Listy z przyszłości

 Może myślisz, że przyszłość jest olśniewająca. Wyobrażasz sobie, że jej ogrom i potęga poraża cię jak słońce, które oślepia, gdy patrzy się odważnie w jego złotą źrenicę. Zapewniam, że tak nie jest. Przyszłość oszukała nas. Cofnęła się niczym wskazówki zegara – teraz to dni wypełnione przeszłością, a rządzi nią krwiożercze barbarzyństwo. Czas zatacza koło, dawne dni przeniknęły teraźniejszość. Nic nie poszło naprzód tak, jak oczekiwali wszyscy.

Piszę do ciebie, kimkolwiek jesteś. Łączy nas ta historia, która pozwala nam przetrwać. Ona wypełnia naszą wyobraźnię niczym skrzynia pełna pereł, jest wybawieniem duszy, uśmierzeniem bólu. Tego nie odbierze nam nikt. Jeszcze o tym nie wiesz, ale możesz mnie uratować. Boję się, jest bardzo ciemno. Zostań ze mną.

Mrok towarzyszy mi, od kiedy pamiętam. Był obecny nie tylko przy moich, ale i narodzinach nas wszystkich. Podobno czeka, aż może zajrzeć w szeroko rozwarte oczy przybyłego na świat życia, by posiąść jego wolę. Nie ma wyjątków. Nazywa się go Łowcą, bo jego czarne, matowe jak węgiel ślepia obserwują nas codziennie i uśmiechają się, uwodząc atłasowym dotykiem. Łowca jest tworem fizycznym, oślizgłym jak jaszczur, który wkrada się bezprawnie do naszych domów i kryje w kącie pokoju, sycząc długim językiem. Skrada się za moimi plecami, spływa po ścianach, wyściela ziemię jak czarna mgła. Czasem słychać, jak ociera się o mury na ulicach, a wtedy trzeba być czujnym bardziej niż kiedykolwiek.

Podąża za każdym i czeka. Przemykamy ulicami w strachu, wiedząc, że jeśli będziemy za słabi, jeśli tylko nasze serce ściśnie żelazny uchwyt beznadziei, on wyciągnie do nas płachtę miękką jak ciepłe łóżko i okryje nas. Tak giną ludzie; nie w wojnach, nie w wyniku morderstw albo wypadków. Zabiera ich Łowca, a ostatnie zwierciadło ich dusz, skrząca się tarcza oczu, toną bezpowrotnie w jego gardzieli.

Mapa świata to wyżarte eksploatacją pustkowie, rozpalone jak w gorączce i bezpłodne. Miasta skupiają się pod ochroną kolistych murów murami, zza których można czasem dojrzeć fragment ziemi w kolorze siarki. Nigdy nie wybieramy się poza mury, nie znamy świata poza nimi. Zamki w naszym mieście zbudowane są z czerwonej cegły, bo to jeden z najjaśniejszych kolorów, jakie nam pozostały. Masywne baszty zawsze zwrócone są w stronę wschodzącego słońca, a ich koliste bramy skuto żeliwnymi podporami, których jęk rozchodzi się echem po mieście. Surowce rodzą się w ziemi, czasem trzeba kopać w śmierdzącym zgnilizną błocie, aby je wydobyć, ale ważne, że jest ich pod dostatkiem. To światła nam brakuje. Spijamy zachłannie każde, słabe cienie promieni prześlizgujących się przez grubą tkaninę chmur, lecz jest ich niewiele.

Wychodzimy z zamków na ulice i szuramy butami bez języków po ciężkich, brukowanych ścieżkach, które znaczą smoliste ślady ludzi przed nami. Wychodzimy, by spotkać się z innymi, wymieniać przedmioty, które, jeśli dobrze się je potrze, błyszczą nieśmiało, ale też, by porozmawiać i przekazywać informacje. To wtedy mrok atakuje najczęściej, gdy jesteśmy sami. Niekiedy wydaje mi się, że wdycham go i mam ochotę zwymiotować, myśląc o tym, że wypełnia mnie dusząca nicość.

Świt sączy na niebo krwawą poświatę niczym płomienie, które wiją się i falują jak zorza polarna. Mrok nasyca się odcieniami w kolorze szafiru i akwamarynu niczym futro zwierzęcia, co czyni go jeszcze piękniejszym i bardziej niebezpiecznym. Staje się bowiem kuszącą damą, która zaprasza w swoje upajające ramiona. Tak, mrok potrafi pachnąć intensywnością i zagadką, ale przede wszystkim obietnicą zapomnienia, że przyszło nam żyć w tych ciężkich czasach. To jego najskuteczniejsze sidła.

Żyjemy w ciszy albo szeptach. Miasta odzywają się głosami skrzypiących wrót, bram i spuszczanych na łańcuchach mostów, a potem słychać tylko łopotanie naszych długich płaszczy. Jeśli wytęży się słuch w ciągu dnia, można wyróżnić kojący szelest włosów albo stłumione rozmowy na ulicy, które budzą lekkie ciepło w mojej piersi. Zamki to nasi ostatni strażnicy, choć i tam często wkrada się mrok.

Gdy wychodzę na ulicę, nie boję się zadrzeć głowy i spojrzeć wysoko w górę, aż moje oczy łzawią. To moja rzadka przyjemność w tej ponurej codzienności. Mój wzrok przedziera się przez gęste woale ciemności, powabne i pełne elegancji, aby ujrzeć Perłowe Domy. Mrok nie pozwala nam tego dojrzeć, ale podobno zbudowano je z prawdziwych pereł, które biją białym blaskiem jak latarnie, ciche, nigdy nie zamykające się oczy. Jestem w stanie dostrzec jedynie zarys okrągłych, olbrzymich wież okrytych szkieletem szlachetnych kul, ale i to wystarczy, by na moment pozwolić mojej piersi, by wypełniła się zachwytem. Wiem, że nie są opuszczone. Ich żyły biją życiem tym, którzy w nich mieszkają, a których my nigdy nie spotkaliśmy. Ludzie, tacy jak my, jednak o wiele bogatsi, pełni władzy. Wyobrażam ich sobie, wysokich, o jaśniejącej cerze, pozbawionych twarzy. Oni posiedli światło i odmówili nam do niego dostępu.

Ciekawe, co by się stało, gdyby Perłowe Domy upadły, a miliony białych kamieni zaczęłyby przekłuwać mrok i sypać się z góry deszczem, który odmieniłby wszystko. Moje uszy pożądają dźwięku zdolnego wstrząsnąć całą mną. Dławię się nudą, szeptami i bezsensem.

Nie jesteśmy sami. Mrok na swoich pomocników. Gdy przechodzi się obok nich, są jedynie smukłymi, wysokimi płytami z granitu, których rozwarte ślepia wodzą za nami uważnie. Wiemy, że tak naprawdę żyją. Jeden z nich na moich oczach rozdziawił paszczę usłaną dwoma rzędami kłów i wyciągnął szyję zwieńczoną czarnym grzebieniem. Wydają donośne skrzeki, które słychać z daleka. Następnie nieruchoma bryła kamienia ożywa w cielsko pokryte grafitowymi łuskami, pod którymi poruszają się oślizgłe mięśnie. Stwory wspinają się na wieże naszych zamków i siadają tam jak gargulce, obserwując nas z góry. Kiedy nikogo nie ma na ulicach, schodzą na dół i znowu układają się w kształt kamiennych brył. Pilnują.

Nie czytamy ani nie tworzymy, choć wiemy, że taka umiejętność istnieje. Wolno nam żyć, rodzić dzieci, komunikować się, ale rządzi nami teraźniejszość, ulotna, nieuchwytna chwila, która pozbawia nas głębszego myślenia o tym, co było, co będzie za chwilę, jutro, za rok. Nie wychodzimy poza tu i teraz i to nasza największa klęska. Brak nam planów, nawet nieśmiałych przypuszczeń na temat tego, czego nie ma, a mogłoby być. Życie jest zamknięte, uwięzione w klatce systemu, któremu zostaliśmy poddani. Czy to nasza wina? Myślę, że tak. Nienawidzimy naszych egzystencji, a jednak brniemy w nie coraz głębiej jak w bagno, bo uległość to nasza najgorsza, parszywa przywara. Czymże jest teraźniejszość bez wyobraźni o tym, co będzie albo tym, co może być, jeśli nie ciemnością? Utkwiliśmy w nicości bez barw, w bezsensie, który nie pozwala na potęgę ludzkiej myśli. Nic jednak nie można zmienić, bo rewolucja to coś tak niemożliwego, że nie umiemy nawet pojąć w pełni tego pojęcia. Jesteśmy tak ograniczeni.

Czasem czyjś umysł odważy się rozkwitnąć nowo narodzoną myślą. Może nasza świadomość w ten sposób podejmuje zbiorowy wysiłek podniesienia protestu, ale to marne próby. Mrok to dzieło tych, którzy zamieszkują Perłowe Domy i to dzięki niemu wiedzą o nas wszystko, znają nasze obawy i rozpoznają, gdy ktoś zaczyna marzyć, jakby ten proces stawał się widoczny na naszej skórze. Był wśród nas jeden, który zaczął marzyć.

Niebo rozerwał porażający ryk niczym błyskawica. Myślę, że wysłały go Perłowe Domy. Nazywamy go Moloch. Podnosi się podmuch wiatru, a mrok wita z radością łopot błoniastych skrzydeł. Zamki trzęsą się w posadach jak domki z kart, gdy cztery łapy zakończone szponami ryją o ziemię. Jego ślina zostawia zawsze po sobie oślizgłe, cuchnące kałuże, które zastygają jak magma. Wielki łeb Molocha wsuwa się między ciasne ulice, by znaleźć winowajcę. Nozdrza biją smugami szarych obłoków. Łowca oblizuje go z uwielbieniem językiem swojego atłasowego dotyku, a Moloch lśni swą bezkrwawą władzą, cały pokryty wielokątowymi łuskami. Nigdy nie odważyliśmy się spojrzeć mu w oczy – rozdziawione, bijące czarnym ogniem kule zadają nam fizyczny ból, ilekroć jego wzrok padał na nasze wiotkie, poddańcze ciała. Zawsze czaiło się w nim nieme jakieś nieme zaklęcie bezlitosnego majestatu zdolnego rzucić nas na kolana.

Mężczyzna, który zaczął marzyć ślepo wysłuchał niemego rozkazu bestii i wyszedł jej na spotkanie. Wystarczyło tylko, by Moloch dotknął go łbem i kara została wymierzona. Gdy to zrobił, Moloch spojrzał na mnie ślepiami pełnymi śmierci. Odwróciłam głowę, mrugając, jakbym na moment straciła ostrość widzenia. Wzbił się w powietrze, a mrok nie pozwolił nam zobaczyć, dokąd pofrunął.

Nasz towarzysz musiał ponieść swoją karę, a my nie mogliśmy go uratować. Moloch zatruł go trucizną jakiejś wizji, która oplotła jego umysł jak sieć i już nigdy nie wypuściła. Przestał jeść, rozmawiał ze sobą, jakby zaczął żyć czymś, co widział tylko on. Czasem śmiał się, wyglądał na szczęśliwego. Zwracał każde jedzenie, jakie w niego wmuszaliśmy. Umarł z wygłodzenia, utonąwszy w głębinach obrazów, które zasadził w nim Moloch jak pasożyt, a my patrzyliśmy w milczeniu, jak umykało z niego życie. Doświadczałam tego widoku wiele razy, to przez niego boimy się rozbudzić w sobie odwagę. To jest kara, którą Perłowe Domy zsyłają, gdy wykluwa się z nas kolorowa myśl.

Łowca nie spodziewał się zmian, ponieważ nie spodziewaliśmy się ich także i my. Może to naturalne działanie ewolucji, która postanowiła podjąć walkę, ponieważ my nie byliśmy w stanie. Może to jest prawdziwa oznaka postępu. Tak czy inaczej, świat dał wreszcie życie komuś, kto stał się zupełnie inny.

Spotkałam go, kiedy przybył do naszego zamku. Nie mam pojęcia, jak przedostał się przez grube mury ochronne okalające nasze miasto, czy raczej jak zdołał umknąć strzegącym baszt pomocnikom Łowcy. Nie pamiętam dokładnie pory dnia, nie widzieliśmy słońca na tyle dobrze, by się orientować. Wszedł na dziedziniec i zdjął kaptur. Było w nim coś, co przyciągało nasze zmęczone spojrzenia jak pszczół lgnących do miodu. Ma ciemne, zagarnięte do tyłu włosy, wysokie czoło i oczy ciemne jak błyszczący węgiel. Na szyi nosił zawieszone na rzemieniu, stare pióro z zaostrzoną końcówką, a do paska przypięte miał dwie sakiewki z materiału. Jego brązowy, dwurzędowy kaftan znaczyły plamy nużących podróży. Przyszedł do głównej sali, gdzie jadamy posiłki i przebiegł wzrokiem po naszych twarzach, oceniając to, co widział. Pragnął naszej uwagi i dostał ją bez słowa jednym, głuchym rozkazem. Nikt nie mógł oderwać od niego oczu, a on usiadł i zaczął z nami rozmawiać.

Jego głos jest głęboki i silny, potrzebujemy go słuchać, bo bez niego zagłębiamy się znów w depresję naszego dotychczasowego życia. Jest jak uzależnienie – nie przebywać w jego zasięgu to strata czasu. Podchwycałam jego spojrzenia w moją stronę, a on moje. Jego wargi uformowały zachęcający uśmiech, a ja poczułam, że robię to samo i teraz myślę, że nie ma piękniejszego gestu.

Wiele razy siedziałam obok niego. Kiedy nie patrzył, wyciągałam szyję i wciągałam jego zapach – inny, szorstki i czysty, nie taki jak mój, kwaśny i oleisty. Pomyślałam, że musiał nasiąknąć całym światem, który zwiedził, nim tu przybył. Rozmawiał z nami o nas, o tym, jak nam się żyło i na czym polegały nasze codzienne aktywności. Wyciskał białe krople z naszych oczu, budził nieznane wiercenie w żołądku, które nazwał głodem. Mówił całymi dniami i robił przerwy tylko wtedy, gdy absolutnie musiał wziąć kilka łyków wody, by nie ochrypnąć. Opowiadał o tym, że ziemia jest zielona, choć my nie rozumieliśmy, co to znaczyło. Opowiadał o zamkach wielkich i potężnych, których nie zdobędzie żadna armia, bo mieszkali w nich wielcy wojownicy w srebrnych zbrojach. Czas zatacza koło, mówił. Rycerze powrócili i zbierają siły w zimnych lochach zamków, aby nie wywęszył ich Łowca. Szykują się, by zabijać smoki takie jak Moloch, godzinami przesiadują przy okrągłym stole i rozprawiają nad wojennymi wyprawami, które wkrótce wcielą w życie. Nie mają mieczy ani toporów, powtarzał, kręcił palcem, jakby nas ganił i uśmiechał się mądrze i tajemniczo, posyłając dreszcz wzdłuż naszych pleców.

Nasza wyobraźnia z początku pozostawała obojętna na jego słowa, dopiero po wielu dniach zaczęliśmy nieświadomie mrugać oczami, widząc w umysłach plamy kolorów, jakby nasze okaleczone bezczynnością myśli podejmowały bolesne próby działania.

Budziłam się w nocy, spocona i przerażona. Krążył koło nas jak zjawa po zmroku i pilnował spokoju, kojąc nerwy, gdy odkrywaliśmy z konsternacją, że budziły nas nasze własne sny.

Dopiero po jego przyjeździe zaczęliśmy się zastanawiać, co istnieje poza murami miast. Wcześniej myśleliśmy, że tylko suche, czerwone jak krew skały, ale teraz ośmieliliśmy się sobie wyobrazić, że jest o wiele więcej. Wiedzieliśmy, że jego słowa były jak rozrzucane ziarna, które zostawiał w nas, by mogły wkrótce rozkwitnąć. Jesteśmy jednak wciąż słabą glebą, która wydaje wiotkie, marne owoce. Mimo to nie przestałam odczuwać tamtego ożywionego bicia mojego serca, które pozwalało odizolować myśli od porażającej myśli monotonii.

Kiedy wszyscy zasnęli, przyszedł do mnie. Usiadł przy stole uroczyście i położył na blacie sakiewkę. Nagle przestał skupiać na mnie swoją uwagę i zrozumiałam, że za chwilę podzieli się ze mną swoim darem. Jego oczy rozbłysły, rozchylił nieco usta z podekscytowaniem. Pozwolił mi rozwiązać rzemyk i wyjąć ze środka okrągłą, blaszaną puszkę. Zdjął pokrywę i pokazał mi gęstą maź zalegającą na dnie. Inkaust, powiedział elektryzującym szeptem. Zdjął z szyi pióro i delikatnie umoczył końcówkę, aż zabarwiła się na czarno. W swojej skórzanej torbie przewieszonej przez ramię trzymał obwiązane sznurkiem rulony papieru. To był cały jego bagaż.

Siedziałam przy nim godzinami i patrzyłam przy słabym świetle świecy, jak pisał. Pot kreślił na jego czole kręte linie, skóra nabierała ciemnego, miedzianego odcienia w lichym świetle, jakie nam towarzyszyło. Oczy bolały mnie od intensywnego wpatrywania się, ale wchłaniałam każde słowo nakreślone przez jego dłoń mimo, że przecież ich nie rozumiałam. Wydawały mi się przerażająco tajemnicze i cudowne, wspanialsze niż jakikolwiek przedmiot, który miałam w rękach. Wosk spływał z czubka świecy tłustymi kroplami, po czym zastygał. Pisał zawsze lewą dłonią, której końcówki palców brudziły się od brunatnych plam pachnących inkaustem. Gapiłam się na powstające na papierze twory, na nasze zbawienie, żywe ziszczenie opowieści powstałych z kanwy jego myśli. Nie ustawał w pracy, aż nastąpił krwawy świt. Dopiero wtedy odkładał pióro, zdyszany, szczęśliwy i zarumieniony na policzkach. To jego klucz, mówił. Tak rycerze pokonają smoki.

Kiedy wychodziłam z zamku szedł ze mną i brał mnie za rękę, splatając nasze palce. Stwory były niespokojne w jego obecności, czołgały się za nami, syczały i prychały. Czasem, gdy wybałuszały ślepia pełne udręczonej furii zdawało mi się, że jego istnienie było dla nich jak trucizna. Nie umiały go dosięgnąć ani zrobić mu krzywdy; mogły snuć się za nami w nieskończoność, lecz nie śmiały go tknąć. Któregoś razu, na widok jednego z nich, mój towarzysz uśmiechnął się pobłażliwie, po czym zaczął snuć opowieść o Świętym Jerzym i smoku. To, co robił kojarzyło się nam tylko z najbardziej znaną nam czynnością, czyli szyciem ubrań – stąd mówiliśmy, że szył dla nas takie twory, których nie widać. Mrok, jak się szybko przekonałam nie potrafił go skusić. Pierzchał przed nim, ale przyczajał się w ukryciu w oddali, nigdy nie spuszczając go ze swoich czarnych, martwych oczu. Było jasne, że zbierał siły i czekał, czekał w najohydniejszych czeluściach, by uderzyć.

Pamiętam, że mój towarzysz odważył się zrobić coś zupełnie nie do pomyślenia, co musiało wprawić Łowcę w rozszalałą wściekłość. Wtedy, idąc uliczkami śmierdzącymi od śmierci zatrzymał się, kładąc mi ręce na ramionach i pocałował mnie. Smak jego ust był ekscytujący, lecz moje wargi jeszcze zbyt suche i odrętwiałe, by móc odwzajemnić jego dotyk. Nigdy nie chciałam więcej niż to, co posiadałam. Miał mocne ramiona, którymi często obejmował mnie we śnie, kiedy budziłam się z koszmarów. Arthur. To jego imię.

Pewnej nocy płomyk świecy wyłonił z miedzianego cienia zjawę zmęczonego starca, który zbliżył się do Arthura, gdy pisał. Starzec był niewidomy od wielu lat, jednak szedł pewnie, znając doskonale swój cel. Arthur wyciągnął do niego dłoń, zaprosił do siebie i podał jedną z zapisanych kartek. Starzec gładził mleczną brodę z płonącymi bursztynowym płomykiem oczami. Potem uśmiechnął się i roześmiał, nagle emanując przemianą, która w nim zaszła. Przekazał mi kartkę, a ja wciągnęłam zapach papieru i nieco gorzką woń inkaustu.

Perłowe Domy nie mogły znieść tego, że mrok nie dotykał już każdego z nas. Wkrótce niebo znowu zadrżało ze strachu na widok potężnej sylwetki bestii. Moloch wydawał się większy, pęczniał grubymi łuskami i bulgoczącą w jego żyłach trucizną. Smok spluwał czarną śliną i uderzał łbem w ściany zamku. Arthur wyszedł, nie chcąc narażać nikogo. Pobiegłam za nim i zasłoniłam go własnym ciałem. Moloch zawył, aż z baszt zamku posypał się pył i potrząsnął łbem, łopocząc skrzydłami, które cięły mrok jak noże. Po chwili ugiął nogi i pochylił się ku nam tak, że poczułam smród jego sztucznego oddechu. Arthur przesunął mnie za siebie, by odgrodzić mnie przed bestią. Jego usta poruszały się. Moloch znieruchomiał jak olbrzymi posąg i mrugał powiekami, godząc w niego sztyletami swojego lodowatego wzroku. Jego kły były szmaragdowe.

Staliśmy tam bardzo długo. Moloch nie dotknął Arthura, nie potrafił. Zasłona mroku okryła smoka przed naszymi oczami jak mgła, aż zniknął nawet zarys jego wielkiego cielska. Nie słyszeliśmy łopotu skrzydeł, ale wiedzieliśmy, że odszedł.

Arthur uśmiechnął się do mnie. Walka ze smokiem miała swoją cenę. Osunął się na ziemię w moich ramionach. Nasłuchiwałam w rozpaczy – żył. Moloch nie zabił go, ale, by uchronić się przed trującą aurą bestii Arthur musiał zapaść w sen. Tego dnia ulice po raz pierwszy usłyszały ludzki krzyk. Był jak nowy powiew krystalicznego wiatru, który rzucił wyzwanie ciemności. Krzyczałam, by Arthur otworzył oczy. Nie zrobił tego.

Arthur śpi. Leży na łóżku, który przygotowaliśmy dla niego w sali zamkowej. Świeca oświetla jego jasną skórę i blade rumieńce na policzkach. Żyje, ale wciąż nie może się obudzić.

Zaledwie parę dni od odejścia smoka usiadłam tam, gdzie nasz król zwykł pisać całymi nocami i przyłożyłam pióro do papieru. Zaczęłam pisać, jakby ta umiejętność czaiła się we mnie od zawsze, czekała jedynie na chwilę, by się obudzić. Nie powiedziałam o tym nikomu, wiesz o tym jedynie ty i ja. Czuję w sobie ziarno, jakie zasadził we mnie mój nauczyciel. Te słowa to moje dziecko, karmię się historiami Arthura, czytam je i nasiąkam nimi, jakby wyrosła mi druga skóra.

Muszę być teraz bardziej ostrożna, niż kiedykolwiek. Nie wiem czy stwory albo mrok wyczuły zmianę we mnie. Muszę nauczyć się przed nimi maskować. Będę ubierać się w słowa Arthura, one uczynią mnie niewidzialną. Będę w ciszy nocy rozwijać moje marzenia jak białe skrzydła, które sprawią, że moje dziecko, moje słowa zdołają przywołać go do życia. Jeszcze nie umiem odczytać tego, co stworzyłam, ale wierzę, że pewnego dnia, kiedy to zrobię, wreszcie zobaczę, jak otwiera oczy, a potem wstaje i prowadzi rycerzy do walki.

Dlatego właśnie jesteś taki ważny. Tak, mówię do ciebie. Możesz mnie uratować. Wyobraź sobie zakończenie historii, pomyśl, jak nikczemne Perłowe Domy upadają pod naporem twojej wyobraźni. Dzięki twoim myślom, silnym i pulsującym jak serce, zbiorę odwagę, by się nie poddać. Wiem, że gdy nadejdzie ta chwila, łańcuchy nicości opadną i nic nie oprze się zmianom, nawet Moloch. Tylko to jest najważniejsze. Obudzić się.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *