Martwa cisza, cz. 2

 tu jest cicho i pusto,

litość już dawno zamieniła się we współczucie

ktokolwiek tu był, był sam…

(z pamiętnika schizofrenika)

23 listopada 2019 roku.

Przywiozłem z supermarketu dość dobrą lornetkę, którą codziennie obserwuję niebo. Martwi mnie brak ptaków. Wiele rzeczy mnie martwi, ale ptaki najbardziej.

24 listopada 2019 roku.

Uporczywie wracam do chwil z przeszłości. Do tych dobrze mi znanych czasów, do mojego dawnego świata. Nie tej karykatury życia, w której tkwię obecnie. Przypominam sobie, jak wybraliśmy się z ojcem jego datsunem do Holbrook. Ojciec wtedy po raz pierwszy dał mi poprowadzić. Pamiętam uczucie dumy, że udało mi się zdobyć jego zaufanie na tyle, by zawierzył mi swoje zdrowie i życie, a o to naprawdę nie było łatwo. Zapytacie: dlaczego? Otóż nie miałem jeszcze prawa jazdy. Dopiero zacząłem robić kurs. Od zawsze jednak miałem do tego smykałkę. Kiedy skończyłem dziesięć lat, wuj Zaack (co jest skrótem od Isaak, ale wuj Zaack tak właśnie kazał wszystkim do siebie się zwracać) podarował mi na urodziny skuter. Po kilku dniach jeździłem nim tak, jakbym się z nim urodził.

To wtedy najedliśmy się strachu. Przypadkiem najechaliśmy na policyjny patrol, który zabezpieczał jakiś wypadek. Policjant podszedł do naszego samochodu i widząc mnie za kierownicą poprosił o dokumenty. Nie wiedząc, co odpowiedzieć ze strachem spojrzałem na ojca, a ojciec popełnił wtedy fatalny błąd. Zamiast odpowiadać z samochodu otworzył drzwi po swojej stronie i wysiadł. Policjant błyskawicznie wyjął swój pistolet, rozłożył mojego ojca na masce naszego datsuna i skuł go kajdankami jak pospolitego bandziora. Potem kazał mi wysiąść i to samo zrobił ze mną. Siniaki po kajdankach miałem na przegubach przez prawie dwa tygodnie. Zanim sprawdzono, czy nie jesteśmy poszukiwanymi przestępcami, zanim wyjaśniliśmy dokąd jedziemy i dlaczego nie mam prawa jazdy spędziliśmy w policyjnym radiowozie prawie cztery godziny. Ojciec nigdy mi tego nie powiedział, ale myślę, że mandat, jaki zapłaciliśmy był ogromny.

To dziwne, że akurat teraz mi się to przypomniało.

26 listopada 2019 roku.

Wczoraj wieczorem naszła mnie podstępem pewna myśl, którą staram się zwalczyć i nie dopuścić do swej świadomości. Nie chcę przyjąć jej do wiadomości, gdyż jest ona jak sztylet wbity w moje serce – odbiera mi wszelką nadzieję, wszelkie złudzenia i całą chęć życia. Sprawia, że nie chce mi się walczyć.

Koło północy, kiedy mimo wszystko przewałkowałem ją na tysiące sposobów, poddaję się. Niech się dzieje, co chce. Ta myśl wygląda tak: jeśli zniknęli wszyscy ludzie na świecie, to nic i nikt nie sprawi, że nagle wrócą. Nie ma takiej możliwości. Tak już będzie zawsze! Gdyby jednak stało się inaczej, to jestem pewien, że nic już nie będzie takie samo. Nic. Czy ktokolwiek z nich potrafiłby wytłumaczyć, gdzie podziewali się przez ten czas? Wątpię. I w końcu ponownie wydaje mi się, że to ze mną coś się stało, nie z resztą ludzkości. To chyba łatwiej byłoby wytłumaczyć. Ale jak?

27 listopada 2019 roku.

Tego tylko brakowało! Od samego rana boli mnie ząb. Z początku tylko lekko ćmił, ale potem… Ale to utwierdza mnie w przekonaniu, że jeśli czuję ból, głód, pragnienie, strach czy złość, to chyba wciąż żyję.

Chyba.

Jutro wybiorę się po jakieś proszki przeciwbólowe.

28 listopada 2019 roku.

Nie wiem dlaczego, ale dzisiaj cały dzień mam przed oczami mojego kumpla Archiego. Jego radosną, roześmianą twarz. Jak bardzo mi go brakuje! Archie, mój stary kochany druhu! Gdzie się podziałeś? Gdyby był ze mną, och, on wiedziałby, co należałoby zrobić. Archie miał tysiące pomysłów na minutę, zawsze tryskał humorem, zawsze potrafił rozbawić towarzystwo. Nawet, gdy jego życie zachwiało się w posadach, gdy rzuciła go żona dla jakiegoś profesorka. Nawet wtedy nie stracił pogody ducha. Pamiętam, że powtarzał wtedy, że jeśli go rzuciła, to znaczy, że nie była go warta. I że znajdzie sobie młodszą. Tak, we dwóch to mogłoby się udać. Człowiek nie jest stworzony do życia w samotności.

A potem czuję wyrzuty sumienia, bo uświadamiam sobie, że mówię o nim w czasie przeszłym. Tak, jakby…

29 listopada 2019 roku.

Znowu jakiś koszmar. Śniło mi się, że siedzę w pubie z Joe i Archim, pijemy zimne piwo i gramy w bilarda. Nagle Joe pyta mnie, dlaczego się nie pakuję, przecież wszyscy zostali już ewakuowani. Wyglądam ze strachem za okno i rzeczywiście widzę odjeżdżające wojskowe ciężarówki pełne ludzi. Drę się i gonię je, ale one są coraz dalej i dalej…

5 grudnia 2019 roku.

Zniszczyłem sprzęt stereo. Nie mogę słuchać muzyki. Głosy Nicka Cave’a, Toma Waitsa czy Franka Zappy doprowadzają mnie do szaleństwa. Nie mogę słuchać głosów ludzi. Nie z płyty. Nie w tak martwej ciszy.

Potem płakałem.

25 grudnia 2019r. Boże Narodzenie.

Wyciągnąłem ze strychu swoją sztuczną choinkę. Właściwie nie wiem, po co, bo od dobrych kilkunastu lat nie obchodzę świąt. Zbyt mocno zalatują dla mnie kiczem.

A teraz rozstawiłem ją na środku salonu i zacząłem ustrajać bombkami i świecidełkami. Tak mnie to wciągnęło, że nie zauważyłem nawet, kiedy była gotowa.

Choinka. Drzewko szczęścia i radości. Symbol świąt chrześcijańskich. Logo cukierkowej popkultury i jarmarcznej tandety. Jasełkowa ikona wszechobecnego biznesu i handlu. Co ja wyprawiam? Po co to wszystko?

Zastanawiam się, co chciałbym dostać w prezencie. Może drugiego człowieka? Może chociaż psa? Miałbym do kogo gębę otworzyć. Na myśl o wręczaniu sobie prezentów coś ściska mnie za gardło. Jakiś okropny, niewytłumaczalny żal. Dlaczego ja? Dlaczego to mnie spotkało? Cóż ja takiego zrobiłem? Czy to kara za coś? Za co?

Żal momentalnie przeradza się we wściekłość, która gwałtownie szuka ujścia. Chwytam bezmyślnie stojącą przy mojej kanapie lampę, która ma długi pałąk i którą notabene otrzymałem od kogoś w prezencie i, niczym jakiś obłąkany Babe Ruth, wyładowuję się na tej głupiej, wkurwiającej choince. Pęka z trzaskiem klosz lampy, pęka żarówka, rozpryskują się niczym bańki mydlane kolorowe bombki, ozdoby fruwają w powietrzu, szkło sypie się wszędzie, chrzęści pod nogami. W końcu trafiam drzewko tak mocno, że przechyla się i przewraca na bok.

Nie przyniosło mi to żadnej ulgi. Wręcz przeciwnie – rozwścieczyło mnie to jeszcze bardziej. Czuję, że wszystko gotuje mi się w środku. Mam chęć wrzeszczeć i niszczyć. Niszczyć i wrzeszczeć. Gdyby był tu ktoś ze mną, chyba bym go zabił gołymi rękami.

Wybiegam z domu, by wyładować się na samochodach. Cholerna choinka!

3 stycznia 2020 roku.

Ułożyłem wiersz. Na pewno pierwszy i prawdopodobnie ostatni w życiu. Musi być ze mną naprawdę źle, skoro posuwam się do tak desperackich czynów. Wiem, wiem, nie jest to arcydzieło. Ale w tej chwili najlepiej oddaje stan, w jakim się znajduję. Tylko proszę się nie śmiać! Oto on:

jestem dotknięty

chorobą

pustką

przygnębieniem

jestem dotknięty jakąś przerażającą

NIEODWRACALNOŚCIĄ

jakimś brakiem kaprysów

powolnością

i niewytłumaczalnym stanem

współnieistnienia

jestem pochłonięty przez echa starych wydarzeń

i zmuszany do nieustannych powrotów

do Wczoraj

ach, boginie triumfu

i grzechu

dajcie mi pewność

w siebie

i odrobinę wiary w cokolwiek

wiary w NIC

w NIC które jest wszystkim

i we WSZYSTKO które jest niczym

jestem dotknięty chorobą

jestem jej

darowany

9 stycznia 2020 roku.

Coraz więcej produktów jest przeterminowanych. Boję się je jeść, mimo, że wyglądają zupełnie dobrze. Co więcej – nawet smakują normalnie. Raczej nie grozi mi śmierć z głodu.

12 stycznia 2020 roku.

Zauważam, że coraz częściej wpadam w stan jakiejś katatonii, jakiegoś odrętwienia, które pożera mnie jak wielki włochaty pająk. Nie potrafię się z tego wydostać, tylko kiwam się jednostajnie jak autystyczne dziecko. Trwa to czasami pół godziny, czasami dłużej.

Zastanawiam się czy to początki jakiejś choroby czy to tylko mój umysł wyłącza się, by ostatecznie nie zwariować.

18 stycznia 2020 roku.

Nie mogę płakać. Nie mam już łez. Kwilę tylko jak zranione pisklę, które wypadło z gniazda i zostało skazane na zagładę.

20 stycznia 2020 roku.

Wszystkie dni i noce stają się podobne do siebie. Zlewają się w jedną wielką, długą, niekończącą się dobę, która nie ma początku, ni końca. Jestem jedynym punktem odniesienia. Jedynym rzeczywistym obiektem. Jedynym znanym miejscem na mapie świata. Reszta to białe plamy. Nieodkryte, nieskończone oceany bezsensu, domysłów, podejrzeń i … pustki.

26 stycznia 2020 roku.

Czy stać mnie jeszcze na cokolwiek? Przez całe życie nikogo nie uczyniłem szczęśliwym. Nikomu nie zaufałem. Czy to możliwe, że życie uczyniło mnie tak obojętnym? Jak to się stało, że przeżyłem je tak szybko? Jak to się stało, że moje czarne włosy są zupełnie siwe? Ręce zniszczone? Jak to się stało, że czuję się jak starzec? Nikogo tak naprawdę nie kochałem. Przez całe życie karmiłem się kłamstwem i pogardą. Czy to już wszystko, jeśli chodzi o moje życie?

5 lutego 2020 roku.

Każdy dzień jest dla mnie porażką. Każde starcie z rzeczywistością kończy się klęską. Ale co jest rzeczywistością? To: teraz, czy to: wtedy? Które z tych „to” jest tym właściwym? Które z tych dwóch „ja” jest tym realnym? Tym bardziej prawdziwym? Czuję się, jak mawiał stary Bilbo Baggins, rozciągnięty, jak masło na zbyt wielu kromkach. Czy mam jeszcze wierzyć zmysłom? Wzrok mnie okłamuje, słuch ze mnie szydzi, dotyk zawodzi. Żyję w świecie pozorów. Kto poda mi rękę, bym przekonał się, gdzie jestem naprawdę?

12 lutego 2020 roku.

W końcu decyduję się. Pragnienie ujrzenia drugiego człowieka, prawdziwego człowieka, nawet takiego, jest tak silne, tak paraliżujące i tak bolesne, że nic nie mogę na to poradzić. Nic.

Biorę butelkę whisky, na pakę wrzucam łopatę i ruszam.

Ciężko jest poruszać się po drodze zawalonej dziesiątkami porzuconych samochodów. Właściwie muszę jechać prawie slalomem, by je wszyskie wyminąć. Na szczęście stoją w taki sposób, że nie tarasują drogi całkowicie.

Po chwili jestem na miejscu. Miasto sztywnych. Nad bramą wejściową widnieje napis: Cementary Desert View. Cmentarz z widokiem na pustynię. Cóż za idiotyczna nazwa! Niczym z jakiegoś folderu reklamowego dla truposzy. „Proszę państwa, proszę o chwilę uwagi. Serdecznie zapraszamy do obejrzenia naszych wspaniałych, podziemnych i przewiewnych apartamentów! Godne polecenia są te od strony zachodniej z niezapomnianym widokiem na rozległą pustynię. W naszych przestronnych apartamentach będziecie się czuli jak u siebie w domu!”

Rozglądam się uważnie i po raz pierwszy myślę, jak pięknie wygląda z tego wzgórza Winslow! Jakby kawałek szmaragdowego tortu wykrojony z olbrzymiego brunatnego ciasta pustyni i pustkowi, udekorowany czerwonymi dachami jak wiśniami!

Cmentarz jest nieduży, otoczony starymi dębami i żółtymi sosnami. Kres tułaczej wędrówki każdego człowieka. Każdego? Nagle przejmuje mnie myśl, że mnie nikt nie pochowa i że moje kości będą poniewierać się do końca świata.

Zarzucam łopatę na ramię i ruszam, uważnie wczytując się w tablice nagrobne. Szukam możliwie najświeższej. Po kilkunastu metrach zatrzymuję się. R.I.P. Bart Chandler 23 kwietnia 1951 – 22 września 2018. Uznaję, że może być. I kiedy mam wbić łopatę po raz pierwszy, zaczynam się wahać. „Spoczywaj w spokoju?” Czy mam jakiekolwiek prawo zakłócać im spokój? Czy moja niepohamowana żądza może być wystarczającym usprawiedliwieniem? Ale trwa to tylko chwilę. Wybacz, Bart – myślę i wbijam łopatę.

Ziemia na szczęście jest miękka i praca idzie mi dość łatwo. Po chwili dół sięga mi po kolana. Kiedy przerywam, by napić się whisky, czuję silny ból pleców i rąk. Czy dam radę? Kiedy po jakimś czasie ukazuje się kształt trumny waham się po raz drugi. A co zrobię, jeśli rok to zbyt długo? Jeśli rozkład jest tak duży, że to, co tu leży, nie przypomina już w niczym człowieka? Pociągam porządny łyk z butelki i ten łyk sprawia, że wszystko staje się jasne. Muszę się od tego uwolnić. Muszę to wiedzieć! Teraz żałuję, że nie wziąłem jakiegoś młota czy kilofa.

Walę w trumnę łopatą. Walę w opętańczym zapale, aż pot zalewa mi oczy. Walę z całych sił, aż rozbijam jej wieko, a potem odrzucam łopatę, ciężko dysząc.

I nagle opanowuje mnie niepohamowany śmiech. Zaczynam zanosić się śmiechem jak skończony idiota, ale ten śmiech nie jest moim śmiechem. Ten śmiech brzmi jak skrzekliwy rechot ropuchy. A potem, w jednej chwili, ogarnia mnie bezsilność, żal i rozpacz. I upadam na kolana, na roztrzaskaną trumnę i zaczynam wyć. Wyję i skowyczę niczym ostatnia hiena cmentarna. Ja – łkające ludzkie ścierwo.

Luty 2020 roku.

Jestem przeklętym człowiekiem. Wykradłem tajemnicę snów i nigdy już się nie obudzę. A może tak właśnie wygląda śmierć? Może to ja umarłem, wessany w jakąś czarną dziurę czasoprzestrzeni, a cały świat żyje? Przeklęty!

Marzec 2020 roku.

pustka, która spała dotąd we wnętrzu próżni obudziła się, dotknięta nicością i otworzyła swe krwawe ślepia nie mogę pozwolić, by mnie pochłonęła, bo wtedy i ja przestanę istnieć z obłoku tej pustki zwisa sznur zakończony kolczastą pętlą, która w sam raz pasuje na moją szyję o ocean ciszy bulgocze niczym stęchły wywar w kociołku czarownicy coś powstaje i wali się, świat rozpadł się w a martwa cisza pęcznieje na powierzchni kłamstwa, ten sznur, sznur…

Marzec 2020 roku.

Czym jestem? Czym się stałem?

Zmęczonym wędrowcem, stąpającym po krawędzi życia? Strzępem zwierzeń schizofrenika? Pionkiem na szachownicy? Zbłąkaną duszą, przypadkiem uwolnioną z Elizjum? Gadającym Kotem? Ciekawską Alicją? Gdzie jest butelka z sokiem z napisem „Wypij mnie”? Gdzie ciastko, które mam zjeść? Czy jestem uosobieniem cierpienia? Degeneratem? Karykaturą bytu? Cieniem cienia? Urojeniem? Krzykiem? Histerią? Odkupicielem? Zbawcą? Okiem cyklonu? Atomem, pędzącym w martwym wszechświecie z prędkością światła? Czy Kosmosem? Czy jestem ostatnim szlachetnym czy pierwszym przeklętym? Czy jestem doktorem Jekyllem czy raczej Panem Hyde? Tańczącą poczwarą? Drgającą padliną? Czy może supernową? Protoplastą nowego życia? Przodkiem nowopowstałego gatunku? Prapoczątkiem? Praojcem? Najdoskonalszym gębochłonem w świeżo ugotowanej prazupie życia? Czy jestem czymś ważnym? Istotnym w przypadkowym łańcuchu zdarzeń? Czy bękartem? Poronionym płodem wszechrzeczy?

Czym w końcu jestem?

Kwiecień 2020 roku.

Spod zbutwiałych drzwi wymyka się szczur i z przerażeniem stwierdza, że jest na świecie sam. Wszystkie powroty zawierają pewną dawkę bólu, tym większą, im dłuższe było rozstanie. Przerażenie i rozpacz wirują nade mną jak zgłodniałe sępy, dziobiąc mnie w pękającą głowę. Życie jest ustawiczną walką, a walka jest długa, walka jest twarda, walka jest piękna. W ruinach mych złudzeń, które niegdyś były moim losem skrada się cień, otwierając potworne ślepia. Tu jest cicho i pusto, litość już dawno zamieniła się we współczucie, ktokolwiek tu był, był sam… Ja jestem tym szczurem.

Kwiecień 2020 roku.

A teraz uwaga! Niespodzianka! Mam swojego Piętaszka! Chyba najwyższy już czas przedstawić Julię. Oto ona. Moja żona. Jest bardzo piękna, zgrabna, ma szczupłą twarz, bardzo smukłe, długie nogi, przepiękne włosy. Na sobie ma zwiewną granatową sukienkę w białe grochy, na głowie ogromny słomkowy kapelusz z szerokim elipsowatym rondem. Jest naprawdę urocza. Spotkałem ją niedawno we Flagstaff, gdzie leżała porzucona jak jakiś manekin.

Od wczoraj jesteśmy małżeństwem.

Kwiecień 2020 roku.

Nasza pierwsza wspólna noc. Czuję się tak, jakby to w ogóle był mój pierwszy raz. Julia jest bardzo spięta i poważna. Nie chce się rozebrać ani nawet zdjąć kapelusza. Zaczynam podejrzewać, że może naprawdę jest dziewicą.

Ten nasz pierwszy raz jest zupełnie do niczego.

Kwiecień 2020 roku.

Miałem problem z Julią. Nie chciała usiąść ze mną do stołu. Ale w końcu przekonałem ją. Trochę szkoda jej pięknych nóg, ale co tam. Odtąd będziemy jadać razem. Wiele rzeczy będziemy robić razem. Jestem bardzo podekscytowany!

 

Maj 2020 roku.

Julia je bardzo mało, właściwie w ogóle. Mnie to nie przeszkadza. Najważniejsze, że mogę z nią o wszystkim rozmawiać. Zawsze się ze mną zgadza. Kupiłem jej przepiękny brylantowy pierścionek. Była bardzo szczęśliwa.

Maj 2020 roku.

Znów koszmar. Śniło mi się, że leżę w grobie. Wiedziałem, że to grób. To był grób Barta Chandlera. Zerwałem się z krzykiem i zacząłem walić pięściami i kopać w wieko trumny. Wygrzebałem się z niej z największym trudem, jakby mnie coś trzymało za nogawkę. Okazało się, że Bart Chandler stoi oparty o łopatę i uśmiecha się złowrogo. Mówi do mnie: Muszę to wiedzieć, Brian. Słyszysz, muszę to wiedzieć!” i podnosi wysoko łopatę, jakby zamierzał mnie nią grzmotnąć. I nagle z przerażeniem stwierdzam, że jestem otoczony przez setki takich Bartów Chandlerów, a wszyscy oni wyglądają tak, jakby przed chwilą wstali z mogił. Są to rozpadające się ciała, chrzęszczące kościotrupy, smoki ludojady. A naga czaszka Barta – tego z łopatą – cały czas klekocze: „Muszę to wiedzieć! Muszę to wiedzieć!”

Maj 2020 roku.

Julia niestety nie potrafi gotować. Nie mam pojęcia, gdzie ona się chowała. Wszystkiego muszę ją uczyć. Najbardziej lubi siedzieć w fotelu na werandzie i przyglądać się przechodniom. Może tak siedzieć cały dzień. Czasami nie rozumiem jej.

Maj 2020 roku.

Wybieramy się z Julią na przejażdżkę. Bierzemy prowiant i koc i jedziemy moim dodgem do parku koło Winslow High School. Na szczęście nikogo nie ma. Rozścielamy koc i siadamy na słońcu. Jest cudownie ciepło. Majowe słońce mocno grzeje. Proponuję Julii, żeby trochę się poopalała, ale odmawia. Potem próbuję ją pocałować, ale nie oddaje pocałunku. Wracamy chmurni, nie odzywając się do siebie.

Czerwiec 2020 roku.

Przychodzi mi do głowy pewien genialny pomysł. Aż dziwię się, że wcześniej nie wpadłem na to. Przecież powinienem wysłać list do gubernatora, by opowiedzieć mu, że zostaliśmy tu z Julią, że nie ma już żadnego zagrożenia i powinni po nas wrócić. Przecież gubernator być może o niczym nie wie! Jaki byłem głupi, że wcześniej tego nie zrobiłem! Odnajduję adres gubernatora, kreślę szybko kilka słów i żądam kategorycznie, by po nas wrócono. Zaklejam kopertę i idę wrzucić ją do skrzynki.

Na skrzynce napisane jest, że listy wybierane są dwa razy dziennie. To dobrze. To bardzo dobrze. List powinien dotrzeć jutro, najpóźniej pojutrze. Od razu zrobiło mi się lekko na duszy.

Tej nocy znów śnią mi się ludzie, idący ulicami Winslow. Uśmiechają się do mnie i zachęcająco nawołują rękami. Ale tym razem nawet nie wychodzę z domu. Czekam na gubernatora. Wiem, że ma wysłać po nas specjalny transport.

Czerwiec 2020 roku.

Miałem sprzeczkę z Julią. Zapytałem ją, czy przyszedł list od gubernatora, ale nie odpowiedziała. Zapytałem ponownie. Pokręciła przecząco głową. Wtedy ją spoliczkowałem, bo odniosłem wrażenie, że kłamie. Długo nie podnosiła się z podłogi. Pomogłem jej wstać. Była porządnie przestraszona. I dobrze.

Czerwiec 2020 roku.

Siedzimy z Julią na werandzie. Jest bardzo ciepło. Śmiać mi się chce, kiedy przypomnę sobie, że kiedyś barykadowałem na noc drzwi mojego domu. Mówię o tym Julii. Śmiejemy się razem głośno.

Lipiec 2020 roku.

Znowu mam koszmarny sen. Śni mi się, że Julia jest w ciąży i nadchodzi czas rozwiązania. O dziwo, jestem zupełnie spokojny i wiem, co mam robić. Mówię Julii, by chwilę zaczekała i idę zadzwonić do gubernatora. Mówię mu, żeby teraz przygotował trzy miejsca, gdyż żona właśnie rodzi. Gdy to załatwiłem wracam do Julii. Okazuje się, że jest już po wszystkim. Wszędzie wrzeszczą na mnie, ukazując drobne, ostre ząbki malutkie potworki, a są ich dziesiątki, setki…, wyciągają do mnie ręce, ale to nie są ręce, tylko jakieś szpony, niewiarygodnie ostre pazury, którymi wczepiają mi się w nogi. Wszystkie są jeszcze zakrwawione, a z ich pępków dyndają jeszcze mokre pępowiny…

Lipiec 2020 roku.

Dokonałem wstrząsającego odkrycia! Zniknęły wszystkie moje tabletki! Przewróciłem do góry nogami cały pieprzony dom! Nigdzie ani jednej! Znalazłem tylko puste opakowanie. Ale ja wiem, kto je wyrzucił! Łapy jej pourywam!

Sierpień 2020 roku.

Stało się. To musiało się tak skończyć. Ukarałem tę pieprzoną sukę.

Zaczęło się od tego, że nie chciało jej się nigdzie ruszać. W ogóle przestała gotować. Całymi dniami przesiadywała na werandzie. Wkurzało mnie to okropnie. Polazłem do baru, gdzie wypiłem parę piw. Kiedy wróciłem do domu, Julia oczywiście siedziała sobie, jak gdyby nigdy nic. Kazałem jej iść na pocztę i dowiedzieć się, czy przypadkiem nie przyszedł list od gubernatora, ale udała, że mnie nie słyszy. Miałem już tego dosyć. Wyciągnąłem zza pasa mój pistolet i wpakowałem jej w łeb wszystkie kule. Nawet nie zdążyła pisnąć. Zasłużyła sobie na to.

2020r.

Postanawiam zakończyć pamiętnik. Ta cała pisanina jest bez sensu. Jeszcze dziś zadzwonię do gubernatora. A jutro rano znowu pojadę do Flagstaff. Na policji znajdzie się na pewno jeszcze niejeden gnat. Zajadę też do supermarketu.

2020r.

Flagstaff.

2020r.

To ostatni wpis. Gubernator nie odbiera.

Siedzę na werandzie.

Obok mnie Elżbieta, moja żona.

Od wczoraj jesteśmy małżeństwem.

W ręku ściskam nowiutki Smith & Wesson. Nabity, aż ciężki.

Czekam.

About the author
Roman Pastuszuk
Obserwator i kontestator, autor wierszy i opowiadań, miłośnik książek, muzyki filmowej i yerba mate.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *