Mapa Pana Binga – V miejsce w konkursie „Elfie wakacje”

Ciepły zefir buszował w koronach drzew migowych i marantów. Na skórzastych liściach tańczyły smugi światła. W wiosce budziło się życie…

Blum zbliżył się do okna i ujrzał przycupniętą na gałęzi marantu czarnooką ziębę. Ptak łypnął okiem, wygładził nastroszone piórko i z gracją odfrunął.

Zięba rzadko pojawiała się w wiosce. W Marantowym Lesie wierzono, że przynosi szczęście.

– Udany początek wakacji – pomyślał elf podnosząc z parapetu szare pióro.

Pomysł, aby udać się na poszukiwania Koralowego Landu zakiełkował w głowie Bluma pod koniec roku szkolnego. To właśnie wtedy trafiła mu w ręce opasła Księga Lasu z opisem wioski, na straży której stały zmutowane pająki. Na samą myśl o nich, spiczaste uszy Bluma pokryły się gęsią skórką. Wyszperał książkę w Bibliotece Moli, w której ku rozpaczy Tuki, spędzał każdą wolną chwilę.

W porównaniu z Lasem Marantowym, Koralowy Land mienił się kaskadami barw, których w nudnym, szarym Lesie było jak na lekarstwo. Podekscytowany Blum opracował trasę karkołomnej wyprawy poza bezpieczną granicę Lasu.

I właśnie dzisiaj zamierzał wcielić w życie plan, który do tej pory istniał tylko na papierze. Zarzuciwszy na grzbiet pleciony worek, wypełniony po brzegi posiekanymi żołędziami, udał się do Biblioteki Moli.

Siedziba biblioteki mieściła się w wydrążonym pniu najstarszej w Lesie agawy. W za-kurzonej sali oświetlonej pochodniami roiło się od moli zaczytanych w starych księgach. Okładki książek porastały mchem i fluoroscencyjnymi grzybami. Blum uwielbiał pulsujące niebieskim światłem książki, które hurtowo wypożyczał pan Bing.

Wejście do biblioteki zasłaniał parawan z utkanej w skomplikowane esy floresy pajęczyny, zza której wyglądał bibliotekarz.
– Nareszcie jesteś – uśmiechnął się odsłaniając niepełny garnitur pożółkłych zębów.
– Przygotowałem mapę, pilnuj jej jak oka w głowie. Dobrze ci radzę!
– Ma się rozumieć – skwapliwie potwierdził Blum chowając zwinięty rulon do worka.
– Zmrok zapada, musicie się śpieszyć…
– Do zobaczenia – zawołał Blum.
– Powodzenia! – pomachał skrzydłem na pożegnanie pomarszczony Bing.

Tuka czekała nad stawem, w którym kłębiły się ginody. W ławicy ryb pokrytych przeźroczystą łuską odbijały się pierwsze promienie wschodzącego słońca.
– Mam nadzieję, że mapa jest aktualna, nie chciałabym się zgubić na bagnach-wyraziła nadzieję Tuka na widok przyjaciela.
– O nic się nie martw, mapa to dzieło pana Binga – powiedział Blum wpatrując się w naniesione na pożółkłym planie kreski. – Czeka nas trudna przeprawa przez bagna. Bing wspominał, że droga na skróty przebiega obok chaty Elmy.
Tuka nie była zachwycona perspektywą spotkania oschłej zielarki, ale chęć skrócenia wędrówki nęciła bardziej, zaś zapas wody wymagał uzupełnienia.

Ruszyli w drogę, która serpentynami wiła się pomiędzy drzewami migowymi i krzewami wiciokrzewu. Po kilku godzinach marszu, spostrzegli w oddali szary dym unoszący się na mokradłach z rzadka porośniętych kępami dzikiego rozmarynu.

– Uff…Jeszcze trochę i będziemy na miejscu – odetchnęła z ulgą Tuka.
Las pozostał w tyle. Na podmokłym, parującym terenie czerniły się karłowate, bez-listne drzewa, do połowy zanurzone w miękkiej, zgniłozielonej mazi. Gęsta jak mleko mgła okrywała świat dookoła szczelną zasłoną. Powietrze aż roiło się od wszelkiej maści latających stworzeń.
– Gdybyśmy tak mieli skrzydła…- westchnął Blum spoglądając z zazdrością na wirujące w dusznym powietrzu owady: linoryje, truje, ważki, motyliony.
– A wy, czego tutaj szukacie? – zaskrzeczała znienacka szmaragdowa ważka.
– To nie miejsce dla was, po zmroku na bagnach żerują giwony…
– Giwony? A coż to takiego? – zapytała Tuka.
– Nie wiecie? – ważka nie kryła zdziwienia wybałuszając turkusowe ślepia. – Giwony to postrach tutejszych mokradeł – mięsożerne, czerwonookie, odrażające kreatury.
Tuka przeraziła się nie na żarty. Jej twarz przybrała niezdrowy, ogórkowy odcień.
– Damy sobie radę – powiedział Blum rozglądając się na boki.
– Tylko nie mówcie, że was nie ostrzegałam – ważka obróciła się z gracją i odleciała zostawiając za sobą chmurę skrzącego pyłu.

Elfy ruszyły w dalszą drogę ostrożnie stąpając po zdradliwym gruncie. Towarzyszące im truje wykłócały się o coś zawzięcie, machając przeźroczystymi skrzydłami. Bagienne owady wydzielały okrutną dla wrażliwych elfich nosów woń. Tuka z trudem oddychała w trujących wy-ziewach owadzich odwłoków.
Nieoczekiwanie, zza otoczonych gęsta mgłą, wyłysiałych drzew, wyłoniła się cylindryczna chatka, w której mieszkała zielarka. Ze zmurszałych ścian wyrastały kępy falującej roślinności. Dom otaczał zielony dywan utkany z gęstego sitowia, paproci wodnych, tu i ówdzie poprzerastanych brązowymi badylami. Z koślawego komina ulatniał się ciemny dym.

Blum zastukał zardzewiałą podkową. W drzwiach ukazała się Elma, na skwaszonej twarzy pomarszczonej elfiny próżno było szukać uśmiechu. Na samym środku gniazda uformowane-go z jej rudych, rozczochranych włosów spał zwinięty w kulkę grosnostaj. W jasno oświetlonej izbie kłębiły się zwierzęta: w wytartym fotelu drzemały dwa wyliniałe bobry, na piecu pochrapywał srebrny lis. Po przeciwnej stronie drzwi na sękatej żerdzi kołysała się śnieżna sowa z dziobem tkwiącym pod białym skrzydłem.
– Czego tu szukacie? – warknęła zielarka wachlując się wiechciem rozmarynu. Najwyraźniej nie miała zamiaru zaprosić ich do środka.
– Ja, my…tego – jąkała się Tuka.
– Czy moglibyśmy prosić o odrobinę wody? – odezwał się Blum.
Elma wyjęła zza pazuchy brązowy bukłak.
– Trzymaj! – skórzany worek wylądował w garści Bluma.
– A teraz zmiatajcie! – zielarka bezceremonialnie zamknęła spróchniałe drzwi.
– Nie mamy tu, czego szukać – szepnął Blum.
– Zaczekajcie chwilę – zza węgła wyłonił się smukły jednooki kocur piżmowy – Leofas.

– Elma nie jest dziś w formie – westchnął. -W butelce, w której trzyma nalewkę z pałki wodnej pokazało się dzisiaj dno…Wierzcie mi, naparstek takiej nalewki potrafi zdziałać cuda – oblizał się.
– Domyślamy się – powiedziała Tuka wywracając oczami.
– Ja tam nie chcę się wtrącać w nie swoje sprawy, ale o tej porze spacer przez trzęsawisko może się dla was skończyć źle – oznajmił kot kręcąc z dezaprobatą łbem.
– A mamy jakieś inne wyjście? – Blum wzruszył ramionami.
– Pomogę wam przeprawić się na drugą stronę bagna – zaproponował łaskawie – tylko po-śpieszcie się gołąbeczki, mam mało czasu.

– Skąd ten pośpiech, Leofasie? – zapytała Tuka.
– Jestem umówiony z kaczką mandarynką – chrząknął.
– Będzie ci potrzebny tłumacz – oświadczył Blum.
– Jak każdy kot piżmowy znam czterdzieści dwa języki w tym: psi, zajęczy, niedźwiedzi      no i ptasi. Mój dziadek poliglota słynął w całej okolicy ze znajomości pajęczego dialektu. Prababka od strony stryjecznego wujka swobodnie gawędziła z dżdżownicami, znała się na-wet na hienim chichocie – wyrecytował  z dumą Leofas wachlując się wyliniałym ogonem.
Na Blumie przechwałki Leofasa nie zrobiły większego wrażenia.
– W drogę! – zakomendrował zmartwiony nadchodzącym zmierzchem.
Mimo najlepszych chęci elfy nie nadążały za kocurem, który z gracją i lekkością pokonywał każdą przeszkodę, podczas gdy oni, obładowani bukłakiem, z trudem rozchylali zarośla.
– Możecie mi wskoczyć na grzbiet, tylko szybko, nim się rozmyślę – parsknął Leofas pochylając łeb.

Po chwili elfy mościły się na miękkim kocim karku, lekko przyprószonym siwizną.

Bliskość Bluma sprawiła, że Tuka poczerwieniała. Poczuła dziwne łaskotanie w żo-łądku, jakby motyle uwiły sobie w nim gniazdo. Zaaferowany żywym środkiem transportu, Blum nie zwracał na nią w ogóle uwagi, podziwiając świat z innej, fascynującej perspektywy.
– Musimy jak najszybciej wydostać się z bagien – pomyślała Tuka nie spuszczając wzroku       z chowającej się na horyzoncie ognistej kuli słońca.
– Leofasie…
– Psst – kocur zatrzymał się gwałtownie, po czym dał susa w zarośla. Elfy wczepione w koci kark przywarły do niego ze wszystkich sił.
Kilka metrów dalej w błotnistej mazi coś zabulgotało.
– Co się dzieje? – zapytał przestraszony Blum.
– Giwony…
Błotna maź zagotowała się raptownie i nad powierzchnią bagna pojawiły się czerwone źrenice.
– Co za smród! – jęknęła Tuka zatykając nos.

Paskudna woń zgnilizny rozniosła się wokół. W porównaniu z giwonami truje pachniały wielokwiatowymi perfumami.

Z gęstego błota wynurzyła się owłosiona tu i ówdzie postać. Na wąskiej, pomarszczonej głowie kreatury tkwiły krótkie, ostro zakończone uszy. Zniekształcony nos pokrywały szkliste plamy. Pokrzywione, karłowate kończyny porastały zmierzwione kudły i kalafiorowate narośla. Na szarej, oślizgłej skórze parowały granatowe pęcherze.
Giwon wylazł z bagna i usiadł na drewnianej kładce.
– wreych- zacharczał przeciągle.
Na powierzchni błota ukazały się kolejne czerwone ślepia, drugie, potem trzecie…Z czeluści bagna wyskoczyły równie paskudne poczwary wypluwając z gardzieli fontanny gęstego błocka.
– Już po nas – wychrypiała sparaliżowana strachem Tuka.
– Psssttttt – kocur pacnął ją w spiczaste ucho.

Nagle jeden z giwonów zastrzygł uszami, drugi oblizał się obślizgłym językiem. W tej samej chwili nad kładką pojawiła się szmaragdowa ważka, nieświadoma czającego się w mroku niebezpieczeństwa.

Długi sękaty pazur giwona przeciął w sekundzie jej delikatne skrzydła. Ważka została po¬żarta.
Giwon oblizał się, po czym zniknął w bagnie. Pozostałe dały nura w zarośla.
– Nic tu po nas, w nogi – Leofas pognał bezszelestnie przed siebie.
W końcu kocur zmęczony szaleńczym sprintem zatrzymał się na skraju lasu, otaczającego ba-gna.
– Mało brakowało, a skończylibyśmy jak ta biedna ważka – Tuka półżywa ze strachu zwlokła się z kociego karku. Obok niej z hukiem wylądował Blum, wypuszczając z kurczowo zaciśniętych dłoni ciężki bukłak, który potoczył się w kępę liliokrzewu.
– Dalej musicie radzić sobie sami – kocur majtnął ogonem i już go nie było.
Blum rozejrzał się dookoła, ale gęstniejący mrok uniemożliwiał mu rozeznanie się  w terenie.

Tuka czytając w jego myślach wyjęła z worka pochodnię, w której chybotał się fluorescencyjny grzyb. Blum zanurkował w zarośla wygrzebując cenny bukłak, nie chciał, by ten rozpłynął się jak Leofas w ciemnościach.
– Zboczyliśmy ze szlaku? – zapytała Tuka.
– Skąd – żachnął się Blum.
– Może zerkniesz w mapę?
– Nie ma takiej potrzeby. Przed nami Gaj Kanubabów, za nim – Gronostajowa Góra. Cały czas musimy kierować się na południowy – zachód. Najtrudniejszy etap mamy już za sobą. Prze-darliśmy się przez bagna bez szwanku – oświadczył nie bez satysfakcji.
– Skoro tak mówisz – westchnęła Tuka ruszając z pochodnią w garści.
W rzeczywistości Blum nie był już niczego pewien. Co prawda mapę aktualizował regularnie pan Bing, ale osiemdziesięcioośmioletni mól cierpiał na zaniki pamięci.
– A jeśli Bing pominął jakieś ważne szczegóły? – zastanawiał się Blum.
Siedlisk giwonów próżno szukać na mapie pożyczonej z biblioteki. Ta nieścisłość mogła ich kosztować życie. Wpadną w poważne tarapaty, jeśli okaże się, że mapa przygotowana przez Binga jest bezużyteczna. Tę informację Blum postanowił zachować dla siebie, nie miał zamiaru martwić Tuki.

Grzyb rozświetlał wąską ścieżkę, ponad ich głowami na rozgwieżdżonym niebie wyj-rzał zza chmury księżyc. Gigantyczne kanubaby górowały nad nimi rzucając poszarpane cie-nie. Na Tuce monumentalne drzewa zrobiły ogromne wrażenie, nigdy nie widziała tak po-skręcanych konarów. Maranty, jakie rosły w ich lesie osiągały lilipucie rozmiary, drzewa migowe, wokół których toczyło się do tej pory ich życie były niewiele większe.
Nad ranem Blum zarządził postój. Z worka zniknęły wszystkie żołędzie, zapasy nie wiadomo, kiedy diabli wzięli.
– Musieliśmy je zgubić podczas przejażdżki na grzbiecie kocura – wyjąkała Tuka. – I co my te-raz poczniemy?

Blum wytarł ręką spocone czoło, nic nie szło po jego myśli.
– Poszukajmy czegoś, czym można by zapchać pusty żołądek – zaproponował rzucając na zie-mię bukłak. Tuka podążyła za elfem w chaszcze okalające kanubaby. Przeczesując dziką roślinność nie znaleźli jednak nic, co nadawałoby się do jedzenia. W promieniu kilometra rosły krzewy niepodobne do swojskich drzew migowych i marantów. Tuka podejrzliwie przyglądała się każdej roślinie, nad jaką deliberował wygłodzony Blum.
Nagle przed nimi wyrósł niewielki krzew o fioletowych, zwisających liściach, obsypany gro-nami czarnych jagód.
– Przypominają owoce marantu – oznajmił Blum przekrzywiając głowę.
– No, nie wiem – powątpiewała Tuka. – Te jagody mają inną fakturę. Sam spójrz…
– Ile bym dał za miskę zupy orzechowej albo smażone nasiona – westchnął elf podrzucając czarne owoce fioletowego krzewu.
– Daj spokój, w tych warunkach o orzechówce możemy, co najwyżej pomarzyć.
– Przecież musimy coś przekąsić. Może, by tak spróbować tych owoców? – Blum zastanawiał się pożerając wzrokiem jagody.
– A jak się zatrujesz? Co ja wtedy z tobą zrobię? – martwiła się Tuka wyłamując palce.
– Daj spokój – machnął ręką Blum. – Nic mi nie będzie.

Serce Tuki przyspieszyło, kiedy Blum wrzucił do ust podejrzany owoc.
– Dobre – nadgryzł czarną jagodę. – W smaku przypomina nasiona agawy – po połknięciu pierwszej sięgnął po następną.
– Słodkie – uśmiechnął się. – Skosztujesz?

Tuka pokręciła przecząco głową. Przeszła jej ochota na jedzenie.
Najwyraźniej głód okazał się silniejszy niż strach przed zatruciem, ponieważ Blum zajadał się owocami nie myśląc wcale o konsekwencjach.

– Smaczne, możesz mi wierzyć. Może jednak dasz się namówić?
– Nie ma mowy – stanowczo odparła Tuka. – Czy ty, aby nie przesadzasz? – zapytała na widok elfa z ustami wypchanymi kolejną porcją jagód.
– E, tam – machnął lekceważąco ręką. Spojrzał na Tukę, której twarz nie wiedzieć, czemu zdublowała się napawając go bezbrzeżnym zdumieniem. Dwugłowa Tuka kiwała się na lewą       i prawą stronę, tik-tak, tik-tak, kanubaby tańczyły mu przed nosem skocznego kankana a ja-godom znudziło się zwisanie na gałęzi, ponieważ pofrunęły z furkotem w stronę niebieskiego sklepienia.
– Co się dzieje? – elf okręcił się dookoła własnej osi, po czym straciwszy równowagę upadł pod nogi przerażonej Tuki.

Szarpanie na nic się nie zdało. Blum nie reagował. Tuka przyłożyła ucho do jego piersi. Na szczęście oddychał. Trzymając go za rękę zastanawiała się jak mu pomóc. Martwiła się rozpalonym czołem przyjaciela, wyglądało na to, że miał gorączkę. Wodą zaczerpniętą z pobliskiej kałuży zwilżała systematycznie czoło i dłonie Bluma. Po kilku godzinach nie odzyskał, co prawda świadomości, ale z jego ust dobył się bełkot. Majaczenie przyjaciela Tuka wzięła za dobrą monetę. Upiorna cisza lasu ją przerażała. Zmęczona zamknęła na chwilę oczy i natychmiast odpłynęła w kojące objęcia Morfeusza.
Obudziło ją mamrotanie elfa.
– Tu…, gdzie…?
– Blum, jestem tutaj, o nic nie musisz się martwić – elfka zajrzała w podkrążone oczy przyja-ciela. Wyglądał kiepsko.
– Było wcinać tyle jagód?
– Doigrałem się – uśmiechnął się blado. Na poczciwej twarzy Tuki rysowała się ogromna troska. Nigdy nie przyglądał się jej z bliska. Była bardzo ładna. Uwagę przykuwały karminowe usta i ogromne, zielone oczy otoczone firanką długich rzęs.
Tuka poczuła zaciskające się na jej dłoni palce Bluma. Nie powiedział ani słowa, ale czuła, że jest jej wdzięczny.
– Co z bukłakiem?
– Jest bezpieczny, leży w jamie pod tym kanubabem – wskazała palcem najbliżej rosnące drze-wo.
– Rzucę okiem na mapy Binga, czas ucieka a my stoimy w miejscu.
– Jesteś jeszcze słaby…

Mimo mdłości i zawrotów głowy udało mu się podnieść.
– Dasz sobie radę? – zamartwiała się Tuka.
– Poradzę sobie – mruknął Blum rozwijając rulon.
Zaznaczone na mapie cieki wodne latały mu przed oczami. Po chwili wzrok przestał mu płatać figle i nareszcie mógł się skupić na planowaniu dalszej trasy.

Obawiał się, że szukając jedzenia zeszli ze szlaku. Nie było to mądre posunięcie z ich strony.
– Jesteśmy gdzieś tutaj – stuknął palcem w mapę. – Jeśli będziemy kierować się na zachód, ominiemy odcinek lasu porośnięty dekongami.
– A, jeśli nie zdołamy ich obejść? – zmarszczyła czoło Tuka
– Nie bądź taką pesymistką Tuko. Limit pecha już wyczerpaliśmy. Nic gorszego nie może się nam przytrafić.
– Nie byłabym tego taka pewna.
– Chodź tu do mnie – Blum chwycił ją za ręce i zmusił, by na niego spojrzała. – Damy sobie radę, jestem tego pewien. Nie skończyliśmy w brzuchach giwonów, nie położyły mnie trupem owoce lasu, nikt ani nic nie pokrzyżuje naszych planów? Dotrzemy do Koralowego Landu, obiecuję ci to – uśmiechnął się szeroko.

Tuka bardzo chciała wierzyć w to, co mówił, ale miała świadomość, że jeszcze długa droga przed nimi i wszystko się jeszcze może zdarzyć. Byli tak daleko od domu, bez jedzenia, na nieznanym gruncie. Bała się, że ręka opatrzności przestanie nad nimi czuwać, że za następnym zakrętem, kolejną górą spotka ich coś złego. Nie chciała narażać ani siebie ani Bluma, którego bardzo, ale to bardzo lubiła.

Blum przytwierdził wyjęty z jamy bukłak, po czym ruszył w głąb gaju, pociągając za sobą Tukę. Wysokie trawy uniemożliwiały im podziwianie widoków. Namęczyli się srodze odgarniając gęste zarośla, poprzerastane żółtymi kwiatami. Tuka z niepokojem spoglądała na płynące po niebie granatowe chmury. Porywisty wiatr utrudniał im poruszanie się po zarośniętej dzikimi chaszczami ziemi. Pogoda przestała im sprzyjać.
– Tylko deszczu nam teraz brakowało – rozgniewał się Blum. W odpowiedzi na to duża kropla wody wylądowała mu na nosie rozpryskując się na milion kawałków.
– Lepiej być nie może!

Bolesne pacnięcie w głowę sprawiło, że Blum zatrzymał się. Podniósłszy głowę ujrzał zwisającą do góry nogami rudą wiewiórę. Sądząc po imponujących siekaczach była to wie-wióra szablozębna.
– Hej, hej ofermo, rusz się, nie widzisz, że pada – trajkotała.
Tuka z zaciekawieniem przyglądała się znerwicowanej samicy, skaczącej z jednego miejsca w drugie.
– Zapraszam do mojej dziupli, idziecie czy nie? Ani mi się śni tonąć w strugach deszczu w waszym towarzystwie – prychnęła strząsając z obrzydzeniem krople z obficie owłosionej podeszwy.
Blum podążył za rudą kitą, pomagając Tuce wdrapać się na kanubaba. Z ciemnego nieba lunęła ściana wody. W ostatniej chwili wskoczyli do dziupli wydrążonej w pniu potężnego drzewa. Drewniane ściany pokrywały fantazyjne rzeźby, z sufitu zwisały łańcuchy orzechów, nasion, żołędzi. Na ich widok Tuce pociekła ślinka. Tak dawno nic nie miała w ustach…
– Rozgośćcie się…

– Mieszkasz tutaj sama? – zapytała Tuka z ociąganiem odrywając wzrok od znajdującego na wyciągnięcie ręki jedzenia.
– Jasne, że sama, ale na brak towarzystwa nie narzekam. My, szablozębne żyjemy w pojedynkę. Nie zniosłabym obecności drugiego wiewióra! – ruda wyrzucała słowa z szybkością karabinu maszynowego. – A, tak na marginesie, mówcie mi Zębata.
Blum podziwiał detale znakomitych rzeźb, zdobiących dziuplę samicy.
– Uzdolniona z ciebie rzeźbiarka – oświadczył kontemplując miniaturę drewnianego kanu-baba.
– Ach, o tym mówisz – machnęła lekceważąco łapą. – Lubię sobie dłubać w drewnie, właściwie muszę stale ostrzyć o coś siekacze, bo inaczej wrosłyby mi w ziemię. Wydłużają się bez przerwy gamonie…Może macie ochotę na prażone żołędzie?
– Jasne, że mamy – pokiwała głową Tuka moszcząc się na utkanej z liści kanubaba poduszce.
Zębata przyniosła miskę parujących orzechów, kasztanów, żołędzi, nasion słonecznika i ziaren marantu.
– Częstujcie się…
Tuka łapczywie sięgnęła po pieczyste.
– Pycha – powiedziała z pełnymi ustami z rozkoszą przełykając kolejne kęsy.

– My wiewióry znamy się na rzeczy – mrugnęła okiem ruda.
Blum postanowił powstrzymać się na razie od konsumpcji specjałów przygotowanych przez wiewiórkę. Wciąż miał w pamięci zatrucie, przez które mało co nie przeniósł się na drugą stronę tęczy.
Wiewióra w milczeniu pałaszowała orzechy, wyrzucając skorupki na prawo i lewo. W końcu wstała, machnęła kitą i pozostałości po uczcie wylądowały w wyplatanym koszu.
– Czy wiesz, jak dotrzeć do Gronostajowej Góry? – zapytał Blum.
– Jasne, że wiem – powiedziała wiewióra polerując imponującej wielkości ząb pod wywiniętą na zewnątrz wargą. – Jeszcze, jako nieopierzona dzierlatka skakałam po jej stokach na jednej nodze.
– Naprawdę?
– Kiedyś też miałam tyle lat, co wy, byłam młoda i głu…, to znaczy lekkomyślna. Założyłam się z innym wiewiórem…ech, nie warto o tym mówić. Stare dzieje – machnęła kitą Zębata.
– Jasne, że warto – przekonywał Blum. – Opowiedz nam o Gronostajowej Górze, nie daj się prosić.

– To było tak dawno temu…- westchnęła wiewiórka. – Mój sąsiad Rupert, z którym szlifowałam swoje pierwsze zęby uwielbiał prowadzić życie na krawędzi kanubaba. Nie umiał usiedzieć na miejscu. Jego matka rwała sobie sierść z ogona ze zmartwienia, ponieważ pakował się w kłopoty od małego. Któregoś dnia oznajmił, że wybiera się na Gronostajową Górę,  i że ja też ją zobaczę, ale jeżdżąc pazurem po mapie. Wściekłam się nie na żarty – na samo wspomnienie tamtej potwarzy wiewióra poczerwieniała.
– I, co zrobiłaś? – zapytała Tuka.
– Założyłam się z Rupertem o to, że przed nim dotrę na tę górę…
– I udało ci się? – zapytał Blum sięgając po nasiona słonecznika.
– Można tak powiedzieć…
– Musiałaś być z siebie dumna – oświadczyła Tuka.
– Tak bym tego nie nazwała…
– Nie rozumiem.

– Nie wszystko poszło zgodnie z planem. Gronostajową Górę otaczają ze wszystkich stron de-kongi, pewnie o nich słyszeliście?
– Ze wszystkich stron? To niemożliwe. Od zachodu można je ominąć.
– Z kanubaba na głowę upadłeś? Nie ma takiej możliwości kawalerze! – wrzasnęła Zębata.
– Jak to? – z twarzy Bluma odpłynęła cała krew.
– Przecież mówię. Nie da się obejść dekongów, zaś innej drogi na górę nie ma.
Tuka z niepokojem spojrzała na Bluma. Dotarło do niej, że mapa Binga zawiera poważne błędy. Mogła się domyślić tego wcześniej.
– Jak zatem wdrapałaś się na Gronostajową Górę?
– Nie chcę się chwalić, ale mam szybki refleks i mocne, zwinne nogi – wskazała znacząco na swe rude, umięśnione kończyny.
– Wygrałaś zakład z Rupertem?
– Tak jakby…
– ?
– Zabijaka gnał na złamanie karku, ale ten wyścig nie skończył się dla niego pomyślnie. Zaplątał się biedaczek w konary dekonga i tyle go widziałam. Została z niego mokra plama.
– O, nie…- Tuka zasłoniła usta dłonią.
– Było, minęło – żachnęła się Zębatka. – W każdym bądź razie – tu zwróciła się do Bluma – jeśli nie masz głowy pustej jak ten orzech – wiewióra stuknęła w skorupkę nerkowca – omijaj dekongi z daleka.
– Dziękujemy za gościnę.
– Drobiazg. Odwiedźcie mnie jeszcze kiedyś – zawołała szablozębna machając energicznie kitą na pożegnanie.
– Z miłą chęcią!

Tuka z Blumem ruszyli dalej, omijając, co większe kałuże. Wkrótce ujrzeli coś, czego woleliby raczej nie oglądać. Wiewióra nie myliła się.
Elfy znalazły się na ścieżce, otoczonej szpalerem słaniających się na wszystkie strony żółtych drzew. Mięsożerne dekongi zaopatrzone w kolczaste, wijące się konary cierpliwie czekały na swoje ofiary. Blum czytał o nich w Księdze Lasu. Żrący kwas zawarty w kolcach rozpuszczał schwytane stworzenie, nie dając żadnych szans na ucieczkę.

– Szybko, nie traćmy czasu – wysapał Blum chwytając za przegub Tukę. – Jesteśmy prawie na miejscu.
Pobiegli, ile sił w nogach unikając jak ognia rozkołysanych gałęzi dekongów. W pewnej chwili Tuka zahaczyła o wystający z ziemi sękaty korzeń. Kolano paliło żywym ogniem,     ale nie nim Tuka martwiła się najbardziej. Czuła, że coś nieśpiesznie owija się jej dookoła kostki.  Była to cieńka, bladożółta odnoga dekonga.
– Blum! – wrzasnęła Tuka próbując bezskutecznie uwolnić się od pląsającej wokół jej nogi wici.

Blum chwycił Tukę za rękę i pociągnął w swoją stronę. Ciężki bukłak tkwiący na jego ple-cach zwiększał opór. Wić naprężyła się jak struna, kolce dekonga zniknęły w ciele Tuki, ra-niąc ją dotkliwie. Tuka szarpała się, ale dekong trzymał ją w żelaznym uścisku, wrzynając się jej coraz głębiej w kostkę. Obejmując z całej siły przyjaciółkę Blum zauważył leżący w pobli-żu ostry kamień. Koniuszkami palców próbował sięgnąć, ale kamień leżał za daleko. Sytuacja wymykała mu się z rąk. Gorączkowo myślał, jak uwolnić nogę Tuki, wokół której trzeszczała napięta do granic możliwości wić. Przesuwając się milimetr po milimetrze Blum w końcu chwycił opuszkami palców szary płaski kamień z obiecująco poszarpanym końcem. Nie puszczając przyjaciółki zamachnął się uderzając ostrą krawędzią w dekonga. Wić puściła, elfy odpadły od kolczastej gałęzi koziołkując kilka razy w powietrzu.

Nie oglądając się za siebie pomknęli w stronę Gronostajowej Góry, której szare skały były już widoczne. Tuka zatrzymała się dopiero nad strumykiem przepływającym u podnóża góry. Nachyliła się nad taflą, nabierając w złożone dłonie zimną wodę. Smakowała wybornie. Za-chęcona temperaturą wody schłodziła rozpalone czoło i dopiero wtedy odważyła się zerknąć na swoją kończynę. Spod strzępów rozdartego materiału wyzierała czerwona tkanka przebita dekongowym kolcem. Tuka skrzywiła się, ponieważ rana paliła żywym ogniem.

Nie tak miała wyglądać wakacyjna wyprawa. Marzyła o przygodach, ale nie przyszło jej do głowy, że będzie musiała walczyć o życie. Gdyby nie Blum, kto wie jak by się to wszystko skończyło.
– Musimy zająć się twoją nogą – przytomnie zauważył elf. – Trzeba jakoś pozbyć się tego paskudztwa – wskazał palcem kolec.

– Wyciągnij to ze mnie jak najszybciej – poprosiła drżącym z obrzydzenia głosem Tuka. Zacisnęła palce na wystających spomiędzy głazów niebieskich liściach eukaliptusa. Blum odetchnął głęboko, po czym jednym, precyzyjnym ruchem wyjął zakrwawiony kolec. Poszło gładko – zadowolony skonstatował. Obmywszy ranę obwiązał spuchniętą nogę Tuki liściem eukaliptusa, który miał działanie antyseptyczne.

– Gotowe – powiedział, uśmiechając się od ucha do ucha, zadowolony z końcowego efektu własnoręcznie wykonanej operacji.
– To jesteśmy kwita – powiedziała elfka. Najpierw ona uratowała mu skórę, teraz on wyciągnął ją z opresji.
Brązowe włosy opadły Tuce na poszarzałą twarz, Blum wyciągnął powoli dłoń, odgarniając kosmyki na bok. Pogładził delikatnie policzek elfki, ona zaś zastygła w bezruchu zaskoczona czułym gestem, na który nie była przygotowana.
– Może powinniśmy zawrócić? – głos Bluma sprowadził ją na ziemię. – Jesteś ranna…
– Chcesz to sam wracaj – odparła szorstko Tuka.
– Co ją ugryzło? – zamyślił się Blum przygryzając wargę. Zmienność nastrojów

Tuki dawała mu się we znaki. Nie wiedział, co tym razem wywołało irytację jego przyjaciółki. W miarę jak dorastali, Tuka przestała być dla niego taka oczywista i zrozumiała. Nieodgadniona czasami natura elfki przyprawiała go o ból głowy.
Ruszyli pod górę w minorowych nastrojach. Blumem szarpały sprzeczne uczucia.

Z jednej strony czuł, że Koralowy Land jest na wyciągnięcie ręki, z drugiej strony wiedział, że mapa Binga nie oddaje rzeczywistości. Niby stali na Gronostajowej Górze, ale nie czuł po-za zmęczeniem żadnej euforii. Tuka też była jakaś taka przygaszona. Obydwoje nie wiedzieli, czego się spodziewać.
– Nie obawiasz się, że za Gronostajową Górą są tylko kolejne lasy, rzeki, że Koralowego Landu nie ma, że koniec końców nasza wyprawa zakończy się fiaskiem?
– Nie boję się nic a nic. Może Land w ogóle nie istnieje, może to tylko legenda opisana  w Księdze Lasu a może za chwilę ujrzymy wioskę w całej okazałości? – Jak będzie? – na-prawdę nie wiem, ale nie ma to już dla mnie większego znaczenia.
– Jak to?
– To proste. Nie zawsze wszystko układa się tak jak byśmy chcieli. Zmarnowałem mnóstwo czasu, goniąc za ułudą, nie zauważając w ogóle tego, co się dzieje wokół mnie. Podczas naszej wędrówki otworzyły mi się oczy…Poznawanie nowych światów jest interesujące, ale ja chyba wolę odkrywać, co innego…
– Co takiego? – zapytała Tuka
– Wkrótce się dowiesz – odparł zatrzymując się w pół kroku.

Zerwał się porywisty wiatr, niebo nad Gronostajową Górą pociemniało. Tuka położyła głowę na ramieniu Bluma on zaś otoczył ją troskliwie ramieniem. Obydwoje z niepokojem obserwowali zmieniającą się jak w kalejdoskopie aurę. Zanosiło się na burzę…

Nagle potężna błyskawica rozświetliła niebo znikając tak szybko jak się pojawiła. Huk piorunu ogłuszył Bluma, który rozglądając się nieprzytomnym wzrokiem dookoła zdał sobie sprawę, że szare głazy Gronostajowej Góry zniknęły, Tuki obok nie ma, a on nie stoi, lecz siedzi w Bibliotece Moli z ręką tkwiącą na osiemset pięćdziesiątej piątej stronie Księgi Lasu. Najwyraźniej zmęczony lekturą po prostu zasnął…

Rozczarowany nagłym powrotem do rzeczywistości przez chwilę tępo wpatrywał się w naszkicowany w Księdze Lasu Koralowy Land. Potem zagadkowy uśmiech rozjaśnił jego twarz. Do głowy przyszedł mu pewien pomysł…

Aneta Trojanowska

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *