Literackie słodkości

Jak na łasucha przystało, kulinarną przygodę rozpoczynam od słodkości.  Bo powszechnie wiadomo, że na chandrę dobra jest czekolada pod każdą postacią: czy to w tabliczce na żywca, czy w filiżance w kwiatki bądź nawet ulubionym ogromnym kubku na gorąco. Bez tego nie ma dobrego dnia. Jeśli brakuje czekolady, to nawet najprostszy deser w postaci budyniu czy kisielu poradzi sobie z naszym złym nastrojem. Jednak okazuje się, że zarówno literatura może mieć takie słodzące właściwości. Gwarantuję, że nawet po tym tekście poziom waszego cukru wzrośnie i może rozgoni czarne chmury wiszące w powietrzu, które potrafią popsuć nawet najbardziej słoneczne chwile życia.

Swoją podróż literacką zacznę może od zwiedzenia niewielkiego miasteczka z „Czarów w małym miasteczku” Marty Stefaniak, gdzie ludziom nie powodzi się za dobrze; ciągle walczą z problemami dnia codziennego, z brakiem pieniędzy, z kumoterstwem burmistrza, alkoholizmem oraz życiowymi tragediami, które odciskają na nich swoje piętno. A w tym wszystkim znajduje się niewielka cukiernia, gdzie władzę dzierży poczciwa pani Marysia, której zdolności kulinarne podbijają serca zarówno mieszkańców, jak i przyjezdnych. Niektórzy przyjeżdżają do miasteczka tylko po to, żeby spróbować słodkości wychodzących spod utalentowanych rąk pani Marysi. Mogą zachwycać się ciastami, drożdżówkami i babeczkami.  W całym mieście unosi się zapach wypieków nadziewanych budyniem, czekoladą, a nawet wspaniałymi konfiturami. Palce lizać! Aż ślinka cieknie, jak pomyślę o tych wszystkich rarytasach, które można skosztować poprzez karty powieści.  Zdecydowanie takie książki należy czytać z pełnym żołądkiem bądź należy być uzbrojonym w coś pysznego do skubania, gdyż inaczej może doskwierać nam głód, a burczenie brzucha dobiegające naszych uszu może zagłuszać myśli.

Jednak zdarza się, że smakołyki mogą być powodem frustracji. Udowadnia nam to Lucy Dillon w swojej wzruszającej powieści „Spacer po szczęście”. Główna bohaterka, Juliet Falconer, nagle zostaje wdową. Pogrąża się w rozpaczy, jest pełna dystansu i obojętności do świata i najbliższych. Nic nie sprawia jej przyjemności, nawet kuchenne szwendanie się przy piekarniku. Genialne niegdyś wyroby cukiernicze stają się nijakie.  Juliet traci serce do pieczenia, bo jest ono utopione w morzu ponurej żałoby. Taki stan rzeczy nie trwa wiecznie, ale nieudane próby powrotu do kreowania słodkości także nie wpływają zbawiennie na nastrój młodej wdowy. Mimo to z czasem dom na nowo wypełnia zapach upieczonych ciasteczek zwiastujących Boże Narodzenie, które tak intensywnie łaskoczą nozdrza, że ma się ochotę skierować swoje kroki do pobliskiego sklepu po jakieś łakocie. Z ledwością powstrzymałam się od zrobienia tego . Dodatkowo klimatu dodaje pora zimowa, która dla mnie zawsze jest magiczna i nastrojowa.

A skoro mowa o ciastach, to warto wspomnieć o kawie, bo bez niej żadne ciasto nie smakuje tak dobrze. Kawa to napój, bez którego nie można sobie wyobrazić życia.  Wypijamy jedną lub kilka filiżanek i nie dlatego, żeby nie usnąć.  Raczymy się nią tak zwyczajnie dla smaku, który nam oferuje. I tak właśnie traktują ją bohaterowie literackich historii. U Sary Blaedel w „Handlarzu śmiercią” miałam okazję zobaczyć, jak bardzo kawa spowszedniała. Policja, która nieustannie poszukuje sprawcy morderstw, wypija  hektolitry kawy. Bez niej nie może odbyć się przesłuchanie świadków, a spotkanie z przełożonym byłoby niemożliwe. To właśnie czarna kawa napędza funkcjonariuszy do działania. Bez niej żadne śledztwo nie będzie udane.

Natomiast Małgorzata Yildirim we „Włoskich sekretach” zaprasza nas na niesamowicie aromatyczną kawę.  I przyznam szczerze, że do tej pory czuję jej intensywny zapach, który towarzyszył protagonistce Mirandzie od samego rana. Każdy dzień rozpoczynała od tej parującej substancji.  I jak na włoskie realia przystało, kawa zaparzana jest w kafeterce. Jest mocna i pobudzająca: stymuluje nasze zmysły do działania i przepełnia nas energią na resztę dnia. Przy takiej smacznej kawie zawsze dobrze się spędza się czas na ploteczkach z przyjaciółkami. Mnie tak przyrządzona kawa zawsze kojarzy się z czasami szkolnymi, kiedy po powrocie do domu wchodziłam w kawową chmurę, która powoli dryfowała przez całe mieszkanie. Uczta dla nosa i lekarstwo na chandrę. Od razu złe chwile odpływały w niepamięć, a troski okrywał kawowy błogostan.

Przykładów można mnożyć sporo, każdy byłby inny. Jednak jedno jest pewne: po takich lekturach nabieram ochoty na „małe co nieco”. Może warto odwiedzić „Kubusia Puchatka”?  Bez wątpienia! Zatem zostawiam was  i zmykam do kuchni upiec coś na poskromienie łakomych brzuszków rodziny. Oczywiście nie obędzie się bez filiżanki aromatycznej kawy z dodatkiem mleka i szczypty kardamonu. Smacznego, Drodzy Czytelnicy!

Agnieszka Pohl

About the author
z pasji blogerka i recenzentka, z wykształcenia tłumacz- na co dzień matka i żona. Uzależniona od czekolady, lubi kawę i zieloną herbatę. Kiedy ma chandrę tworzy w kuchni: gotuje i piecze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *