prowadzącą z Holbrook. Codziennie też biorę książkę telefoniczną i dzwonię do wszystkich instytucji stanowych i federalnych, agencji rządowych, biur FBI, kancelarii gubernatorów, departamentów policji. Codziennie błagam o cud.

14 września 2019 roku.

Brak sygnału telewizyjnego i radiowego jest dla mnie największą zagadką, a jednocześnie najbardziej przerażającą. Z radia na wszystkich częstotliwościach wydobywa się jednostajny szum, telewizor pokazuje tańczące kropki. Dlaczego nie nadaje żadna stacja ani w kraju ani za granicą?

15 września 2019 roku.

Zaczynam analizować poszczególne hipotezy. Nie tylko dlatego, by wybrać tę najbardziej prawdopodobną. Bardziej dlatego, by zająć czymś umysł. By zmuszać go do jakiegoś wysiłku, gdyż boję się, że gdy przestanę to robić, zacznę pogrążać się w jakimś odrętwieniu, czy apatii, co w końcu doprowadzi mnie do szaleństwa.

Hipoteza pierwsza: ewakuacja. Niestety hipoteza słabiutka i bardzo szybko upada. Argumenty za – brak ciał. Argumenty przeciw – dosłownie wszystko: żadnych ostrzeżeń, żadnego hałasu, który musiałby mnie przecież obudzić, żadnych tablic, żadnych zasieków, brak jakiegokolwiek sygnału radiowego i telewizyjnego. Ale najważniejsze: ptaki!

16 września 2019 roku.

Odrzucam hipotezę jakiegoś wybuchu. Pominąwszy rozbite niektóre pojazdy, brak jakichkolwiek zniszczeń. W niektórych mieszkaniach, do których się włamałem, na stołach stoją przygotowane posiłki, jakby ich mieszkańcy mieli właśnie do nich zasiadać. Piszę „włamałem”, ale jest to włamanie symboliczne. Prawie żadne drzwi nie są zamknięte, co świadczy przynajmniej o dwóch rzeczach. Po pierwsze: mieszkańcy tych domów byli wewnątrz, gdy „to” się stało, a po drugie cokolwiek się stało, stało się nagle i w jednej chwili.

Przypomniała mi się historia statku „Mary Celeste”, o której kiedyś czytałem. Otóż statek ten został odnaleziony na oceanie bez żadnego członka załogi. Na statku nie było żadnych śladów walki, wszystko było w idealnym porządku, nawet szalupy ratunkowe były całe i w komplecie. W kambuzie stał gar zupy oraz kubki z jeszcze ciepłą herbatą. Nigdy nie odnaleziono żadnego marynarza, ani nie wyjaśniono, co stało się na pokładzie. No tak, ale to była niewielka brygantyna, a nie dziesięciotysięczne miasto.

W domu przy Oak Street 17 słyszę jakiś hałas. Serce zaczyna mi gwałtownie walić jak oszalałe. Ten hałas dobiega gdzieś z głębi domu. Co teraz? Strach zaczyna ustępować miejsca rosnącej powoli nadziei. Pomału, najciszej jak umiem, zbliżam się do pomieszczenia, z którego dobiega hałas. Popycham drzwi, które ustępują powoli, z jakimś dziwnym oporem. Salon jest zupełnie pusty. Uczucie zawodu jest tak silne, że na policzkach czuję łzy. W salonie stoi nowoczesny sprzęt stereo i to z jego głośników wydobywa się jednostajny szum. No tak. Ktoś tu po prostu słuchał radia.

Kiedy wyłączam wieżę, w salonie zalega dzwoniąca cisza, która boleśnie kąsa w uszy. Uciekam stamtąd czym prędzej.

Wieczorem znów płaczę.

17 września 2019 roku.

Na przekór wszystkiemu powrócę do mojego dawnego życia. Wbrew temu, co widzę będę ciągle sobą. Na złość losowi bądź komukolwiek, kto jest za to odpowiedzialny. Po południu otwieram butelkę whisky. Smakuje wybornie!

18 września 2019 roku.

Noce są najtrudniejsze. Za nic w świecie nie potrafię usnąć. W wielu budynkach pali się światło. Sprawia to upiorne wrażenie. Każdego wieczoru barykaduję się w domu, mając w pamięci idiotyczne filmy o upiorach i zombie i czuwam przy włączonej lampce. Nocą godziny ciągną się w nieskończoność jak guma do żucia. Rankiem jestem otępiały i wykończony.

19 września 2019 roku.

Dokonuję zaskakującego odkrycia. Byłem w szkole im. Jeffersona przy Mahoney Street. Budynek szkoły wygląda niczym jakiś kolos, pogrążony w wakacyjnym śnie. Tak wyglądają w czasie wakacji i ferii wszystkie szkoły na całym świecie. Śpią. Tylko że był wrzesień.

Sprawdziłem większość sal i gabinetów nauczycieli. W klasach pozostały rozłożone podręczniki, w szatniach pozostawione ubrania i obuwie, w jednej z łazienek z kranu leje się woda. Poza tym brak jakichkolwiek śladów życia. Kiedy wychodziłem z budynku, zwróciłem uwagę na wyłącznik prądu, który znajduje się obok głównego wyjścia. Otóż w szkole nie odłączono prądu, co wydaje mi się dziwne. Pamiętałem przecież z dziesiątek nudnych szkoleń przeciwpożarowych, że jedną z pierwszych czynności przy ewakuacji jest odłączenie napięcia.

Przychodzi mi na myśl, że uczniowie i nauczyciele opuścili szkołę nagle, a przede wszystkim wbrew swojej woli. Inaczej nie potrafię sobie wyobrazić, że nie zachowano jednej z najważniejszych procedur bezpieczeństwa. Wbrew swojej woli? Ale tego też nie jestem w stanie sobie wyobrazić. Niczego już nie mogę sobie wyobrazić.

20 września 2019 roku.

Zaczynam gromadzić żywność i wodę. Na razie nie jest źle – w naszych sklepach jest tego pod dostatkiem. Poza tym ciągle mam prąd, więc nie powinienem narzekać. Ale jak długo tak będzie? Z wodą nie ma żadnych problemów, przywożę ją całymi zgrzewkami. Ma długi termin przydatności do spożycia, a poza tym bez obaw piję wodę bieżącą.

22 września 2019 roku.

Rozważam następną hipotezę. Promieniowanie.

Usiłuję wygrzebać z pamięci wszystkie wiadomości o promieniowaniu. Nie jest tego wiele – ale któż mógł przypuszczać, że kiedyś ta wiedza może okazać się przydatna? Wszystkie moje obserwacje zdają się zaprzeczać tej hipotezie. Czuję się dobrze, przynajmniej jeśli chodzi o mój stan fizyczny, nie mam wymiotów, nie wypadają mi włosy ani zęby, nie złazi płatami skóra. A najważniejsze: brak jakichkolwiek trupów. Ani ludzi, ani zwierząt. Ani jednego trupa.

Odrzucam tę hipotezę.

Archie by wiedział, która jest najbardziej prawdopodobna.

25 września 2019 roku.

Tego dnia długo zastanawiam się nad swoim losem. Dochodzę do wniosku, że nawet taki Robinson Crusoe był o niebo w lepszej sytuacji, niż ja: on, będąc na bezludnej wyspie, wiedział, że gdzieś tam, za oceanem, istnieją ludzie, nie potrafił tylko do nich dotrzeć. Poza tym miał swego Piętaszka. A ja? Jest dokładnie na odwrót: mogę dostać się praktycznie wszędzie – do każdego miasta, do każdego stanu. Myślę, że mógłbym swobodnie wyjechać do Meksyku, czy Kanady, tylko… po co? Czy zmieniłoby to moje położenie?

28 września 2019 roku.

Płacz. Skąd bierze się jego oczyszczająca siła? Skąd jego uzdrawiająca moc, która za każdym razem sprawia, że zaciskam zęby i pięści i powtarzam sobie: „Nie poddam się. Nigdy się nie poddam!” Jest to jak seans terapeutyczny, po którym czuję się silniejszy i jeszcze bardziej zawzięty. Nigdy się nie poddam!

1 października 2019 roku.

Śni mi się koszmar. Budzi mnie jakiś hałas za oknem. Biegnę na werandę i widzę całe mrowie ludzi, sunących przez Winslow. Czy możecie wyobrazić sobie moje zdumienie i przeogromną radość na widok tylu, od dawna nie widzianych, ludzi? Skaczę do przodu, by ich uściskać i od razu ląduję po pas w jakimś ruchomym piasku, który zaczyna mnie wciągać. Gdy tylko próbuję wydostać się z niego, zapadam się coraz głębiej. Zaczynam wrzeszczeć do idących, by mi pomogli i mnie wyciągnęli, ale nie mogę wydobyć z siebie głosu. Im mocniej się miotam, tym głębiej się osuwam. Piach zaczyna wsypywać się mi do oczu i ust, a ja drę się bezgłośnie wniebogłosy, ale nikt nie zwraca na mnie uwagi. I kiedy piasek zasypuje mnie całkowicie i nie mam już czym oddychać, zrywam się z wrzaskiem z łóżka, cały zlany potem. Do rana już nie śpię.

4 października 2019 roku.

Próbuję modlić się, ale nie umiem. Więc tylko płaczę.

8 października 2019 roku.

Moje menu nie jest urozmaicone, choć staram się, jak mogę. Na śniadania grzanki z jajkami, płatki na mleku, dżemy, miód. Na obiad fasola z puszki, kukurydza albo jakieś mrożone pizze czy frytki, czasami kurczak. Na kolację zwykle jadam konserwy lub pasztety w puszkach. Zanim cokolwiek otworzę zawsze sprawdzam termin przydatności do spożycia. Wiele produktów straciło już swą ważność, wyrzucam je więc przed sklepem do śmietnika. Po kilkunastu dniach jest już zapełniony. Ale co ciekawe wcale się nie psują. Mimo, że prawie cały dzień leżą na słońcu nic nie gnije, nic się nie rozkłada, nic nie puchnie, nie śmierdzi, nie wydziela trujących zapaszków. Co gorsza nad tą stertą jedzenia, nad tą darmową wyżerką nie unosi się najmniejsza nawet muszka. Żadnego bzyczenia! Nie wspominając nawet o szczurach, których powinny być tu dziesiątki.Trochę mnie to przeraża. Wygląda na to, że z tego zapomnianego zakątka wszechświata wyniosły się nawet bakterie i zarazki.

13 października 2019 roku.

Ileż bym dał, by usłyszeć głos żywego człowieka! Ileż bym dał, by znów zanurzyć się w radosnym gwarze Winslow, gwarze, który kiedyś tak często mnie drażnił. Choć przez chwilę posłuchać śpiewu skowronka! Trelu kosa czy słowika. Szczebiotu jaskółek czy pohukiwania sowy. Gdybym mógł usłyszeć jakieś dalekie nawoływanie kukułki. Krakaknie wrony. Wycie wilka. Ujadanie kojota. Szczekanie psa. Chrobot malutkiej myszki. Kumkanie żaby. Cykanie świerszcza. Choćby najcichsze brzęczenie muchy. Ledwo uchwytne bzyczenie komara. Cokolwiek!

Ciszo! Martwa, szklana ciszo! Moja jedyna wierna towarzyszko! Moja koszmarna muzo! Moja namiętna kochanko! Z jaką ogromną ulgą pogrzebałbym cię pod tą stertą rdzewiejących wraków samochodów, zamiast słuchać dniami i nocami twego żałosnego zawodzenia! Z jaką radością, zamiast smakować cię w perwersyjnym milczeniu, rzuciłbym się na ciebie i pazurami rezerwałbym na kawałki!

16 października 2019 roku.

Wieczorem przychodzi mi do głowy następna hipoteza. Mimo, że brzmi najbardziej absurdalnie, wydaje się w tej chwili najbardziej prawdopodobna. Hipoteza ta mówi, że wszyscy ludzie i wszystkie zwierzęta w jednej chwili wyparowały. Z jakichś przyczyn przestały istnieć. Zostały unicestwione. Zdezintegrowane.

No i co z tego, że jest bez sensu?

21 października 2019 roku.

Brnę w coraz bardziej idiotyczne teorie. Czytałem kiedyś w książce Stephena Hawkinga o pewnej hipotezie, która zakłada możliwość istnienia wielu światów równoległych, istniejących jak gdyby obok siebie. Czy jest możliwe, żebym jakimś cudem, w wyniku jakiegoś kaprysu losu, znalazł się w takim równoległym świecie?

24 października 2019 roku.

Jest parno i duszno. Wilgotne powietrze wisi nad ziemią jak niewidzialny kisiel. Coś nadchodzi.

25 października 2019 roku.

Od samego rana mocno wieje. Może to i dobrze – zawsze to jakieś odgłosy. Ale już po południu mam tego dosyć.

Słyszę jakiś hałas na ulicy i pędzę przed dom. Ale to tylko wiatr gdzieś trzaska jakimiś niedomkniętymi drzwiami. Po chwili wydaje mi się, że coś nadjeżdża. Wybiegam z domu. Po ulicy sunie zniszczona reklama zakładu fryzjerskiego Willa Capote’a. Nagle słyszę jakiś potężny łoskot, po czym rozlega się sygnał autoalarmu. Serce skacze mi do gardła – tak bardzo jestem zaskoczony tym hałasem. Pędzę na werandę i wybiegam na ulicę. Jestem tak podniecony, że dopiero po dłuższej chwili dociera do mnie, co się stało.

Otóż Pope Avenue jakieś sto – sto pięćdziesiąt metrów od mego domu, gdzieś od skrzyżowania z Oak Street zaczyna lekko się wznosić, po czym nachylenie gwałtownie wzrasta i przez około pięćdziesiąt metrów jest naprawdę stromo. Jakaś srebrna Honda, widocznie nie zabezpieczona ręcznym hamulcem, stoczyła się tyłem wprost na stojącego na dole Forda i to z niego rozlega się alarm.

Przez chwilę stoję z trzepoczącym sercem, po czym w jednej chwili zalewa mnie fala zawodu i rozczarowania. Po raz kolejny uświadamiam sobie, że wciąż wierzę, że kiedyś wszyscy wrócą, że znów będzie tak, jak dawniej, że ciągle czekam na zbłąkaną ludzkość.

O, naiwności!

Nie wiem, jak wyłączyć autoalarm w wyjącym Fordzie, więc otwieram maskę i przecinam kable przy akumulatorze.

Przez cały dzień coś się dzieje. Jestem tym wykończony.

27 października 2019 roku.

W nocy przeszła gwałtowna burza z wyładowaniami. Zaczęło się gdzieś koło drugiej. Pioruny waliły przez prawie półtorej godziny, jakby był to koniec świata. Co dziwne – spadło zaledwie parę kropel deszczu. Oczywiście ani na chwilę nie zmróżyłem oka. Ledwo żyję i teraz spróbuję zasnąć. Znowu ta przeklęta cisza.

28 października 2019 roku.

Nieprzespane noce sprawiają, że najlżejsze szmery doprowadzają mnie do histerii. Wyładowuję się na tym, co podejdzie mi pod rękę. Zauważyłem, że dość dobrze nadają się do tego szyby samochodów.

1 listopada 2019 roku.

Nie mogę dłużej tak żyć! Chcę umrzeć! Chcę umrzeć! Chcę umrzeć! Chcę w końcu zdechnąć!

2 listopada 2019 roku.

Muszę nauczyć się spać. Wybieram się do apteki. Mija sporo czasu, zanim znajdę to, czego szukam. Kapanol – morphini sulfas. Morfina. Moja ostatnia nadzieja. Morfeuszu – władco snów, ratuj mnie przed obłędem! Biorę jedno opakowanie. Na wszelki wypadek.

4 listopada 2019 roku.

Po raz pierwszy przesypiam całą noc! I prawie cały następny dzień.

5 listopada 2019 roku.

Jadę do Flagstaff!

W tym jednym zdaniu zawarta jest cała moja bezsilna rozpacz, bo nie nadzieja. Tej nie mam już od dawna. Jadę tam dla czystej formalności, gdyż jestem przekonany, że jest puste jak Winslow. Ale muszę to sprawdzić dla świętego spokoju. Tylko co wtedy? Co dalej?

Jadę do Flagstaff również dlatego, gdyż wiem, że znajduje się tam olbrzymi supermarket sieci Winn-Dixie, a także wiele innych sklepów, które powinny być nieźle zaopatrzone. Robię listę niezbędnych „zakupów”. Tankuję do pełna swojego dodge’a, bo do Flagstaff jest ponad 53 mile. Na moment ogarnia mnie ponura satysfakcja, że oto mam do dyspozycji wszystkie stacje benzynowe, i to za darmo, wszystkie sklepy, całe miasto, więcej: cały świat. I po chwili muszę mocno zacisnąć zęby, żeby się nie rozkleić.

6 listopada 2019 roku.

Pobocza drogi do Flagstaff usiane są trupami samochodów. Na szczęście większość leży w rowach, bądź stoi samotnie w szczerych polach. Tylko raz musiałem zatrzymać się, gdyż jakiś kabriolet stał dokładnie w poprzek drogi. Zepchnąłem go bez trudu na pobocze.

Brunatne pola usiane plamami szarozielonych krzaków jak z obrazu impresjonisty. Stalowy las, przyczajony w głębi, oddzielony wyraźną kreską. Wiatr. Ostatni sprzymierzeniec. Kołyszący łodygami uschłych traw, rozlewający się na twarzy. Bezkres niczym nie zmącony. Bezruch. Monotonia. Czy ten las, schronienie wszystkich dzikich, skrywa jakiekolwiek zwierzę?

Coś zaciągnęło mnie na pobocze. Zszedłem z drogi. Spod butów wzbiła się chmura kurzu. Schyliłem się i zanurzyłem ręce w piasku, rozgarniając go niczym fałdy sukienki. Zacząłem nasłuchiwać i węszyć tuż przy ziemi. Żadnego robaczka, żadnej dżdżownicy. Kompletnie nic. Zupełnie jałowa ziemia. Jak przesiana przez sito. Wstałem, otrzepując kolana i zaciskając zęby.

Około godziny 13.20 wjeżdżam do miasta. Pustka Flagstaff wywiera jeszcze większe przygnębienie, niż niewielkie Winslow. Zniknęło stąd prawie sześćdziesiąt tysięcy ludzi! Można powiedzieć, że pustka Flagstaff jest sześciokrotnie większa, bo i miasto jest prawie sześć razy większe. I również tu nie ma żadnych śladów zniszczeń, pomijając te wyrządzone przez niektóre pojazdy. Wygląda to tak, jak po przejściu jakiejś niewidzialnej, niszczącej fali, która porwała wszystkie żyjące stworzenia, oszczędzając samo miasto.

Kilka przecznic dalej dostrzegam posterunek policji. Zatrzymuję samochód i wysiadam.

Cisza jest tak doskonała, że odgłos moich kroków odbija się od pustych budynków głośnym echem, które brzmią prawie jak wystrzały. Wchodzę do budynku. Jest tu tak cicho, że ciarki przechodzą mi po plecach. Najlżejszego szmeru. A jednak nie, gdzieś w głębi słychać brzęczenie klimatyzatora. Posuwam się korytarzem w kierunku uchylonych drzwi. Jakiś niewielki pokoik. Na biurku rozrzucone papiery, jakby ktoś pobiegł na chwilę do kibla, aby wrócić za moment i zabrać się ponownie do pracy.

Dalej widzę jakieś inne pomieszczenie. Jest to ogromna sala, mnóstwo stanowisk, jakieś regały, telefony, faksy, komputery, prawie wszystkie włączone. Zaglądam w jeden z monitorów – jakieś wykresy i tabelki. Zaglądam w drugi i cichy jęk wydobywa się z mojej krtani. Człowiek! Człowiek! Na ekranie widnieje twarz jakiegoś człowieka! Jest to pospolita szczupła twarz, mocno zarośnięta, zwężone oczy, bezlitosne, ale dla mnie jest to najpiękniejsza twarz, jaką w życiu widziałem. Jestem tak szczęśliwy, że mam chęć całować zakurzony monitor! Nie dopuszczam do siebie myśli, że może to być jakiś przestępca czy morderca. Wychodzę, ociągąjąc się.

Po lewej stronie korytarza znów niedomknięte drzwi. Całe pomieszczenie wypełniają szafy zawalone papierzyskami. Pochylam się nad biurkiem i wiedziony jakimś przeczuciem otwieram szuflady. Zamieram. Na dnie jednej z nich leży piękna, błyszcząca Beretta. Drżącymi rękami biorę ją ostrożnie. Wydaje mi się cholernie ciężka. Jest załadowana. Zabieram ją ze sobą i wychodzę.

Rozglądam się chwilę po ulicy i ruszam dalej. W pewnym momencie dostrzegam na chodniku porzucony wózek dziecięcy i kierowany jakimś impulsem rzucam się w jego stronę. Jest oczywiście pusty. Zwracam uwagę, że kocyk nie został odchylony, jak to się dzieje w momencie wyjmowania dziecka. Czy ktokolwiek traciłby czas, aby poprawiać kocyk w porzucanym wózku?

W rozbitym oknie wystawowym Winn-Dixie stoi zaparkowana furgonetka, obsypana okruchami szkła. To jedyne zniszczenia w sklepie. Przez prawie trzy godziny latam po wszystkich działach i ładuję do bagażnika wszystkie przedmioty i towary, które wydaje mi się, że mogą się przydać. Po jakimś czasie dodge jest tak naładowany, że aż przysiada. Będąc już w samochodzie doznaję nagle olśnienia. Wygrzebuję się z kabiny i kieruję się w stronę rozbitej wystawy. Podnoszę to, otrzepuję z resztek szkła i rzucam na siedzenie obok. Przez chwilę siedzę nieruchomo, starając się wyrównać oddech.

Żegnam się z Flagstaff. Żegnam się z resztkami złudzeń, które właściwie już z chwilą, gdy wjeżdżałem do miasta rozwiały się niczym smętne konfetti, porwane przez wiatr.

To już koniec.

Wracam do domu.

18 listopada 2019 roku.

Pomyślałem sobie, że powinieniem właściwie zacząć od tego:

nazywam się Brian Abeley. W chwili, gdy piszę te słowa mam 42 lata. Ten pamiętnik będzie moim testamentem. Ale nie martwcie się – nie będzie w nim ostatniej woli. Będzie on raczej pożegnaniem i próbą opowiedzenia, jak spędziłem ostatnie dni swojego życia.

Do kogo kieruję moje słowa? Do następnych pokoleń, które tu, być może, przywędrują. Do ludzi, którzy być może, podobnie jak ja, zdołali przetrwać apokalipsę, ukrywając się gdzieś i czekając cierpliwie na sprzyjające okoliczności. Do jakichkolwiek przedstawicieli homo sapiens, którzy odnajdą moje szczątki tu, na tej werandzie, przed moim domem, w którym przyszedłem na świat, dorastałem, żyłem, i w którym umrę. Do jakichkolwiek istot rozumnych (na tyle rozumnych oczywiście, by zrozumiały język angielski), którzy przybędą tu skądkolwiek z Kosmosu, z innych światów, by władać po nas tą planetą.

Słowa te kieruję w końcu do kogokolwiek…

Jestem ostatnim żyjącym na Ziemi człowiekiem. Gorzej: ostatnią żywą istotą! Przynajmniej wiele na to wskazuje. Najgorsze jest to, że nie wiem nawet, jak do tego doszło.

A stało się to, jeśli dobrze pamiętam, 23 sierpnia 2019 roku. Tego dnia, zgodnie ze swoim starym zwyczajem, usiadłem ze szklaneczką whisky w fotelu na werandzie. Miasteczko Winslow tętniło popołudniowym gwarem, jak co dzień o tej porze. Dzieci biegały po chodnikach i parkach, dorośli wracali z pracy, młodzież przemykała się chyłkiem do pubów. Psy ujadały, samochody warczały, gdzieś w oddali wyła syrena. Zdrzemnąłem się.

A kiedy się obudziłem, mojego świata już nie było. Mój świat gdzieś przepadł. Obudziłem się w obcym, martwym i przerażająco pustym świecie. Nigdy nie zapomnę tego widoku. Dziś, kiedy próbuję opisać wrażenie, jakie wtedy na mnie wywarło opustoszałe miasto, z bólem uświadamiam sobie, że język angielski jest zbyt ubogi. Żadne słowa nie oddadzą tego, choćby w niewielkim stopniu.

Zaskoczyły i wstrząsnęły mną puste ulice, brak jakiegokolwiek przechodnia, brak jakiegokolwiek poruszającego się pojazdu. A przecież wiedziałem, że w Winslow mieszka prawie dziesięć tysięcy mieszkańców, więc w pierwszej chwili byłem przekonany, że jeszcze śnię.

Od samego też początku czułem jakiś dziwny, niewytłumaczalny, przygniatający niepokój, jakbym obudził się na jakiejś obcej planecie, która wygląda jak Ziemia, ale nią nie jest.

Wyszedłem na ulicę. Niedaleko mego domu jakiś pomarańczowy van czule obejmował słup latarni. Rozbity przód samochodu i strzaskana szyba sprawiały przygnębiające wrażenie. Pusty. Żadnej krwi. Tylko na chodniku ciemna, tłusta plama oleju.

Puste sklepy, puste biura, puste puby, puste ulice, puste samochody. Nagle zdjął mnie lęk, kiedy uświadomiłem sobie, że nigdzie nie słychać szczekania psów. A przecież zawsze było ich pełno.

Aż do Mulberry Street – wszędzie to samo. Żywego ducha.

Poczułem nagle jakieś mrowienie w podbrzuszu. Zaczęło opanowywać mnie przerażenie, bo nagle wyobraziłem sobie, że wszyscy mieszkańcy Winslow zostali gdzieś ewakuowani, ale z jakichś przyczyn zapomniano o mnie. Dziś z politowaniem myślę o swojej naiwości, ale wtedy nie zdawałem sobie jeszcze sprawy ze skali tego zjawiska.

Wróciłem do domu i podniosłem słuchawkę. Jest sygnał! Wybieram numer do Archiego, mojego kumpla. Nie podnosi. Dzwonię do pubu. Nikt nie odbiera. Dzwonię na policję. To samo. Dzwonię pod każdy znany mi numer. Dzwonię do wszystkich znajomych, na informację, do szpitala, do wszystkich firm, biur, wszędzie. Potem dzwonię do innych stanów. Dzwonię za granicę. Dzwonię do wszystkich krajów. Wybieram numery na chybił trafił. Nic. Nikt nie odbiera. I wtedy zaczynam uświadamiać sobie beznadziejność mojego położenia. Wpadam w panikę.

Wybiegam z domu. Biegnę przed siebie jak szaleniec i wrzeszczę. Wrzeszczę i nasłuchuję. Zaglądam w każdy kąt, sprawdzam każde drzwi. Przez chwilę czuję się tak, jakbym był ofiarą zmowy wszystkich mieszkańców Winslow. Schowali się gdzieś, ale zaraz wyskoczą zza rogu i zawołają: „Happy Birthday!”. Staję na środku pustej skorupy miasta, z którego coś wyssało całe życie i rozglądam się z przerażeniem. Gdzie są wszyscy ludzie? Dlaczego zapomniano o mnie? I wrzeszczę jak opętany. Wrzeszczę bez końca. Opuszczony i osamotniony, zostałem zabawką w rękach okrutnych bogów.

W nocy w ogóle nie śpię. Nie potrafię zasnąć. Trzęsę się ze strachu. Czy ktokolwiek potrafiłby zasnąć w mieście, z którego w jednej chwili zniknęło dziesięć tysięcy mieszkańców?

Rano znowu robię obchód. Bez zmian. Sprawdzam Oak Street, Maple Street, Berry Avenue, potem skręcam w Hicks Avenue, potem Elm Street, dochodzę aż do Prairie Avenue. Wszędzie to samo. Wszędzie otwarte i żywego ducha.

Mój szok jest tak ogromny, że dopiero chyba trzeciego dnia od mego potwornego przebudzenia, od moich narodzin w świecie koszmaru udaje mi się na tyle pozbierać, że mogę po raz pierwszy spróbować myśleć w miarę racjonalnie.

Przyglądam się uważnie wszystkim mijanym samochodom. W wyniku obserwacji dzielę je na dwie odrębne grupy. Jedna – pojazdy prawidłowo zaparkowane, obok domów, na parkingach, przed sklepami, zgodnie ze wszelkimi przepisami ruchu. Te najczęściej są zamknięte. W stacyjkach brak kluczyków.

Druga grupa – pojazdy uszkodzone, z rozbitymi maskami i reflektorami, ze stłuczonymi szybami, zaparkowane byle gdzie i byle jak, na ścianach domów, w wystawach sklepów, na słupach latarń, porzucone na chodnikach i w poprzek ulic. Wiele z tych samochodów, mimo widocznych zniszczeń, ma uruchomione silniki, niektóre włączone radioodbiorniki, z których zamiast muzyki dobywa się jednostajny szum. Niedaleko budynku poczty stoi przekrzywiona toyota, z której leci The Band, ale okazuje się, że z płyty. Pojazdy z tej grupy również mają zamknięte drzwi, ale nie na klucz, klucze przeważnie tkwią w stacyjkach.

Pojazdy z obu grup mają też zasadniczą cechę wspólną. Nigdzie żadnych ciał.

Obchodzę wszystkie najbliższe sklepy i budynki. Wszystko jest otwarte. Telefony wszędzie działają, ale nikt nie odbiera.

I nagle, jak jakieś objawienie, spływa na mnie dojmująca myśl, że wiem już skąd ten dziwny niepokój, skąd to wrażenie obcej planety. Patrzę z trwogą w niebo.

Ptaki! Ani jednego ptaka! Niebo jest zupełnie puste!

Tego dnia płaczę po raz pierwszy.

Kolejna bezsenna noc. Potem znowu obchód. Właściwie nie ma to już sensu.

Wracam do domu. Włączam komputer, ale nie ma Internetu. Zamykam drzwi i siadam przy oknie. Siedzę tak całą kolejną noc. Jestem u kresu sił. Jestem tak słaby, że nad samym ranem zasypiam. Kiedy budzę się, jest dobrze po południu.

Idę do łazienki, rozbieram się i doznaję wstrząsu. Doznaję wstrząsu na widok swojego odbicia w lustrze. Sama skóra i kości! Skołtuniona broda. Oczy przerażonego ludzkiego zwierzęcia, zapadnięte głęboko w czaszce, sterczące żebra, skronie przyprószone siwizną. W pierwszej chwili nie poznaję siebie i wrzeszczę ze strachu na widok tego stwora. Dopiero wtedy uświadamiam sobie, że właściwie przez te kilka dni nic nie jadłem. Zapomniałem o jedzeniu! Wstrząs jest tak silny, że płaczę z bezsilności.

W jednej chwili czuję potworny głód. Pędzę do lodówki i rzucam się na jakiegoś starego kurczaka, który najprawdopodobniej zdążył już się nadpsuć, jak wtedy pomyślałem. Wgryzam się w jego śliskie mięso i pożeram go na zimno. Nic z tego. Za szybko. Wszystko wymiotuję.

Chwilę czekam. Ręce mi tak latają, że nie potrafię otworzyć puszki piwa. Znajduję jakieś parówki w hermetycznym opakowaniu i zaczynam od nowa, tym razem powoli, dokładnie wszystko przeżuwając. Mój organizm buntuje się i sprzeciwia. Odwykł od jedzenia. Zbiera mi się na wymioty.

Dziś mogę powiedzieć, że najgorsze było kilka pierwszych tygodni. Tygodni, kiedy nadzieja, wciąż jeszcze żywa i silna powodowała, że każdy głośniejszy hałas, jaki wydawało mi się, że słyszę na ulicy, gnał mnie na oślep przed dom. Za każdym razem zawód i narastająca rozpacz coraz silniej pastwiły się nad tą nadzieją, za każdym razem coraz silniej zaciskały na gardle paluchy, powodując coraz głębsze poczucie osamotnienia, pomału sprowadzając mnie na skraj załamania. To cud, że przetrwałem te dni. To prawda, że to, co nas nie zabije, to nas wzmocni. To wtedy postanowiłem, że będę pisał. Pamiętnik czy rodzaj dziennika. Po to, by uwiecznić to wszystko, co tu się stało. „Uwiecznić”? Dobre sobie. Ale po jakimś czasie chwile, kiedy siadam na werandzie tak mi wchodzą w nawyk, że traktuję to pisanie jak rytuał. Potrzebuję tego, choćby po to, by zachować resztki więzów z dawnym światem. Z moim światem, którego już nie ma.

About the author
Roman Pastuszuk
Obserwator i kontestator, autor wierszy i opowiadań, miłośnik książek, muzyki filmowej i yerba mate.

komentarz

  1. Dziesiątki razy sprawdzałem tekst, a i tak zakradł się chochlik. W pierwszym zdaniu miało być oczywiście „obserwuję”. Pozdrawiam

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *