Marcin Rusnak – wywiad

Mówi się, że obecnie w Polsce więcej osób pisze, niż czyta. Kandydatów do miana (poczytnego) pisarza jest wielu, mnożą się sposoby na wydanie własnej książki, ale nie wszystkim udaje się trafić do odbiorców. Fantastyka, do niedawna uważana za gorszą odmianę popkultury, obecnie plasuje się w czołówce literatury rozrywkowej. Marcin Rusnak, młody wrocławski twórca, jest jednym z wciąż nielicznych pisarzy, którym udało się zabłysnąć na tym polu i zyskać uznanie czytelników. Jak wyglądają blaski i cienie dnia powszedniego po debiucie, możecie dowiedzieć się z naszego wywiadu.

foto-200

Karolina „Mangusta” Kaczkowska: Zacznijmy sztampowo. Dlaczego akurat fantastyka?

Marcin Rusnak: Fantastyka daje największe możliwości – albo w drugą stronę, narzuca najmniejsze ograniczenia. Kiedy pisze się kryminały, prozę obyczajową, kobiecą czy thrillery, hamują autora mniej lub bardziej ścisłe ramy danej konwencji. W fantastyce tego nie ma. Można pisać fantastykę stricte przygodową, humorystyczną, obyczajową, socjologiczną, ezoteryczną… Można tą fantastyką straszyć, bawić i wzruszać, czasami nawet w obrębie jednego tekstu. Ponadto fantastyka pozwala spojrzeć na oklepane już schematy w nowy, atrakcyjny sposób. Weźmy za przykład najnowszy film Spike’a Jonze’a „Ona” – przecież to klasyczna historia typu „chłopak spotyka dziewczynę”. Tylko że tutaj dziewczyna jest inteligentnym systemem operacyjnym.

KK: Jak to się stało, że zostałeś pisarzem? Czy to spełnione marzenie z dzieciństwa?

MR: W dzieciństwie nie myślałem o karierze pisarza. Chodziły mi po głowie znacznie bardziej stereotypowe, chłopięce zawody: żołnierz, pilot, informatyk – w domyśle – komputerowy geniusz (śmiech). Wypracowania pisałem niechętnie, z musu. Czytałem też niewiele, nad czym obecnie ubolewam. Dopiero w piątej albo szóstej klasie podstawówki zacząłem czytać z przyjemnością – za sprawą starszego brata odkryłem fantastykę i mnie wciągnęło: Tolkien, Pratchett, Howard… takie rzeczy. Później zacząłem próbować własnych sił – inspirację stanowiły głównie gry komputerowe. Wkręcałem się w jakiś świat do tego stopnia, że bardzo chciałem przeżywać przygody z niego zaczerpnięte w inny sposób, nie tylko przed ekranem komputera. A że książek w klimatach, dajmy na to, „X-Com:Terror From The Deep” czy „Earth 2140”, nie było, wziąłem sprawy w swoje ręce i zacząłem pisać. To były banalne historie, pełne sztampowych rozwiązań, płaskich bohaterów, z dziecinną narracją, ale dawały sporo frajdy. Pisywałem od czasu do czasu, stopniowo polepszając warsztat i odchodząc od gotowych settingów w stronę tworów mojej własnej wyobraźni. Na jakimś etapie stwierdziłem, że jestem gotów spróbować się tą moją twórczością podzielić z innymi. A że odzew był z reguły pozytywny, pisałem dalej.

KK: Wielu kandydatów na pisarzy marzy o takim właśnie pozytywnym odzewie. Obecnie istnieje wiele możliwości wydania się, np. self publishing, który wzbudza wiele emocji. Jakie jest Twoje zdanie na ten temat? Czy pisarz sięgający po takie rozwiązanie jest pisarzem z założenia gorszym?

MR: Niekoniecznie. Self-publishing jest po prostu narzędziem. I jak każde narzędzie, może być użyty dobrze i źle. Publikowanie własnej twórczości to kiepskie rozwiązanie, gdy jest to po prostu sposób na wydanie tekstu, którego nikt nie chce. Autorzy często są niesłusznie przekonani o wartości swojej prozy i w efekcie oferują czytelnikom produkt, który szwankuje pod względem technicznym (korekta, redakcja, skład, łamanie etc.) albo treściowym (słaby styl, kiepskie pomysły). Ale self-publishing to mogą być też rzeczy godne uwagi, rzetelnie przygotowane i wcale nie ustępujące tekstom publikowanym tradycyjnie, przez oficyny wydawnicze. Tak jest – jak sugerują dotychczasowe recenzje – w przypadku moich ebookowych „Opowieści niesamowitych”. Miałem trochę opowiadań rozrzuconych po antologiach i czasopismach oraz kilka tekstów zbyt długich na publikację w podobnych mediach. Wypuściłem je w samodzielnie przygotowanym zbiorku – zadbałem o korektę, zrobiłem skład i łamanie, dograłem kwestie ilustracji, postarałem się o konwersję do formatów EPUB i MOBI. W efekcie powstało w odczuciu recenzentów bardzo przyzwoite dzieło, które udostępniam za darmo (między innymi na platformie Wydaje.pl), aby czytelnicy mogli się przekonać, czy pasuje im mój styl, czy interesują ich moje pomysły. Dla mnie self-publishing to sposób na zaistnienie, zdobycie kilku nowych fanów. I, na ile na razie mogę ocenić efekty, w tej roli sprawdza się całkiem nieźle.

cover-small

KK: Zyskałeś opinię autora wszechstronnego. Czy masz jakiś ulubiony gatunek?

MR: Z tą wszechstronnością bym nie przesadzał – wszechstronni to są na przykład Jarosław Grzędowicz albo Anna Kańtoch. Ja po prostu realizuję pomysły, które przychodzą mi do głowy i staram się to robić najlepiej, jak umiem. Interesuję się różnymi rzeczami, przy doborze książek, filmów czy muzyki nie zamykam się w ramach jednej konwencji albo tematyki, więc pomysły, które serwuje mi wena też pasują do różnych klimatów. Zresztą nie jestem typem autora, który potrafiłby całe życie ciągnąć jedną sagę – źle bym się czuł grzebiąc na okrągło w jednym świecie przedstawionym, rozgryzając z różnych stron i rozbudowując to samo uniwersum. Fantastyka pozwala autorowi przeskakiwać z powieści na powieść między space operą, horrorem, postapokaliptyczną przygodówką, na romantycznej historii w klimatach urban fantasy kończąc. Chcę cieszyć się tą różnorodnością i bawić się konwencjami. Jeśli już jednak musiałbym decydować, chyba najlepiej czuję się w postapokalipsie albo steampunku, choć ten ostatni – jak w przypadku mojego debiutu „Czas ognia, czas krwi” – lubię ubarwić elementami rodem z klasycznego fantasy.

KK: Twój pierwszy pisarski sukces?

MR: Wciąż przede mną (śmiech). Ale jak już musiałbym coś koniecznie wybrać, byłoby to pierwsze miejsce w konkursie Horyzonty Wyobraźni w 2009 roku. Nie dość, że spośród 400 prac doceniono właśnie moją, to jeszcze w jury zasiadał Andrzej Pilipiuk. Moje opowiadanie wtedy zdobyło zresztą także nagrodę specjalną Stefana Dardy. Może nie przełożyło się to na jakiś gwałtowny zwrot w mojej pisarskiej karierze, ale pomogło uwierzyć, że to, co robię, może się ludziom podobać. Uwierzyłem w siebie po tej wygranej, a każdemu autorowi taka wiara jest bardzo potrzebna.

KK: Nie bądź taki skromny 🙂 Można powiedzieć, że konkursy literackie znasz z obu perspektyw – uczestnika i jurora. Czy masz jakieś rady dla młodych, ambitnych twórców literatury fantastycznej?

MR: Rad znalazłoby się całe mnóstwo, zresztą już kiedyś spisałem na blogu taki przyjazny użytkownikowi (choć i złośliwości się tam trochę znalazło) zestaw: http://marcinrusnak.wordpress.com/2013/06/10/jak-wygrac-konkurs-literacki/. Teraz poprzestanę na kwestii moim zdaniem najważniejszej: piszcie takie historie, jakie sami chcielibyście czytać. Nawet jeśli nikt się na nich nie pozna, nie dorobicie się ani lexusa, ani grona psychofanów, będziecie przynajmniej mieli mnóstwo frajdy z ich pisania.

KK: A jakie jest twoje zdanie o polskich konwentach i jak zapatrujesz się na ostatnie afery z kostkami w wannie i gwałtem w grze?

MR: Gwałt w grze mnie jakoś ominął, na szczęście chyba, bo nie bardzo mam czas na siedzenie w necie i przejmowanie się komentarzami nieznajomych ludzi. Kontrowersyjny filmik z wanną obejrzałem natomiast zaraz po tym, jak się pojawił. Przyznam szczerze i bez żenady, że mi się podobał: estetycznie zrobiony, oparty na fajnym pomyśle, ze śliczną dziewczyną w roli głównej. Ze zdziwieniem obserwowałem burzę, jaka się wokół niego rozpętała; wyglądało to tak, jakby niektóre osoby już od dawna chciały wyrzucić z siebie trochę jadu i w końcu znalazły ku temu pretekst. Może wyjdę na prostolinijnego samca, ale nie dostrzegam w tej reklamie nic zdrożnego – widzę natomiast fajną grę konwencją, puszczenie oka do widza, którego przecież karmi się podobnymi obrazami na każdym kroku: za pomocą roznegliżowanych pań promuje się obecnie wszystko, od batoników czekoladowych, przez dezodoranty, po zagraniczne samochody. Jeśli natomiast chodzi o same konwenty, mogę się wypowiedzieć tylko na temat tych, na których bywałem – poznańskich Pyrkonów, wrocławskich Dni Fantastyki, lubelskich Falkonów. Za każdym razem bawiłem się na tych imprezach wyśmienicie. To doskonała okazja, żeby posłuchać swoich literackich idoli (spotkania autorskie), w przystępny i zabawny sposób poszerzyć swoją wiedzę (prelekcje naukowe) albo po prostu poprzebywać trochę w towarzystwie podobnych sobie zapaleńców. Bardzo mi się podoba to, że imprezy te organizowane są z coraz większym rozmachem, bardziej profesjonalnie i że zaprasza się na nie prawdziwe gwiazdy z zagranicy. To świetna zabawa, naprawdę. Nie mogę się doczekać kiedy mój syn podrośnie na tyle, żebym mógł go zabrać ze sobą i zarazić tym niepowtarzalnym klimatem.

okc582adka

KK: Zatrzymajmy się przy idolach na chwilę. Których pisarzy, nie tylko fantastycznych, cenisz najbardziej?

MR: Och, jest ich całe mnóstwo. Z zagranicznej fantastyki to przede wszystkim Gaiman i Pratchett, z polskiej – Sapkowski i Grzędowicz. Z młodszego pokolenia: Scott Lynch oraz Anna Kańtoch. A spoza kręgu stricte fantastycznego? Kiedyś namiętnie zaczytywałem się w Hemnigwayu, teraz lubię sięgnąć po coś Paula Austera albo Salmana Rushdiego. Jeśli natomiast chodzi o autorów, którzy nie są dla mnie literackimi wyroczniami, ale zapewniają świetną rozrywkę, z pewnością dodałbym Kinga i Strugackich. Ale to oczywiście tylko wierzchołek góry lodowej (śmiech).

KK: Nie samą fantastyką człowiek żyje. Czym zajmujesz się poza pisaniem i czytaniem?

MR: Uff, trochę tego jest. Na pierwszym planie oczywiście rodzina: cudowna, samowystarczalna żona i równie wspaniały, choć zupełnie niesamowystarczalny szesnastomiesięczny syn. Oboje stanowią źródło niesamowicie pozytywnej energii, ale nie oszukujmy się, życie rodzinne to także potworny pożeracz czasu. Dalej praca: jestem nauczycielem angielskiego w jednym z wrocławskich gimnazjów. Mimo pewnych minusów to świetne zajęcie, bo człowiek ma nieustanny kontakt z młodzieżą i łatwiej mu być „na czasie”. Co jeszcze? W styczniu obroniłem doktorat z literaturoznawstwa (konkretniej: z motywu śmierci w anglosaskiej fantastyce młodzieżowej), więc to mam odfajkowane i z głowy. Oprócz tego gram na basie i na gitarze elektrycznej – niestety znacznie rzadziej, niż bym sobie życzył. Udzielam się w zespole rockowym o nazwie Scarecrow, ale chwilowo zawiesiliśmy działalność i nie wiem, kiedy wrócimy do regularnego koncertowania.

KK: Człowiek renesansu z Ciebie 🙂 Jakieś plany na przyszłość? Np. utrzymywanie się li i jedynie z pisania?

MR: Życie z pisania to bardziej w kategoriach marzeń niż realnych planów. Oczywiście, byłoby miło móc poświęcić się temu zajęciu – mając do dyspozycji osiem godzin dziennie, można zrobić naprawdę skrupulatny research, wysmażyć dwie dobre książki rocznie i jeszcze zadbać o ich jako taką promocję. W chwili obecnej, kiedy pisze się zrywami, wykradając jednego dnia godzinę, a innego kwadrans, trudno mówić o komforcie pisania i jakimś hiperprofesjonalnym podejściu. Na razie jednak, jak już mówiłem, pisanie jako podstawowy zawód to sfera marzeń. Z bardziej realnych i krótkoterminowych planów – jeśli wszystko dobrze pójdzie, jeszcze w tym roku ukażą się dwie antologie, w których będzie można przeczytać moje opowiadania. Z planów wydawniczych na 2014 rok to raczej wszystko, zamierzam bowiem przysiąść porządnie nad powieścią, która od dłuższego czasu siedzi mi w głowie i coraz bardziej chce z niej wyjść…

KK: Miejmy nadzieję, że uda Ci się zrealizować plany. Dziękuję za rozmowę.

About the author
(poprzednio Górska), współpracowniczka Szuflady, związana także z portalami enklawanetwork.pl i arenahorror.pl, pasjonatka czytania, pisania i oglądania horrorów, tancerka i zbieraczka lalek. Wieloletnia członkini Gdańskiego Klubu Fantastyki. Z wyboru mieszka we Wrocławiu z mężem i zwierzakami.

komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *