Listopadowy kochanek

Kiedy jesteś prywatnym detektywem w PRL-u, nie masz łatwego życia. Ustrój socjalistyczny nie lubi jednostek przedsiębiorczych. W systemie promowania idei sprawiedliwości społecznej nie ma miejsca dla wolnego rynku rodem z przeżartego zgnilizną kapitalistycznego Zachodu. Wolny zawód jako taki nie istnieje. Musisz być gdzieś zrzeszony, przynależeć do jakiejś organizacji, związków, a najlepiej partii. A kiedy masz to wszystko w dupie, robi się naprawdę nieciekawie. Niektórzy traktują cię jak pariasa, jeszcze inni jak wichrzyciela. Jesteś nikim. Wrzodem na tyłku społeczeństwa.

A kiedy jesteś jedynym w PRL-u prywatnym detektywem od spraw paranormalnych, masz po prostu przesrane. Przecież Boga nie ma. A jeśli On nie istnieje, to diabeł także. Nie mówiąc o nieśmiertelnych duszach, demonach różnego autoramentu, aniołach stróżach i ich upadłych braciach. Magia zaś jest wytworem chorej ludzkiej wyobraźni. Wynalazkiem tych kapitalistycznych świń, które za wszelką cenę chcą omamić biedny, ciężko i uczciwie pracujący lud twojej ojczyzny.

Wobec tego ty – prywatny detektyw szukający zaginionych dusz, walczący z widmami, tropiący krwiożercze strzygi i wilkołaki objęte klątwą Księżyca, śledzący wysłanników piekieł – jesteś zwykłym oszustem. A w najlepszym wypadku wariatem.

A miałeś taką świetlaną przyszłość. Urodzony w zwykłej robotniczej rodzinie, w samym centrum warszawskiej Pragi, dorastałeś wśród brudnych zaułków, starych, zatęchłych kamienic i smrodu wydobywającego się z kominów zakładu „Pollena”. Z wiecznie pijanym ojcem i zaharowaną matką szybko stałeś się dzieckiem ulicy. Ale wtedy przynajmniej miałeś przyjaciół. Ten jeden jedyny raz w życiu nie byłeś sam. Trochę kradłeś, handlowałeś z kumplami na Różycu i poznawałeś w ciemnych bramach słodki smak alpagi. Zapowiadałeś się na bardzo porządnego łobuza. Do czasu kiedy po raz kolejny w wieku siedemnastu lat trafiłeś na „dołek” i spotkałeś majora Krzywickiego.

Major to prawdziwy pies. Jego dobrze wytresowany milicyjny nos od razu wyczuł drzemiący w tobie potencjał. Najpierw się oczywiście opierałeś, przecież był z ciebie nie lada kozak.

Z mlekiem matki wyssałeś przekonanie, że gliny to mendy i każdy uczciwy obywatel powinien się trzymać od nich z daleka. Krzywicki jednak nie odpuszczał. Postanowił sprowadzić cię na dobrą (jedyną słuszną) drogę. Dostrzegł w tobie to, co okazało się twoim przekleństwem. Instynkt łowcy połączony z uśpionymi jeszcze zdolnościami parapsychicznymi. Nie żebyś zaczął przesuwać talerze siłą woli albo wyginać łyżeczki mrocznym spojrzeniem. Nic tak banalnego. Twoja osobliwa intuicja do postrzegania świata nadprzyrodzonego trwała jeszcze w głębokiej hibernacji. Była ledwie wyczuwalna nawet dla wytrawnego znawcy. Poza tym byłeś dopiero nieopierzonym podrostkiem, który nawet nie potrafił dobrze posługiwać się nożem, bynajmniej nie w celu sprawnego pokrojenia żylastego kawałka wołowiny.

Jakbyś w stanie wojennym widział wołowinę!
Całe wieki szkolenia miałeś jeszcze przed sobą, ale twoje dobre, beztroskie czasy właśnie minęły. Kiedy major, używając mocnej perswazji, nakłonił cię w końcu do wybrania innego stylu życia niż to, które tak doskonale znałeś, na dzielnicy nie miałeś się już co pokazywać. Dla starych kumpli byłeś zwykłą mendą. Śmieciem, na którego widok spluwali z pogardą
i odwracali wzrok.

Zostałeś więc gliniarzem. Skończyłeś różne szkoły, przeszedłeś wiele kursów i dostałeś niezły wycisk. Byłeś dobry w te klocki. Zaskakująco szybki, bezczelnie inteligentny, błyskotliwy i zdolny, a do tego bezwzględnie skuteczny. Twoje wyostrzone zmysły przypominały groźnego drapieżnika, a nabyte umiejętności sprawiły, że stałeś się śmiertelnie niebezpieczny. Zbyt niebezpieczny dla skorumpowanego układu, który najpierw cię ukształtował, a potem wyrzucił na zbity pysk. Jako zdegradowany, były gliniarz obdarzony dziwnym darem postrzegania rzeczy, które de facto nie miały prawa istnieć, pod koniec lat osiemdziesiątych miałeś dwa wyjścia: zapić się albo postawić wszystko na jedną kartę i wykorzystać swoje nadprzyrodzone zdolności.

Piłeś przez miesiąc. Gorzała w samotności smakuje jak gorzka trutka na szczury. Kiedy w końcu przestałeś odróżniać widma białych myszek od nawiedzonych białych dam, a urojenia spowodowane morzem wódy zaczęły zlewać się w jedno z nadnaturalnym postrzeganiem świata nadprzyrodzonego, wziąłeś lodowatą kąpiel, zjadłeś porządny obiad
w barze mlecznym i stałeś się prywatnym detektywem.

Oficjalnie nie miałeś prawa do wykonywania tego zawodu, ale kto by żądał licencji, kiedy jego dom nawiedza duch albo córka prowadza się z kolesiem o wyglądzie Draculi – i to wcale nie jest jakieś tam przebranie, bo kły bladego absztyfikanta są najwyraźniej autentyczne. Ważne, że jesteś skuteczny. Pogonisz kota upierdliwemu demonowi albo przygwoździsz wampira w trumnie, tak że odechce mu się amorów na najbliższe kilkaset lat.
Nie narzekasz na brak zleceń.

W dobie realnego socjalizmu względem magii i zjawisk paranormalnych wszyscy są równi. Przychodzą do ciebie po pomoc bezradni, znękani księża, zdumieni oficjele partyjni i zwykli, przerażeni obywatele. Robotnicy, badylarze i prostytutki, wykładowcy akademiccy
i cinkciarze, działacze opozycyjni i tajniacy. A podobno Bóg i szatan nie istnieją. Niebo i piekło, anioły i demony oraz te niezliczone hordy szwędających się po Ziemi dziwnych stworów są tylko wymysłem ograniczonego strachem ludzkiego umysłu. Głupimi zabobonami, szkodliwymi dla ustroju majakami nierozgarniętego pospólstwa.

Taaa… Kłania się szpital psychiatryczny.

Wygląda na to, że cały PRL w drugiej połowie dwudziestego wieku nadaje się na oddział zamknięty dla umysłowo chorych.
Nie narzekasz. Przynajmniej masz robotę.

Telefon dzwonił natrętnie, hałasując jak napruty dżinn na dnie kamfory, usiłujący się wydostać w pijanym widzie przez wąską szyjkę butelki. Mężczyzna leżący na niskim tapczanie otworzył niechętnie oczy. W niewielkim pokoju standardowego M-3 panował przyjemny półmrok. Świt wstawał opieszale, rozmyty w szarych, brzydkich barwach. Wskazówki taniego, pospolitego budzika wskazywały w pół do siódmej rano. Kogo, do licha, opętało, żeby dzwonić o tej porze?
Mężczyzna ze złością podniósł słuchawkę.
– Halo – warknął głosem przypominającym wściekłego i bardzo groźnego psa.
– Czy pan Bogdan Razjelski? Mówi Jerzy Skalski. Jestem lekarzem. Przepraszam najmocniej, że dzwonię tak wcześnie rano, ale to sprawa życia lub śmierci. – W egzaltowanym, wysokim dyszkancie rozmówcy zabrzmiało autentyczne przerażenie.
– Taaa, jasne – mruknął zaspany mężczyzna, zapalając po omacku papierosa. Pewnie znowu jakaś strzyga „ożyła” w kostnicy albo pacjent narobił burdelu na oddziale, przemieniając się w dziką, włochatą bestię. Ostatnio zapanował szczególny urodzaj na tego typu wydarzenia.
– Musi mi pan pomóc. Jest pan moją jedyną nadzieją. – Szlochanie w słuchawce zabrzmiało nieco teatralnie. – Chodzi o moją żonę.
– Co z nią?
– Od jakiegoś czasu Joasia zachowuje się dziwnie. Wydaje mi się, jestem prawie pewien… – głos lekarza zaczął się załamywać – że moja żona mnie zdradza! – wypalił w końcu zrozpaczony Skalski.
– I dlatego budzi mnie pan o świcie? – zapytał zjadliwie Razjelski, zastanawiając się w duchu, kto dał jego numer telefonu temu palantowi. Przy okazji zamierzał dowcipnisiowi skopać porządnie tyłek.
– Przepraszam, nie mogłem już dłużej czekać. Możemy się spotkać? Chciałbym pana wynająć, zapłacę każdą cenę.
– Przykro mi, nie zajmuję się takimi sprawami. Do widzenia – warknął detektyw i odłożył z niechęcią słuchawkę.

Co za rozhisteryzowany kretyn! Pewnie, gdy mu nie stanie, beczy jak mały bobas. Nic dziwnego, że żona zalazła sobie jakiegoś przydupasa. Razjelski zgasił z furią papierosa w przepełnionej popielniczce. Była sobota, zamierzał się wyspać, a ten zniewieściały doktorek wkurzył go na tyle, że już nie zaśnie.
Telefon zadzwonił ponownie. Tym razem natarczywy jak sraczka po nieświeżym bigosie.

– Proszę mnie wysłuchać! – Płaczliwy, roztrzęsiony głos znowu zabrzęczał w słuchawce. – Moją żonę opętał demon, ona mnie zdradza…
– Dosyć, panie Skalski. – Razjelski ostro przerwał biadolenie lekarza. – Kobiety idą do łóżka z facetem z błahszych powodów niż opętanie. Czasem po prostu wystarczy dobry seks. Żegnam.
– Nie rozumie pan. Ja ją śledziłem, wiem, że ten mężczyzna nie jest człowiekiem.
Jasne! Najwygodniej zwalić winę na problemy w małżeństwie na siły nadprzyrodzone.
– Kto panu dał mój prywatny numer telefonu, doktorze Skalski? – zapytał nagle detektyw uprzejmie lodowatym tonem..
– Major Krzywicki. Powiedział, że tylko pan mi może pomóc. – Lekarz uspokoił się nieznacznie, a w jego głosie zabrzmiało ogromne znużenie, jakby całkowicie opadł z sił.

Pięknie! Jedyny człowiek, którego Razjelski mógł określić mianem swojego przyjaciela, właśnie wsadził go na minę. Przez kilka lat swojej pracy nauczył się, że nie należy ufać nikomu, ale żeby stary kumpel robił mu taki numer? Może to pułapka? Wszystkie zmysły detektywa wyostrzyły się natychmiast. Czujność w tym zawodzie to podstawa.

– Skąd pan zna majora? – zapytał ponownie chłodnym, pozbawionym emocji głosem.
– Jestem psychiatrą. Pracuję w szpitalu na ulicy Komarowa, wie pan, tym milicyjnym. Nie raz zdarzyło mi się diagnozować podopiecznych majora Krzywickiego. Pomoże mi pan?
Skalski albo mówił prawdę, albo doskonale kłamał. W każdym razie jego słowa brzmiały dość wiarygodnie, ale Razjelski już dawno gryzłby ziemię od spodu, gdyby wierzył wszystkim na słowo.
– Proszę zadzwonić do mnie do biura w poniedziałek – powiedział oschle.
– Nie mogę tyle czekać! Zapłacę panu podwójną stawkę. Błagam, tylko spotkajmy się dzisiaj – nalegał Skalski zmęczonym, zbolałym tonem.
Co za namolny facet! Razjelski spojrzał na zegarek. Dochodziła siódma. Kilka godzin powinno wystarczyć, żeby sprawdzić tego rozhisteryzowanego konowała.
– Zna pan kawiarnię „Mozaika” na Puławskiej?
– Tak, wiem gdzie to jest.
– Dobrze, w takim razie w „Mozaice” o szesnastej – rzucił detektyw, uznając rozmowę za zakończoną.
– Jak pana rozpoznam? – Okrzyk w odkładanej na widełki słuchawce zabrzmiał znowu rozpaczliwie.
Krótki, kąśliwy śmiech przypominający szczekanie złośliwego psa wyrwał się z gardła Razjelskiego.
– Ja rozpoznam ciebie, doktorku.
Telefon, dzięki Bogu, nie zadzwonił już ponownie.
Godzinę później detektyw od spraw paranormalnych pił swoją pierwszą tego dnia kawę po turecku i palił drugiego papierosa. Włosy miał jeszcze wilgotne po porannym prysznicu,
a świeżo ogolona twarz piekła go, potraktowana Old Spicem. Znoszone, stare wranglery, kupione kilka lat wcześniej w Peweksie za całe dwanaście dolców były nadal na niego dobre, choć opinały się bardziej na umięśnionych udach. Nie żeby przytył, po prostu nabrał masy. Upił łyk kawy, pogrążony we własnych, niewesołych myślach.
Gorzka, ciemnobrązowa ciecz smakowała jak kwaśna zupa. Ale dawała kopa i pozwalała się dobudzić. Powinien coś zjeść. W chlebaku znalazł resztkę suchej bułki, a w lodówce leżał tylko smętnie serek topiony i stało pół litra żytniej. Nieszczególnie zachęcający zestaw, więc machnął ręką na śniadanie. Po ósmej rano postanowił, że odczekał już wystarczająco długo, by zadzwonić do swojego dobrego kumpla, majora Krzywickiego. Stary był już w pracy.
– Mam robotę – mruknął, słysząc głos przyjaciela w słuchawce. – Będę wolny dopiero po pierwszej. Podjedź po mnie pod komendę, to zjemy przy okazji jakiś obiad na mieście.
– Ty stawiasz – uśmiechnął się Razjelski pod nosem i czym prędzej rozłączył.

Listopad można określić różnymi słowami, ale najbardziej pasującym epitetem dla większości ludzi byłby po prostu wyraz „ponury”. Dla zziębniętego detektywa, czekającego w nieogrzewanym polonezie pod Pałacem Mostowskich, określenie ponury nie było jednak całkowicie adekwatne. Nad szarymi, brudnymi ulicami Warszawy zawisły gęste, stalowe chmury. Wyglądały jak zasępione, srogie twarze bezzębnych starców. Szpetnych, zgryźliwych i trawionych jakąś śmiertelną chorobą. Mroczne cienie stołecznych murów zdawały się pełzać wybrakowanymi chodnikami, wchłaniając ludzkie istnienia. Łyse, pokręcone konary drzew trzeszczały w porywach lodowatego wiatru, w takt żałobnego marsza przerywanego niecierpliwymi jękami klaksonów samochodowych i monotonią warczących silników.

Razjelski przyglądał się smętnie temu złowróżbnemu krajobrazowi za szybą poloneza
i pomyślał, że tak wygląda miasto przed bitwą. Przyczajone, ogarnięte chaotyczną kakofonią dźwięków, oczekujące w marazmie na pierwszy cios.
Listopad tego roku nie był ponury, lecz niebezpiecznie złowieszczy, jakby jakaś przerażająca klątwa zawisła nad stolicą.
– Cześć, Boguś. – Drzwi samochodu otworzyły się, lekko skrzypiąc. Siwa, gęsta czupryna majora okalająca jego okrągłą, sympatyczną twarz była wilgotna od siąpiącego niemrawo jesiennego deszczu. Podniszczony, czarny prochowiec skrywał potężną sylwetkę milicjanta, który rozparł się właśnie na miejscu dla pasażera.
– Jestem głodny jak wilk – powiedział, rozcierając zmarznięte dłonie. – Jedźmy coś zjeść. Może „Pod Samsona”?
– Widzę, że pan major przy forsie – uśmiechnął się z zadowoleniem Razjelski.
Stary, wysłużony polonez ruszył z piskiem opon, przejechał na żółtym świetle skrzyżowanie na placu Dzierżyńskiego i pomknął w stronę Starego Miasta. Restauracja od lat mieściła się przy wąskiej, wybrukowanej kocimi łbami ulicy Freta. Lokal był prawie pusty, jeśli nie liczyć pary zakochanych, siedzących przy jednym ze stolików, i trzech cinkciarzy spod „Europejskiego”, którzy wpadli na obowiązkową „lornetę z meduzą”.

Detektyw i milicjant usiedli w przytulnym kącie sali i również zamówili na zakąskę zimne nóżki z dwiema setkami czystej, dobrze zmrożonej wódki. Na obiad pan Miecio, kelner
z wieloletnim stażem, który z władzą ludową wolał żyć w zgodzie, polecił panu majorowi bryzol z zasmażaną cebulką, ziemniaczki z wody i duszoną kapustkę. Kiedy Razjelski wspomniał coś o flaczkach, pan Miecio skrzywił się nieznacznie. Zatem detektyw bezpiecznie zamówił ten sam zestaw, co starszy przyjaciel.
– Mów, co cię tak nagle przypiliło na spotkanie – powiedział Krzywicki, kiedy tylko zaspokoił pierwszy głód. – Co to za pilna sprawa?
– Podobno niejakiemu Skalskiemu dałeś mój domowy numer telefonu. – Detektyw wypił setkę i rozparł się wygodnie na krześle.
– Skalski? A tak! To ten psychiatra z Komarowa. Widziałem się z nim dwa dni temu. Bardzo nalegał na kontakt z tobą. Był jakiś strasznie rozdygotany.
– Co o nim wiesz?
– Dobry lekarz, niegłupi. Zawsze wydawał mi się zrównoważony. Taki poukładany, spokojny człowiek. Tylko ostatnio dziwnie się zachowywał. Jakby się czegoś obawiał, chociaż w pracy starał się dbać o pozory pozory.
– Mówił ci, o co chodzi?
– Nie. – Major chwilę się zastanawiał. – Ale coś mnie zaniepokoiło w jego zachowaniu. Wiesz, to psychiatra. Do różnych dziwnych urojeń czy innych omamów podchodził zawsze z odpowiednim dystansem. A teraz wymknęło mu się coś o demonach. Słyszał o tobie, wiedział, że się przyjaźnimy, dlatego poprosił mnie o twój prywatny numer. Pewnie zależy mu na dyskrecji.
– Ciekawe, skąd wiedział, że się przyjaźnimy – mruknął Razjelski, spoglądając uważnie na Krzywickiego. – Nie zastanowiło cię to?
– A powinno? Przecież obydwaj doskonale znamy jego żonę. Od ponad roku spotykamy ją regularnie na brydżu u pułkownikowej Koniecpolskiej. Kilka razy nawet grałeś z nią w parze. No nie mów, że nie jej nie kojarzysz. Posągowa blondyna. Takiego biustu i nóg się nie zapomina. Dorodna jak soczysta brzoskwinia.

Świat po raz kolejny okazał się mały!
– Masz na myśli Joannę Lorenc? – zdziwił się detektyw. Czyżby ta piękna, wręcz idealna kobieta – jeśli ktoś lubił ten typ czysto słowiańskiej urody – była żoną tego histeryka Skalskiego?
Razjelski lubił. I to bardzo. Na tyle, że sam nie raz próbował poderwać seksowną blondynkę. Niestety bezskutecznie. No i proszę, wiadomo dlaczego. Uprzedził go jakiś pieprzony demon. W sumie nic dziwnego, bujne wdzięki Joanny skusiłyby co najmniej połowę całego piekła
– Jest malarką, dlatego podobno została przy swoim panieńskim nazwisku – wytłumaczył major z lekkim sarkazmem w głosie. Nie przepadał za zbyt wyzwolonymi przedstawicielkami płci pięknej, a wszelkiego autoramentu artystów traktował jak obiboków, którzy boją się porządnej roboty.
Przy stoliku bezszelestnie pojawił się pan Miecio i z iście przedwojenną kurtuazją podał zacnym gościom drugie danie. Pachniało wybornie i wyglądało równie apetycznie. Mężczyźni porzucili więc na chwilę rozmowę i jedli w milczeniu, doceniając niecodzienne frykasy przyrządzone przez kucharza w przypływie kulinarnej weny.
– Weźmiesz tę sprawę Skalskiego? – zapytał major dopiero wówczas, gdy puste talerze znikły z ich stolika. Razjelski, któremu wyśmienity obiad zdecydowanie poprawił podły nastrój towarzyszący mu od rana, uśmiechnął się nieznacznie.
– To się jeszcze okaże – odparł nieco enigmatycznie. O ile doktorek przez telefon wywarł na nim jak najgorsze wrażenie, tak udział w tej aferze jego pięknej żony, na widok której sam miewał nieprzyzwoite myśli, dalece go zaintrygował. I podrażnił lekko urażoną męską dumę.
Major roześmiał się szczerze.
– Cieszę się. Skalski to porządny chłop – powiedział, regulując rachunek.
– Przecież jeszcze się nie zdecydowałem.
– Gadanie… Znam cię i widzę, że już nie odpuścisz. A teraz, drogi przyjacielu, zrób dobry uczynek i odwieź starego druha do domu.

Wyszli z restauracji na zimne, przesiąknięte nieprzyjemną wilgocią powietrze. Ponure, deszczowe popołudnie nawet urokliwym kamienicom na Starym Mieście odejmowało blasku. Stolica wyglądała, jakby unurzała się w błocie. Przypominała brzydką, brudną i zaniedbaną kobietę, która przysiadła ze zmęczenia nad brzegiem Wisły i wpatrywała się pustymi oczami w buro-szare odmęty rzeki.
– W takim razie opisz mi jeszcze dokładnie, jak wygląda ten twój cały Skalski – mruknął detektyw, uruchamiając silnik w wysłużonym polonezie. Usatysfakcjonowany major pokiwał lekko głową i w kilku zdaniach opisał psychiatrę.

Wysoki, szczupły mężczyzna po czterdziestce siedział zgarbiony nad filiżanką małej czarnej przy jednym ze stolików. Razjelski rozpoznał go od razu, choć w deszczowe, sobotnie popołudnie kawiarnia „Mozaika” cieszyła się sporą popularnością wśród dorosłych dzieci prominentów partyjnych, zagranicznych gości z zaprzyjaźnionych demoludów i dewizowych prostytutek. W urządzonym z przepychem wnętrzu w zasadzie wszystkie miejsca były zajęte.

Detektyw rozejrzał się dyskretnie po sali. Zauważył dwie znajome twarze i tajniaka, ze znudzeniem czytającego po raz kolejny to samo wydanie Trybuny Ludu. W końcu jego chłodny wzrok spoczął na mężczyźnie, którego rysopis szczegółowo opisał mu major. Ciemne, lekko szpakowate włosy lekarza były elegancko uczesane. Niewielka bródka i wąsy – idealnie przystrzyżone. Pociągła, blada twarz o szlachetnych rysach mogła wydawać się całkiem przystojna, gdyby nie szpeciły jej brzydkie, duże okulary w rogowej oprawce, nieudolnie skrywające cierpienie w jasnych oczach właściciela.

Detektyw spokojnym krokiem podszedł do stolika psychiatry. Odprowadziły go dyskretne, ale zalotne spojrzenia kilku kobiet. Nieodparty urok „niegrzecznego chłopca” zawsze tak działał na płeć piękną.
– Doktor Skalski, jak mniemam? – zagadnął, siadając na krześle i przypalając sobie
z niewymuszoną nonszalancją marlboro. Miał słabość do tych papierosów. Specjalnie jeździł do Peweksu na Pragę i za ciężko zarobione dolary lub bony pozwalał sobie na tę odrobinę luksusu.
Przystojna twarz lekarza pobladła jeszcze bardziej. Razjelski skrzywił się nieznacznie. Nie przepadał za facetami bojącymi się własnego cienia. Ciekawe, co w takim mężczyźnie dostrzegła tak piękna kobieta jak Joasia Lorenc? Pieniądze? Nie, nie zarabiał jakoś szczególnie. Nie był nawet ordynatorem. Ot, zwykły lekarz od czubków. Jedynie to, że pracował w milicyjnym szpitalu, mogło przynosić jakieś wymierne profity.
– Tak, to ja – jęknął psychiatra, wyciągając spoconą dłoń do detektywa. Rozejrzał się nerwowo po sali i szepnął: – Tu jest strasznie tłoczno. Będę skończony zawodowo, jeśli ktoś usłyszy, o czym rozmawiamy. Błagam, chodźmy stąd!
– Doktorze, zapraszałem pana do mojego biura w poniedziałek. Tam na pewno nikt by nas nie podsłuchiwał, jeśli tego się pan obawia – powiedział chłodno Razjelski. Skalski go wkurzał, a poza tym miał ochotę napić się porządnej kawy. W „Mozaice” serwowali taką z zagranicznego ekspresu. Skinął lekko głową w stronę ładnej kelnerki, która podbiegła do ich stolika z wyraźnym zadowoleniem. Zamówił espresso i dwie lampki koniaku. Dziewczyna zarumieniła się, kiedy taksował ją wzrokiem, wygładziła nieco sfatygowany fartuszek i zapytała kokieteryjnie:

– A może miałby pan ochotę na jakiś deser? Polecam lody „Ambrozja”.
– Dziękuję, nie przepadam za słodyczami. W każdej postaci – odparł z wymownym przekąsem. Szczuplutka kelnerka w swojej różowej bluzeczce podkreślającej waniliowy odcień cery wyglądała jak cukierkowa landrynka. Zdecydowanie nie była w jego typie. Za chuda. Ignorując jej maślane oczka, wpatrzone w niego z zachwytem, oddał menu i ponownie spojrzał uważnie na zgnębionego doktorka. Ociągając się, dziewczyna odeszła od stolika ze smutną miną.
– Proszę się nie martwić, o niewygodnych dla pana szczegółach porozmawiamy później, a na początek niech mi pan opowie o swojej żonie – zwrócił się do Skalskiego, kiedy zostali sami. – Co robi? Gdzie pracuje? Z kim się spotyka? – dodał cicho.
– Przecież pan zna Joannę – jęknął nie do końca przekonany lekarz.
– To, że czasem grywa się z kimś w brydża, nie oznacza, że się go zna – stwierdził oschle detektyw. – Poza tym jeśli mam się zająć pańskim… problemem, muszę wiedzieć o nim jak najwięcej – dodał z naciskiem, pochylając się ku Skalskiemu.
– Przepraszam – zawstydził się tamten. – Rozumie pan, to przez te nerwy. Jestem na granicy wytrzymałości. To, co widziałem… nie ma prawa istnieć w rzeczywistym świecie. Boję się. Albo zwariowałem, albo dzieje się coś bardzo złego.
Znudzony Razjelski westchnął ostentacyjnie. Ileż to razy słyszał podobne słowa. Ludzie za wszelką cenę próbowali wytłumaczyć sobie w sposób racjonalny zjawiska paranormalne. Ich ograniczone umysły wypierały istnienie tego typu zdarzeń. W ostateczności tłumaczyli je sobie zaburzeniami psychicznymi. Prościej było zostać wariatem niż dostrzec niewygodną dla rzeczywistego świata prawdę. Gorzej, jeśli ktoś był znanym psychiatrą. Wówczas sprawy się nieco komplikowały.
– Proszę mi opowiedzieć o Joannie – powtórzył raz jeszcze detektyw. Tym razem jego głos brzmiał spokojnie, wręcz kojąco. To musiało pomóc, ponieważ zgnębiony Skalski rozpoczął w końcu swoją opowieść:
– Wszystko rozpoczęło się jakieś dwa tygodnie temu… Joanna zaczęła znikać z domu. Nie mówiła, dokąd idzie ani z kim jest umówiona. Na początku nie podejrzewałem nic złego, Joasia ma spore grono dość osobliwych przyjaciół i znajomych. Wie pan, artyści… Cyganeria, psia mać, tyle mają wspólnego z bohemą, ile ja z nadzorem ruchu w kolejnictwie. Banda wiecznie pijanych dziwaków! Wyobraża pan sobie, że niektórzy potrafią dzwonić do naszego domu w nocy i namawiać Joannę na przykład na kąpiel w fontannie albo wypad do Sopotu. Nie zdziwiłbym się nawet, gdyby zaproponowali wycieczkę w kosmos. Dla nich to bez różnicy!
– Rozumiem, panie Skalski, że nie przepada pan za przyjaciółmi swojej żony, ale proszę mówić konkretniej. Co pana jeszcze zaniepokoiło w zachowaniu Joanny? – zapytał Razjelski, przerywając lekarzowi nieprzydatną mu do niczego paplaninę.
– Przestała ze mną rozmawiać, że już nawet nie wspomnę o sferze intymnej… – Lekki rumieniec pokrył blade policzki psychiatry. – Sprawia wrażenie całkowicie nieobecnej, obojętnej na wszystko z wyjątkiem swoich potajemnych schadzek. Kiedy któregoś wieczoru usiłowałem ją zatrzymać w domu, wpadła w furię! I wtedy…
Lekarz nagle przerwał swoją opowieść, zauważając zbliżającą się kelnerkę z kawą
i koniakiem. Razjelski spokojnie odczekał, aż dziewczyna poda im napoje, ponownie ignorując jej rozmarzony, cielęcy wzrok.
– Podejrzewa pan kogoś lub… coś? Może któregoś z przyjaciół Joanny? – zapytał, kiedy odeszła.
– Nie – odparł psychiatra. – Ten człowiek… to monstrum… widziałem go po raz pierwszy
w życiu i niech mi pan wierzy, że wolałbym już nigdy więcej się na niego nie natknąć.
Skalski wyglądał na autentycznie przerażonego. Jednym haustem wypił stojący przed nim koniak i drżącymi rękami usiłował wyjąć z pomiętej paczki papierosa.
– Co skłoniło pana do śledzenia żony? – Detektyw kontynuował wywiad, zupełnie niewzruszony postawą rozmówcy.
– Jej irracjonalne zachowanie. No i oziębłość. Co by pan pomyślał na moim miejscu? Odchodziłem od zmysłów, snując domysły, gdzie znika na całe wieczory. Ba, noce! Najpierw zacząłem ją sprawdzać. Dzwoniłem do jej znajomych, do galerii, w której pracuje. Robiłem karczemne awantury, kiedy za każdym razem okazywało się, że mnie oszukiwała. Ale to nic nie dało. W końcu któregoś dnia poszedłem za nią…
– O tym opowie mi pan za chwilę – mruknął Razjelski, wypijając kawę i koniak. Dyskretnie skinął na chudą dziewczynę, prosząc o rachunek. – Zanim podejmę się tej sprawy, muszę mieć pewność, że mówi pan prawdę i Joanna rzeczywiście padła ofiarą jakiś nadprzyrodzonych mocy. W przeciwnym wypadku, jeśli w grę wchodzi jedynie zwykły romans, ostrzegam, nie kiwnę nawet palcem. Rozumiemy się? – powiedział cicho, ale jego głos przypominał lodowaty podmuch groźnego arktycznego wiatru..
Psychiatra pokiwał smętnie głową, a w jego jasnych oczach pojawił się cień ulgi.
– Uwolni pan Joannę spod wpływu tego… monstrum? Potrafi pan to zrobić? – zapytał, nerwowo skubiąc rękaw swojej sztruksowej marynarki.
– Najpierw muszę się dowiedzieć, z kim, a raczej z czym mam do czynienia.
– Pieniądze nie grają roli. Zapłacę każdą cenę. – Skalski był wyraźnie podekscytowany. Patrzył na Razjelskiego wręcz z uwielbieniem.
– Na razie niech pan ureguluje ten rachunek – mruknął detektyw, wciskając w rękę lekarzowi świstek przyniesiony przez kelnerkę.
– Ale pomoże mi pan? Zajmie się tą… sprawą? – jęknął błagalnie psychiatra. – Nalegałem na to szybkie spotkanie, bo Joanna dziś wieczorem znowu ma schadzkę, a ja już tracę zmysły!
– Czekam na pana na zewnątrz, w samochodzie. Tam na spokojnie uzgodnimy szczegóły i będzie mógł mi pan bez przeszkód opisać wygląd tego absztyfikanta żony – uśmiechnął się kwaśno Razjelski, wstając od stołu. Nie zamierzał narażać ani doktorka, ani tym bardziej siebie na drwiny i oskarżenia o niepoczytalność wśród gości „Mozaiki”. Z doświadczenia wiedział, że rozmowę o istotach nadprzyrodzonych należy przeprowadzać dyskretnie i bez zbędnych świadków.
Na dworze panował przenikliwy chłód. Latarnie stojące wzdłuż ulicy Puławskiej migotały mlecznym światłem wśród otulającego Warszawę mroku. Zmarznięci, przypadkowi przechodnie szli zgarbieni, poruszając się jak bezimienne cienie przemykające pomiędzy szarymi kamienicami.
Razjelski przystanął przed wejściem do kawiarni i zapalił papierosa. Poczuł znajomy dreszcz podniecenia, który przebiegł mu po plecach i dotarł aż do lędźwi. Zawsze tak było, kiedy rozpoczynał nową robotę. A sprawa Joanny Lorenc mogła okazać się ciekawym wyzwaniem.

Kiedy przygotowujesz się do polowania na istoty z piekła rodem, musisz zachować nie lada ostrożność. Nie wystarczą osikowe kołki, srebrne kule i woda święcona. To dobre dla amatorów, wielbicieli głupich, amerykańskich filmów klasy B. Również symbole religijne nie zawsze skutkują. Bo niby skąd wiadomo od razu, czy dany demon wywodzi się z kultury chrześcijańskiej, Judaizmu albo Islamu? Nie ma tego wypisanego na swej parszywej gębie.
I choć w naszej szerokości geograficznej występują najczęściej pospolite wąpierze, zmory, zmeje, wodnice i wilkołaki, to nie dasz sobie ręki uciąć, że nie przytrafi się żaden zbłąkany sidhe albo zombi. Zresztą te stwory nie są najgroźniejsze. To po prostu ludzie, żywi lub umarli, objęci różnego rodzaju klątwami: krwi, Księżyca, żywiołów albo śmierci. Żeby je pokonać, wystarczy zdjąć klątwę. Proste!

Sprawa robi się bardziej skomplikowana, kiedy do gry wkraczają naprawdę niemiłe indywidua, wywodzące się z najmroczniejszych czeluści Inferno. Wszelkiego pokroju demony, dżinny, asury, upadłe anioły, loa i czorty. Nie masz nawet co marzyć, że dasz radę je zabić. Nie ma szans. Nie istnieje żaden sposób na unicestwienie tych diabelskich pomiotów. Możesz jedynie użyć magii i odesłać je tam, skąd przyszły. A potem modlić się, by nie wróciły.

Nie żebyś był od razu jakimś wielkim czarnoksiężnikiem, magiem albo innym szamanem. Wyglądasz raczej jak połączenie Van Helsinga z porucznikiem Borewiczem. Nieco ekscentryczny, szorstki i cyniczny. Najważniejsze, że skuteczny.
W lekko podniszczonej skórzanej kurtce, wytartych dżinsach i ciężkich traperach przypominasz bardziej bandziora niż stróża prawa. Nawet jeśli chodzi o prawa istot z piekła rodem. Zwłaszcza że w dobrze ukrytej kaburze nosisz glocka, a do paska masz przymocowane pochewki na kilka ostrych, srebrnych sztyletów. To tak na wszelki wypadek.
Przez te wszystkie lata nauczyłeś się, że ludzka broń, choć mało skuteczna na wszelkiego rodzaju stwory, czasami bywa bardzo przydatna w ciemnych zaułkach stolicy. Ludzie też bywają groźni.
Zanim wyjdziesz z domu na spotkanie z potworami, zawsze sprawdzasz kilka podstawowych informacji. Przede wszystkim pogodę. W pochmurną, deszczową noc, taką jak dziś, musisz się liczyć z tym, że spod ziemi wylezą na żer różnego pokroju istoty objęte klątwą żywiołu wodnego: wodnice, zmeje, utopki i wiły. Zwłaszcza jeśli śledztwo zaprowadzi cię w okolice Wisły albo Jeziorka Czerniakowskiego. Na szczęście jest bezwietrznie, więc nie musisz się obawiać spotkania z wietrzycą albo latawcem. Upewniasz się też, że nie ma pełni. Wiadomo, że wówczas grasują wilkołaki. Ponieważ niebo nad Warszawą jest zasnute ciężkimi chmurami, które całkowicie zasłaniają blask księżyca, masz też pewność, że nie natkniesz się na żadną zmorę. Te urocze stworzenia są zbyt próżne, aby pojawiać się w kompletnych ciemnościach. Nie żeby w mieście nie było latarni, ale jedynie srebrna poświata ziemskiego satelity pozwala im wychodzić na łowy.

Niestety, pora roku nie jest ci przychylna. Sam środek listopada, tuż po sabacie Samhain, a mówiąc wprost: po wigilii Wszystkich Świętych, po ziemi pałęta się pełno różnego tałatajstwa rodem z najgłębszych czeluści Inferno. Zbliża się koniec roku i demony też muszą wyrobić swoją normę w pozyskiwaniu ludzkich dusz. Nie wspominając już o wąpierzach, strzygach i upiorach. Tym nie przeszkadzają żadne warunki atmosferyczne, fazy księżyca czy pory roku. Wiecznie żądne krwi – ledwie zbudzą się w swych kryptach wraz z zapadnięciem zmroku, ruszają na żer. A późną jesienią i zimą biedaki nie wysypiają się zbytnio, bo dzień bywa krótki i są zazwyczaj okrutnie rozeźlone z tego powodu.
Skoro już wiesz, jakich atrakcji możesz się spodziewać, nakładasz na siebie odpowiednie magiczne zaklęcia ochronne i ruszasz wykonać nowe zlecenie.

Doktor Skalski wraz z żoną mieszkali na osiedlu Stegny, w jednym z wieżowców z wielkiej płyty, wybudowanych w połowie lat siedemdziesiątych. Żaden luksus, ale przynajmniej
w ładnej, zielonej okolicy. To znaczy wiosną i latem było tu ładnie i zielono. Teraz szare bloki doskonale wkomponowały się w listopadową brzydotę. Kwadrans przed dziewiętnastą Razjelski, ukryty w polonezie, zaparkował pod ich blokiem naprzeciwko wyjścia. Nie musiał długo czekać na pojawienie się Joanny. Piękna żona psychiatry, otulona eleganckim futrem
z srebrnych lisów, wyszła z domu kilka minut później. Mężczyzna poczuł znajome mrowienie w lędźwiach. Ta kobieta działała na niego jak seksualny magnes.
Z przyjemnością przyglądał się, kiedy ostrożnie, stąpając na wysokich szpilkach, udała się na pobliski postój taksówek. W sobotni wieczór jak zwykle zgromadziła się na nim spora kolejka. Detektyw rozparł się wygodnie za kierownicą i zapalił papierosa. Miał przed sobą przynajmniej dodatkowe pół godziny, zanim dziewczynie uda się złapać taksówkę.
Rozejrzał się uważnie po okolicy. Skrzyżowanie ulic św. Bonifacego z Czarnomorską nie należało do ruchliwych. Zaledwie kilka samochodów pojawiło się na nim w przeciągu ostatnich pięciu minut. Trzech podchmielonych wyrostków szło zabłoconym chodnikiem, zwracając na siebie uwagę oczekujących na postoju. Poza tym było całkowicie pusto. I to dosłownie. Żadnych ludzi ani istot nadprzyrodzonych. Nawet miejskie skrzaty gdzieś się pochowały. Razjelski zdążył pomyśleć, że jest to co najmniej dziwne, kiedy wydarzyło się coś naprawdę rzadko spotykanego na warszawskich ulicach.
Czarna, elegancka limuzyna pojawiła się znikąd i bezgłośnie wyhamowała przed postojem taksówek. Detektyw zdążył pomyśleć, że przypomina bardziej lśniącego, przerażająco szybkiego i niebezpiecznego rekina niż zwykły samochód. Nawet szyby miała przyciemnione w taki sposób, że nie można było dostrzec, kto siedzi w środku. Błyszczące jasnym światłem reflektory wyglądały jak białe, nieruchome ślepia, czujnie wpatrzone w ruch uliczny. Coś było nie tak.

Razjelskiemu wystarczyło jedno spojrzenie, by wiedzieć, że limuzyna nie jest dziełem człowieka. Pojazd miał nałożoną magiczną osłonę, której jednak nawet genialny szósty zmysł detektywa nie zdołał przeniknąć. Niedobrze! Mogło to oznaczać tylko jedno: panem tego opancerzonego stwora była naprawdę potężna istota.

Tylne drzwi uchyliły się bezgłośnie, ukazując wnętrze samochodu. Czarna tapicerka była wykonana z delikatnej, pachnącej skóry. Idealnie miękkiej i wygodnej, choć nieco śliskiej. Joanna szybko wsiadła do limuzyny, wzbudzając tym faktem powszechne oburzenie ludzi stojących na postoju.
– Ej, paniusiu, ja jestem pierwszy w kolejce! – zawołał żwawy starszy pan, wymachując wojowniczo parasolem. Dwóch młodych mężczyzn w dekatyzowanych, modnych kurtkach
z misiem usiłowało energicznie otworzyć przednie drzwi auta, ale pojazd zareagował natychmiast. Snop białych iskier przebiegł ze świstem po karoserii, rażąc boleśnie prądem śmiałków. Reszta zaskoczonych ludzi odsunęła się od samochodu na bezpieczną odległość.
– Kochanieńka, a nie jedziesz czasem na Wolę? –  Potężna baba stojąca na samym końcu kolejki odważyła się jeszcze zagadnąć siedzącą w środku Joannę, ale nie doczekała się żadnej odpowiedzi. Drzwi zatrzasnęły się jej przed nosem i czarna limuzyna, wydając z siebie niezadowolone mruknięcie (które laik poczytałby za ryk silnika), ruszyła ostro, skręcając
z piskiem opon w Czarnomorską.
– Jasny gwint! – zaklął Razjelski i startując z trójki, zmusił poloneza, by ten nadążył za oddalającym się z szaloną prędkością czarnym pojazdem. Śledzenie tego potwora przypominało bardziej pogoń starym kutrem za przebiegłym i zwinnym żarłaczem, ale detektyw nie odpuszczał. Polonez rzęził już jak zarzynane prosię, kiedy wypadli na Trasę Łazienkowską i tu niestety limuzyna pokazała całą swoją moc. Bez trudu odskoczyła na długiej prostej do przodu, zostawiając najlepszy samochód PRL-u daleko w tyle. Razjelski zdążył jeszcze zauważyć jej oślepiające światła, które mignęły mu na wirażu, po czym stracił ją z oczu. Na szczęście domyślił się, że skręciła na Pragę i również zjechał na Wał Miedzeszyński. Odetchnął z ulgą, dostrzegając rekina jakieś dwieście metrów przed sobą.
– Mam cię, gagatku – mruknął pod nosem, dociskając mocno pedał gazu. Ucieszył się jeszcze bardziej, kiedy minęli stadion Dziesięciolecia i skierowali się wprost do dzielnicy, w której się wychował. Już się nie obawiał, że zgubi limuzynę. Na Pradze znał każdy zaułek jak własną kieszeń. Przejechali jeszcze kilkaset metrów i gdzieś w okolicach ulicy Okrzei czarny pojazd nagle zniknął, jakby zapadł się pod ziemię.
– Co jest, do cholery? – warknął Razjelski, rozglądając się z wściekłością wokół. Zgasił silnik i wysiadł z samochodu. Bezszelestnie otworzył bagażnik i wyjął z niego ostrożnie przenośny miotacz ognia ukryty w niewielkim plecaku. Taki ciężki sprzęt bojowy mógł mu się przydać, jeśli limuzyna okazałaby się jakąś naprawdę ponurą bestią. Zarzucił broń na plecy i ruszył ciemnymi zaułkami na poszukiwanie potwora, no i, rzecz jasna, Joanny.
Okolice Portu Praskiego, ulic Okrzei, Sierakowskiego i Kępnej od lat nie należały do najbezpieczniejszych. W starych, zrujnowanych kamienicach ze śladami po kulach z czasów drugiej wojny światowej mieściły się głównie pijackie meliny, kryjówki dla złodziejaszków
i paserskie dziuple. Z kim, do diabła, w takim otoczeniu mogła się spotykać Joanna? Kim w ogóle był ten tajemniczy kochanek żony Skalskiego? Capo di tutti capi z piekła rodem? Jeśli to do niego należała limuzyna, to musiał być z niego kawał demonicznego drania.

Razjelski czujnie przemierzał okolicę, wypatrując w ciemnościach znajomej, czarnej sylwetki samochodu. Dostrzegł dwie zwiewne, kuszące wodnice, które oplotły ramionami jakiegoś pijanego mężczyznę, próbując go zwabić nad brzeg Wisły. W ciemnym zaułku, na kamiennym progu przycupnęła mała strzyga, rozczochrana, brudna i wygłodniała. Przypatrywała się z zazdrością jak jej dwie eteryczne koleżanki zaciągają biedaka w odmęty rzeki. Syknęła przeraźliwie, słysząc słowa zaklęcia wypowiedziane przez Razjelskiego. Brzydsze siostry rusałek z jękiem przypominającym zawodzenie uwięzionej duszy rozpłynęły się we mgle nadciągającej z nad Wisły, a otumaniony pijak uciekł, potykając się o własne nogi.
Strzyga nie zamierzała narażać się detektywowi, dostrzegając jego osłony i moc, którą dysponował. Jednym susem znalazła się na dachu pobliskiej kamienicy i znikła w mroku.
Innych istot nadprzyrodzonych nie było widać, a jednak Razjelski wyczuwał czyjąś obecność. Poruszał się bezszelestnie, lustrując dokładnie pobliskie zabudowania. Skręcił w lewo, gdzie demoniczna moc wydawała się silniejsza, i ujrzał wysoki mur z wielką żelazną bramą pośrodku. Mur był kawałkiem Starego Młyna, z którego pozostały jedynie ruiny, ale i tak wydawał się masywny i zdecydowanie trudny do sforsowania.
Nagle powietrze zafalowało i na ulicy pojawiła się czarna limuzyna, ze świstem pokonująca ostry zakręt. Nie zwalniając, sunęła wprost na bramę, a kiedy znalazła się metr przed nią
i wydawało się, że z hukiem uderzy w żelazne pręty, zatrzymała się bezgłośnie. Tylne drzwi otworzyły się i wysiadł z nich wysoki, postawny starszy mężczyzna ubrany w kosztowny, kaszmirowy płaszcz w kolorze mlecznej czekolady.
– Proszę, proszę – mruknął pod nosem detektyw. – Niezły elegancik.
Stał za rogiem, ukryty w cieniu niewielkiego gzymsu, i obserwował dokładnie całą scenę. Ruchy i gesty przybysza wydały mu się dziwnie znajome, pomimo otaczającego go magicznego całunu, który zniekształcał obraz. Znajdował się zbyt daleko, by dostrzec ukrytą w mroku jego twarz, ale dałby sobie rękę uciąć, że gdzieś już widział tego mężczyznę. Co więcej, starszy pan bardzo mu kogoś przypominał…

Najwyraźniej kochankowie dotarli już na miejsce, bo przedstawienie przed bramą się skończyło. Samochód odjechał bezszelestnie, kiedy elegancik znikł za wysokim murem, a skrzypiąca brama zatrzasnęła się za nim z głuchym pomrukiem.
Razjelski wrócił biegiem do Poloneza i zabrał z niego wysłużony sprzęt alpinistyczny, który woził ze sobą tak na wszelki wypadek. Po kilkunastu minutach znalazł się już za murem, zeskakując cicho na mały, słabo oświetlony prawdziwymi pochodniami dziedziniec.

Sceneria rodem z marnego horroru sprawiła, że skrzywił się z niesmakiem. Kiepski gust miał gospodarz tego miejsca. Po szopce z ekskluzywnymi limuzynami i kaszmirowym płaszczem detektyw spodziewał się bardziej wyszukanego wnętrza. Wirująca wokół potężna moc zdawała się nie pasować do protekcjonalnego otoczenia. Rozejrzał się uważnie. Po lewej stronie szerokie, kamienne schody, pokryte nieco zabłoconym, czerwonym dywanem, prowadziły do wysokich, drewnianych drzwi, zza których dobiegały stłumione dźwięki nastrojowej muzyki. Po prawej stronie dziedzińca znajdowały się obszerne, zadaszone boksy, przypominające swoim wyglądem fragment podziemnego parkingu. Razjelski wzdrygnął się, dostrzegając drzemiące w nich dwie identyczne limuzyny. Stalowe potwory nadal miały założoną magiczną osłonę, widocznie ich właściciel zamierzał z nich jeszcze tej nocy skorzystać.
Detektyw bezszelestnie ruszył w stronę schodów, zerkając jednak czujnie za siebie. Czarne bestie zdawały się odpoczywać w bezruchu, jakby były zwykłymi samochodami. Ich karoserie lśniły w blasku pochodni, a zgaszone reflektory przypominały ślepia zasnute ciemną błoną.
Pierwszy złowieszczy pomruk usłyszał, kiedy dotarł już do czerwonego dywanu. Zimny pot zrosił mu czoło. Odwrócił się bardzo powoli, zdejmując jednocześnie miotacz ognia z pleców. Poczuł, jak uderzeniowa fala mocy zrywa magiczne osłony z samochodów i niestety, również z niego samego. Ktokolwiek tego dokonał, musiał być naprawdę potężnym sukinsynem. Cholera! Pomimo glocka, kilku zabójczych sztyletów i sprzętu plującego seriami śmiercionośnego ognia był bezbronny jak nowonarodzone niemowlę. A naprzeciwko niego stały dwa potwory z najgorszego koszmaru.
Ich prawdziwe ciała pokryte były srebrzysto-czarnymi łuskami. Rozdziawione pyski wielkości sporego bagażnika obnażały rzędy potężnych kłów, a z rozczepionego na końcu długiego języka ciekła kleista wydzielina. Zapewne jad. Zarówno przednie, jak i tylnie łapy stworów zakończone były krogulczymi szponami, a z masywnego, sprężystego ogona wyrastały ostre kolce. Do tego wszystkiego bestiom z szerokich karków wyrastały ohydne skrzydła pokryte przeźroczystą błoną.
Razjelski wykrzywił usta z obrzydzeniem. Stwory, które tak bardzo przypominały pradawne smoki, były najprawdopodobniej jakąś zmutowaną odmianą zmejów. Zwykle te wodne demony były mniejsze i nie miewały stalowego pancerza z łusek. Poza tym ślepia tych bestii patrzyły rozumnie, czego nie można powiedzieć o pospolitych zmejach. Za to śmierdziały podobnie – starym potem, stęchlizną i siarką.

Detektyw nie zamierzał stać się ich przekąską i nie czekając na atak bestii, sam uderzył pierwszy. Snop ognia z miotacza wystrzelił w kierunku potworów, aż syknęły rozdzierająco, plując obficie jadem. Razjelski przez cały czas powtarzał głośno zaklęcia zdejmujące klątwę żywiołów z wszelkich straszydeł, lecz niestety magia w ich przypadku zadawała się nie działać.

Bestie okrążały go powoli, podchodząc coraz bliżej. Ogień zdawał się ich nie imać, prześlizgując się jedynie po błyszczących pancerzach. W czarnych, nieruchomych ślepiach czaiło się bezwzględne okrucieństwo.

Detektyw sięgnął w akcie desperacji po glocka i oddał kilka strzałów. Ogłuszający warkot, jakby ziemia się rozstąpiła z hukiem, wypełnił cały dziedziniec. Rozwścieczony stwór, który znajdował się bliżej mężczyzny, machnął potężnym ogonem niby śmiercionośną kolczugą, ale na szczęście Razjelski zdążył odskoczyć w ostatnim momencie. Przeturlał się pod łapami drugiej bestii i ukrył w jednym z boksów, usiłując przypomnieć sobie na gwałt wszelkie skuteczne zaklęcia. Niestety, jedyne, co mu się udało, to ponownie z trudem wznieść własną osłonę. Lepsze to niż nic. Przynajmniej mógł teraz stanąć do w miarę wyrównanej walki
z tymi potworami. Wiedział jednak, że nie zdoła odesłać do piekła dwóch bestii naraz. Moc, która je otaczała, była zbyt silna. Pozostało mu więc jedno wyjście: ucieczka. Nie sądził, aby stwory samowolnie próbowały go dopaść poza dziedzińcem. Najwyraźniej były tylko narzędziem w rękach potężniejszej istoty. Będzie musiał rozprawić się z nimi pojedynczo na bardziej neutralnym gruncie.
Przedzierał się przez labirynt boksów, niewidoczny dla bestii dzięki swojej osłonie. Nie mogły go teraz zobaczyć, ale nadal go wyczuwały. Węszyły jak stado wściekłych psów, śliniąc się i kłapiąc nerwowo pyskami. Dotarł już pod znajomy mur odgradzający tę twierdzę demonów od zwykłej, warszawskiej ulicy, kiedy jeden ze stworów warknął przeciągle. Nozdrza rozszerzyły mu się niebezpiecznie i rzucił się w stronę bramy, w której ukrył się Razjelski. U detektywa zadziałał wyćwiczony wielokrotnie instynkt przetrwania. Dopadł do swojego sprzętu alpinistycznego i przerzucił linkę przez mur. Błyskawicznie wspiął się na wysokość trzech metrów i rozhuśtał maksymalnie sznur, przelatując bestii tuż przed nosem. Niestety, znalazł się niebezpiecznie blisko drugiego potwora. Zdążył jeszcze kątem oka dostrzec, jak uchylają się drzwi i na schodach staje potężna postać w długim płaszczu.
– Stać! – usłyszał rozkaz i padł nieprzytomny na ziemię, uderzony ogonem rozjuszonego smoka.

Coś mlaskało z zadowoleniem. Poczuł lekkie ukłucie na szyi, a potem błogi spokój. Jego ciało natychmiast zareagowało na ten niecodzienny pocałunek. Odprężył się, rozkoszując przyjemnym zapachem docierającym do nozdrzy. Mocnym, słodkawym, obezwładniającym… Zaraz! Ta woń i zmysłowy całus w okolicach arterii mogły oznaczać tylko jedno. Ocknął się, momentalnie odzyskując pełną świadomość. Niebo na wschodzie zaczynało szarzeć, ale do świtu pozostał jeszcze co najmniej kwadrans. Znajdował się we własnym samochodzie, a obok niego mała strzyga przytulona do jego prawego ramienia łapczywie chłeptała jego krew.
– Paszła won! – wrzasnął wkurzony, próbując oderwać stworzenie od swojego gardła. Syknęła przeraźliwie, obnażając zakrwawione dziąsła. Z trudem wymamrotał spierzchniętymi ustami odpowiednie zaklęcie budujące jego osobistą osłonę. Był jednak zbyt słaby i obolały, by udało się nią objąć całe ciało. Strzyga co prawda odczepiła się od jego szyi, ale kąsała teraz
z lubością nadgarstek. Musiała być bardzo wygłodzona, ale nie zamierzał jej karmić własną posoką. Sięgnął po ukryty srebrny sztylet i zatopił ostrze w mostku wampirzycy. Zadziałało. Jęknęła głucho i znieruchomiała, opadając ciężko na fotel. Srebro miało właściwości paraliżujące te krwiożercze istotki.
– Widziałem cię już – powiedział, wycierając chusteczką krew z szyi i ręki. Zaskrzeczała cicho, przyglądając mu się z autentycznym przerażeniem w czerwonych oczach. Pomyślał, że jako człowiek musiała być całkiem ładną dziewczyną, bo ślady dawnej urody nadal wyzierały zza zniekształconych klątwą rys jej bladej twarzyczki.
– Uwolnię cię – szepnął łagodnie, ponieważ zrobiło mu się żal tej małej strzygi.
– Nie! – krzyknęła rozdzierająco. – Błagam, nie chcę umierać.
– Przecież już jesteś martwa – wzruszył obojętnie ramionami. Zastanawiał się przez chwilę, czy da radę wykonać rytuał oswobodzenia, bo nadal nie czuł się najlepiej, a nie chciał nic schrzanić i ściągnąć sobie i wampirzycy na głowę jeszcze większych kłopotów. Moc potrzebna do przeprowadzenia rytuału na pewno zostałaby zauważona przez demony
w promieniu co najmniej kilometra. Chyba nie warto ryzykować…
– Proszę, nie rób tego. Mogę ci się przydać. – powiedziała strzyga cicho i poruszyła się nieznacznie. Jej podkrążone, przepastne oczy wpatrywały się teraz w niego błagalnie. Jak widać, srebro przestawało działać, niestety było w stanie unieruchomić wampira tylko na krótką chwilę. Potem należało użyć kołka i wypowiedzieć zaklęcie albo uciekać gdzie pieprz rośnie.
– Tak? A niby w jaki sposób? – zapytał, opierając ciężko głowę na kierownicy. Poczuł się wyczerpany. Bolało go całe ciało, a wycieńczony używaniem magii umysł odmawiał posłuszeństwa.
– Widziałam, jak obserwowałeś bestie z Inferno – szepnęła, rozglądając się wokół nerwowo.
– I co z tego?
– Nie chcesz wiedzieć, komu służą?
Razjelski spojrzał na strzygę. Nie zamierzał jej zaufać, nie był na tyle głupi albo niedoświadczony. Tej nocy nie chciał jednak już zwracać na siebie uwagi demonów. Pozostało kilka minut do świtu, a on uświadomił sobie, że nie ma nawet przy sobie zaostrzonych kołków. Bez nich rytuał mógł przynieść tylko niepożądane skutki. A w zasadzie ta mała mogła mu się jeszcze faktycznie przydać.
– Jak ci na imię? – zapytał zmęczonym głosem.
– Nijak – westchnęła wampirzyca ze smutkiem. – Kiedyś mówili na mnie Magdalena… – dodała szybko, widząc grymas złości na jego twarzy.
– Tak już lepiej. A teraz spadaj stąd, Magda, zanim się rozmyślę i przytrzymam cię do świtu. Wiesz, co to oznacza? Zginiesz objęta klątwą i twoja dusza, zamiast uzyskać spokój, zostanie unicestwiona – mruknął, otwierając wampirzycy drzwi.
– Dziękuję – szepnęła. – Odwdzięczę się.
– Będziesz musiała – rzucił ostrzegawczo i jednym ruchem wyciągnął sztylet jej z piersi, wypychając ją z samochodu. Odjechał, nie oglądając się za siebie. I bez tego wiedział, że zdążyła czmychnąć i ukryć się przed świtem. Strzygi bywają bardzo szybkie.
Szumiało mu w głowie. Marzył tylko o jednym: zasnąć i przespać co najmniej osiem godzin. O sprawie pięknej Joanny Lorenc pomyśli później. Na razie miał po dziurki w nosie zarówno ludzi, jak i demonów.

Obudził go głód. Zegarek wskazywał osiemnastą czterdzieści pięć, co znaczyło, że nie jadł nic od ponad doby. Oraz że przespał prawie dwanaście godzin. Dziwne, że żaden dzwonek telefonu nie wyrwał go wcześniej ze snu. Prawda! Przecież specjalnie wyciągnął wtyczkę
z gniazdka. Mięśnie nadal go bolały, ale umysł miał jasny i wypoczęty. Zwlókł się z łóżka
i zajrzał do lodówki. Tkwił w niej nieśmiertelny topiony serek i pół litra wódki, ale poza tym świeciła pustkami. W niedzielny wieczór nie miał co liczyć na jakikolwiek otwarty sklep. Zaklął pod nosem. Trudno, będzie miał przymusową głodówkę.
W łazience o mały włos nie wystraszył się swojego odbicia w lustrze. Ciemne włosy sterczały we wszystkie strony, pod oczami widniały sine podkówki, a rozcięta warga spuchła
i wyglądała teraz jak usta żaby. Dwudniowy zarost jeszcze pogorszył sprawę, bo twarz wydawała się nienaturalnie zapadnięta i wychudła.
– Parszywe demony – mruknął. Odkręcił wodę w kranie, ale poleciała z niego tylko mała strużka rdzawej cieczy. Pięknie! Nawet nie zdoła się wykąpać ani umyć zębów, bo pieprzona spółdzielnia znowu oszczędza na wodzie. Zrezygnowany powlókł się z powrotem do kuchni. Wypił setkę wódki, zagryzając zeschniętym serkiem, wrócił do łóżka i ledwie przyłożył głowę do poduszki, zasnął jak niemowlę.

Ponownie obudziło go nerwowe skrobanie w szybę. Odgłos był na tyle nieznośny, że przyprawiał o ciarki na plecach. Niechętnie otworzył zaspane oczy. Za oknem lewitowała Magda.
– Wpuść mnie – jęknęła cicho, widząc, że już nie śpi.
– Co za namolna wampirzyca – mruknął, wstając. – Czego chcesz?
– Wiem, kto sprowadził bestie – powiedziała, świdrując czerwonymi ślepiami jego nagą postać. Speszył się. Nigdy nie używał pidżamy i spał tak, jak go Pan Bóg stworzył. Strzyga była wszak kiedyś dziewczyną i nawet to, że obecnie pragnęła bardziej jego krwi niż ciała, pozostawało bez znaczenia.
– Zaraz – warknął, zły na siebie, że tej małej udało się go zawstydzić. Wciągnął szybko dżinsy, żeby nie świecić gołym tyłkiem, i zanim otworzył okno, wypowiedział zaklęcie ochronne. Tym razem magiczna osłona zadziałała bez zarzutu.
Magda wślizgnęła się do środka i rozejrzała ciekawie po sypialni.
– Ładnie tu – uśmiechnęła się, odsłaniając wdzięcznie kły. – Już zapomniałam, jak to jest spać w zwyczajnym łóżku.
– Posłuchaj, ślicznotko, mów, co masz dla mnie, i spadaj. Nie mam ochoty na pogawędki z wampirzycami. – Usiadł w fotelu i zapalił papierosa.
Pochyliła się nad nim kusząco, odsłaniając blade piersi. Osłona jednak nie pozwalała jej zatopić ząbków w jego szyi.
– I zakryj się. Nie jesteś w moim typie – mruknął, nieczuły na wdzięki strzygi. Prychnęła ostentacyjnie, ale zaprzestała kokieteryjnych sztuczek. Przycupnęła na parapecie i objęła długimi, chudymi ramionami swoje kościste kolana. Wyglądała teraz jak mała, smutna dziewczynka, którą ojciec zbeształ za nieposłuszeństwo.
– Bestie sprowadził Asmodai – wyznała cicho, wypowiadając to imię z autentycznym strachem.
– Cooo??? – Detektyw pobladł wyraźnie. – To niemożliwe. – Głos mu drżał, a oczy spoglądały na Magdę z wyraźnym niedowierzaniem. Strzyga pokiwała smętnie głową.
– Jesteś pewna?
– Powtarzam ci to, o czym szepczą w wielkim sekrecie wszystkie istoty wyklęte w tym mieście – powiedziała, patrząc na niego ogromnymi, głodnymi oczami. – W ruinach Starego Młyna, tam gdzie wczoraj wszedłeś, urządza sobie miłe gniazdko. Nikt nie wie, co planuje. Panika i popłoch to mało powiedziane, jeśli chodzi o to, co się teraz dzieje w stolicy. Niektórzy uciekają, zostawiając swoje wieloletnie kryjówki.
– Dlaczego nie powiedziałaś mi tego wczoraj?
– Bo nie wiedziałam. – Wzruszyła chudymi ramionami. – Myślisz, że wyklęci chętnie dzielą się sekretami? Na pewno nie z takimi pospolitymi strzygami jak ja. My też mamy swoją hierarchię, kasty i przynależność społeczną. Ja jestem na samym jej dole. Stare wampiry z Elity na pewno wiedziały już wcześniej, co się święci, dlatego opuściły miasto kilka dni temu. Nade mną zlitował się znajomy dżinn, który prowadzi burdel na Stalowej i powiedział, w czym rzecz. Pracowałam u niego za krew przez jakiś czas. Też w popłochu zwija interes
i poradził mi, żebym jak najszybciej brała nogi za pas i ukryła się gdzieś. Tylko… – zawiesiła smutno głos – ja nie mam dokąd pójść.
– O, nie! – Złapał ją mocno w pasie i ściągnął z parapetu. – Nawet o tym nie myśl!
– Proszę… Nie mam nikogo oprócz ciebie. Pozwól mi zostać. – Jej ogromne, szkarłatne oczy patrzyły na niego błagalnie, a blade usta drżały, jakby miała się zaraz rozpłakać.
– Jak ty to sobie wyobrażasz? – warknął, wyprowadzony z równowagi. – To jest małe mieszkanie. Gdzie ja tu wstawię twoją trumnę? Zresztą nie ma o czym gadać. Nie zgadzam się, rozumiesz?! – Potrząsnął jej drobnymi ramionami ze złością.
– Ale przecież mnie zaprosiłeś…
– To cię wyproszę!
– Boję się – szepnęła, klękając na podłodze. Chudymi ramionami objęła go na wysokości kolan i całym ciałem przylgnęła do niego jak spragniony miłości bezpański pies. I co miał zrobić???
– Dlaczego wyklęci uciekają przed Asmodaiem? – zapytał, usiłując zmienić temat.
– Krążą plotki, że przybył po coś, co ma wielką moc. Jeśli to zdobędzie, stanie się panem wszelkiej magii. Niepokonanym. Przy jego szaleństwie nie wróży to nic dobrego – odparła szeptem, jakby bała się głośno wypowiedzieć zasłyszaną starą przepowiednię.
– Ambitny chłopak – mruknął z przekąsem Razjelski. Spojrzał raz jeszcze na skuloną wampirzycę. Wyglądała teraz jak małe, bezbronne stworzenie. – Okej, możesz tu zostać do jutra, ale nie proś mnie o więcej – dodał ostrzegawczo. Kiedyś te baby go zgubią!
Przed świtem pozasłaniał dokładnie okna ciemnymi zasłonami, wręczył Magdzie wojskowy śpiwór i mały jasiek, wskazując wymownym gestem opróżnioną skrzynię na pościel.
– Nie waż mi się pokąsać sąsiadów – mruknął, patrząc jak układa się do snu
w prowizorycznej trumnie. – I nie wyłaź nigdzie po zmroku. Po prostu czekaj tu na mnie. Osobiście zadbam o twój dzisiejszy obiad.
– Dziękuję – uśmiechnęła się blado, zapadając w letarg.
Jeśli strzyga nie kłamała, to szykowało mu się wyjątkowo ciekawe, choć arcytrudne zlecenie. Ale nie byłby sobą, gdyby nie podjął takiego wyzwania. Asmodai… Czyżby sam syn okrutnej Lilith i praojca Adama był tajemniczym kochankiem Joanny Lorenc? Skurczybyk zawsze miał niezły gust, wystarczy wspomnieć biblijną Sarę.
Poniedziałek zatem zapowiadał się bardzo pracowicie.

Razjelski działał metodycznie. Po pierwsze zjadł porządne śniadanie w pobliskim barze mlecznym. Na szczęście rano woda z kranów leciała już normalnie, więc mógł doprowadzić swój wygląd do stanu, w którym znowu przypominał człowieka. Lekko poobijanego, ale zawsze. Następnie znalazł czynną budkę telefoniczną, co na warszawskim Służewcu graniczyło prawie z cudem i zadzwonił na oddział psychiatryczny szpitala na ulicy Komarowa. Odebrała pielęgniarka dyżurna.
– Proszę czekać – burknęła, kiedy poprosił o rozmowę z doktorem Skalskim. Lekarz odezwał się po niecałej minucie.
– Dzięki Bogu, że pan dzwoni. Od wczoraj usiłuję się z panem skontaktować!
– Musiałem odpocząć, wyłączyłem telefon – wyjaśnił bezceremonialnie detektyw.
– Joanna znikła, od sobotniego wieczoru nie wróciła do domu.
– Chyba wiem gdzie ją znaleźć – rzucił z przekąsem Razjelski. – Ale potrzebna mi będzie krew.
– Co?
– Ogłuchł pan? Krew. Ludzka. Najlepiej ze dwa, trzy litry. W miarę świeża, jeśli można.
– Nie rozumiem. Do czego pan potrzebuje świeżej krwi? – Skalski prawie oniemiał po drugiej stronie słuchawki.
– Tego akurat nie musi pan wiedzieć – mruknął detektyw. Nie zamierzał wyjaśniać doktorkowi, że trzyma w domu małą, wygłodniałą strzygę.
– Ale ja nie mogę! Przepisy…
– Chce pan odzyskać żonę? – warknął Razjelski, znudzony stękaniem lekarza. – To proszę załatwić krew. Będę u pana w szpitalu o piętnastej.
– A co z Joanną? Mam zawiadomić policję o jej zaginięciu?
– Na razie nie, ale może pan poinformować majora Krzywickiego. Być może będę potrzebował jego pomocy – stwierdził detektyw i rozłączył się z ulgą. Musiał przyznać, że mąż Joanny wybitnie działał mu na nerwy.

Miał cztery godziny na sprawdzenie kilku interesujących go informacji. Wsiadł w Poloneza
i ponownie udał się na Pragę. Na „Wileniaku” padał deszcz ze śniegiem. Istna pogoda pod zdechłym Azorem. Brudno, buro i ponuro. Jednak ta cześć Warszawy tętniła swoim własnym życiem. Jak zawsze było tu charakternie i z fasonem.
Razjelski postawił wysoko kołnierz skórzanej kurtki, zapalił papierosa i nieśpiesznie wszedł pierwszą bramą na Bazar Różyckiego. Od razu poczuł się jak na starych śmieciach. Znajome zapachy, dźwięki, twarze, słowa… Wszystko to tworzyło niepowtarzalny klimat tego miejsca.
Tuż przy wejściu, na rozłożonym prowizorycznym straganie Antek „Kuternoga” handlował kasetami magnetofonowymi. Szedł z duchem czasu, wcześniej rozprowadzał kradzione płyty winylowe. Z przykrytych celofanem głośników dudniła głośno muzyka.
You’re My Heart, You’re My Soul – zawodził wokalista. Nie mogło być inaczej. Na Różycu zawsze dostępne były najnowsze, światowe hity.
Nieco dalej, przy budkach z oryginalnym, tureckim dżinsem pani Cesia przekrzykiwała Thomasa Andersa z Modern Talking.
– Pyzy gorące, pyzy!
Zapach skwarek i cebuli unosił się smakowicie ponad barwnym tłumem handlujących. Gwarno tu było jak w ulu. Razjelski przecisnął się wąskim przejściem pomiędzy sukniami ślubnymi a starociami reklamowanymi jako prawdziwe antyki w stronę, z której dochodziła aromatyczna woń. Pani Cesia, wieloletnia konkubina Dziobatego Mańka z Brzeskiej, była również rodzicielką człowieka, którego szukał. Jego starego kumpla – Jurka Madejaka.
– Witam, rączki całuję. – Detektyw ukłonił się z przesadną kurtuazją przed grubą, wielką babą zakutaną w przyciasny kożuszek.
– A ty tu czego? – Baba łypnęła na niego nieprzyjaznym wzrokiem. – Wrażeń szukasz?  Niestety, wszyscy stali bywalcy bazaru dobrze znali historię Bogusia Razjelskiego – jak się mendom sprzedał. Nieważne, że już dawno go z psiarni wyrzucili na zbity pysk, i tak pozostał dla nich frajerem. W najlepszym wypadku, bo byli i tacy, co chętnie jeszcze dziś sprzedaliby mu kosę w żebra.
– Sprawę mam. – Razjelski jednak nie wyglądał na przestraszonego. Pochylił się nad panią Cesią, tak że skórzana kurtka rozchyliła się nieznacznie, ukazując wciśniętego w kaburę glocka, i dodał konfidencjonalnym szeptem: – Gdzie znajdę Jurka, złociutka?
– O ty, psi synu zafajdany! – wrzasnęła baba mocnym głosem. – Ja ci dam Jurka! Zaraz ci chłopaki facjatę przemalują!
– Spokojnie, królowo, po co ten rejwach – uśmiechnął się krzywo detektyw. Nie uciszał jednak specjalnie mocno pani Cesi, licząc na to, że zaraz zbiegnie się cała ferajna. I nie pomylił się. Chwile później czyjaś wielka jak bochen chleba łapa spoczęła na jego ramieniu. Odwrócił się powoli z lekko uniesionymi dłońmi. Wszak nie chodziło mu o zarobienie majchrem w plecy.
Przed nim stał wysoki, potężny apasz w stylowej oprychówce na głowie. Jak widać Jurek Madejak przywiązywał wagę do tradycji.
– No, no, no… kogóż to moje oczy widzą? Pan porucznik we własnej osobie! – Stary kumpel Razjelskiego splunął z pogardą.
– Też się cieszę – odparł chłodno detektyw. – Interes mam.
Małe, świńskie oczka Madejaka świdrowały go ponuro. Otaczający ich do tej pory tłum rozpierzchnął się nagle. Nikt nie chciał być nawet przypadkowym świadkiem rozmowy tych dwóch byłych kumpli.
– Co ty? Za cwela mnie masz? Nie wchodzę w interesa z psiarnią.
– Wywalili mnie już dwa lata temu. Prywatny biznes mam. – Razjelski sięgnął powoli po zwitek przygotowanych wcześniej banknotów i dyskretnie wsunął je do kieszeni praskiego apasza.
– A to już insza rozmowa – mruknął tamten, rozglądając się kaprawo wokół. – Chodźmy do mnie na kwadrat, tu ściany mają uszy.
Po dwóch godzinach, kilku setkach czystej i śledziku w occie starzy koledzy rozstawali się
w przyjacielskiej komitywie. Jurek Madejak bogatszy o pięć patyków, a Boguś Razjelski wyposażony w bezcenne informacje nie do zdobycia żadną drogą urzędową.
Jak głosiła fama wśród praskiej ferajny, na Okrzei, w Starym Młynie jakiś partyjny goguś otworzył niedawno ekskluzywny dom schadzek. Tylko dla vipów. Posmarował komu trzeba, żeby nikt pary z gęby nie puścił, ale przecież ferajna swoje sposoby ma i musi wiedzieć, kto jakie na dzielnicy interesy kręci. Krążyły wieści, że ten nowy właściciel to nie byle kto. Podobno szycha z Pałacu Mostowskich.
Razjelski, korzystając z okazji, wstąpił do Peweksu na Targowej i w końcu zrobił przyzwoite zakupy. Nabył polską szynkę eksportową, kawę Jacobs, johnniego walkera, kilka puszek coca-coli i znakomitego piwa Budweiser oraz, rzecz jasna, ulubione papierosy Marlboro. Następnie, mając jeszcze chwilę czasu do spotkania z doktorkiem, zahaczył o zwykły sklep spożywczy, gdzie dostał chleb, margarynę i ser żółty.
Zadowolony podjechał pod szpital na Komarowa po obiad dla Magdy.

Kiedy pod twoim dachem śpi mała wampirzyca, pytasz sam siebie, czy aby nie zwariowałeś. Żebyś się jeszcze zakochał, to taka głupota byłaby w pewien sposób wytłumaczalna. Ale ty po prostu zlitowałeś się nad stworzonkiem, zamiast je odesłać do diabła. A prawda. Nie da rady. Diabeł cię uprzedził i pojawił się osobiście w Warszawie. Jakby mało było ciekawszych miejsc na świecie!
I do tego wszystkiego poderwał dziewczynę, na którą od dawna miałeś oko. Bezczelny typ!
Ale na szczęście znasz sposób, jak się go pozbyć i odesłać tam, gdzie jego miejsce.
Ten sposób leży sobie spokojnie w szufladzie twojego biurka i na pierwszy rzut oka przypomina stary podręcznik do astrologii, matematyki, fizyki i chemii razem wziętych. Nic bardziej mylnego. W rzeczywistości jest to Sefer Raziel. Tajemnicze dzieło, które dostałeś od wujka Janka. Twojego chrzestnego, który nagle zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach pod koniec lat sześćdziesiątych. Byłeś wówczas jeszcze małym kajtkiem. W zasadzie to nie pamiętasz wujaszka. Widziałeś go raptem dwa razy, ostatni, kiedy przyszedł do was pewnego, grudniowego wieczoru i wcisnął matce grubą, oprawioną w prawdziwą skórę księgę ze złotym zamkiem zamykanym na mały kluczyk. Kazał ci ją przekazać, kiedy podrośniesz. Tobie, nikomu innemu. Pod groźbą rzucenia klątwy na całą rodzinę. I zaraz potem zaginął.
Na szczęście matka była bogobojna i ukryła drogocenną rzecz przed ojcem. Tym sposobem nie zdołał jej przepić. Kluczyk otrzymałeś w prezencie na komunię wraz ze złotym łańcuszkiem, a książkę odnalazłeś schowaną w kuchni za piecem po kilku latach. Od tamtej pory twoje życie zmieniło się w piekło.
Pilnie strzeżony prezent od wujka Janka okazał się magiczną księgą, w której została zawarta cała mądrość ziemska i niebiańska dotycząca sposobów walki ze Złem. To dzięki niej wiesz, jak zdjąć klątwy żywiołów, poskromić wściekłego wilkołaka, ujarzmić zmorę albo zmeja, wypędzić wrednego ducha, pozbyć się upiora czy w końcu odesłać demona do tatusia Lucyfera. A on daje nieźle popalić swoim dzieciom, które wracają na tarczy z podkulonymi ogonami.
Szykuj się, Asmodai. Detektyw Razjeski nadchodzi!

Tym razem musisz być przygotowany perfekcyjnie do zadania. Diaboliczny kochanek Joanny to nie lada gość. Bystry, przebiegły i wściekle inteligentny. A do tego nieobliczalny. Patron hazardu, nierządu i cudzołóstwa. Sutener pieprzony! Nazywają go też Szalonym Chłopcem albo Listopadowym Kochankiem, bo jego moc i urok osobisty są najsilniejsze w tym miesiącu, a znany jest powszechnie ze swojego upodobania do ziemskich kobiet.

Na ciebie, na szczęście, czar tego czarciego pomiotu nie działa.
Wyposażony w swoje standardowe zabawki zabierasz dodatkowo odpowiednio spreparowany magiczny kindżał, który powinien pozwolić obezwładnić te dzikie bestie-limuzyny. Nie zapominasz o najważniejszym: księdze Sefer Raziel. Nie znasz wszystkich rytuałów na pamięć. Nie wiesz, jakich czarów może użyć Asmodai. Dlatego musisz mieć pod ręką ten swój sekretny podręcznik.
Kiedy jesteś już gotowy, zakładasz najsilniejszą osłonę osobistą, na jaką cię stać, i budzisz Magdę. Z lekkim obrzydzeniem patrzysz, jak wampirzyca łakomie wypija litr przyniesionej przez ciebie ze szpitala, w przenośnej lodówce, krwi. Jesteś twardy. Nie pozwalasz jej zostać na kolejną dobę. Zresztą nie ma takiej potrzeby. Jeszcze tej nocy masz zamiar odesłać Asmodaia do piekła. A to oznacza, że cała reszta wyklętych może spokojnie wrócić do swoich domów. Dopóki, oczywiście, nie dostaniesz na nich zlecenia.
Jest punktualnie dwudziesta, kiedy wyruszacie na Pragę.

Cisza. Porażająca. Martwa. Apokaliptyczna. I zdecydowanie dziwna jak na entourage dla schadzki kochanków. Ruiny Starego Młyna przypominają raczej połączenie obskurnego dworca kolejowego z pracownią Picassa, a nie romantyczną alkowę.
Razjelski, pomimo całego swojego doświadczenia, pewności siebie i nadprzyrodzonych umiejętności, poczuł autentyczny strach. Co innego jest ścigać pospolite demony, nawet te
z najgorszych koszmarów, a co innego iść na spotkanie z samym księciem Inferno.
A ów książę zdawał się już na niego czekać.
W wysokiej na ponad pięć metrów sali, będącej chyba jedynym dobrze zachowanym fragmentem Starego Młyna, siedział w wygodnym fotelu, tuż przy wygasłym kominku i z delikatnym uśmiechem, błąkającym się na pięknej twarzy, obserwował wejście detektywa. U jego stóp jak dwa leniwe psy leżały znajome bestie i śledziły żółtymi ślepiami każdy ruch przybysza.
Razjelski z niechęcią musiał przyznać, że po raz pierwszy w życiu widzi tak przystojnego diabła. Asmodai wyglądał jak ulepszona wersja młodego Roberta Redforda. Złociste, gęste włosy okalały jego męską, aczkolwiek niepozbawioną tak uwielbianego przez kobiety chłopięcego uroku twarzy. Prosty nos, pełne, zmysłowe usta, mocno zarysowany podbródek były idealnie symetryczne. Ale i tak największe wrażenie robiły oczy w niesamowitym odcieniu błękitu, jakby lśniły w nich najczystsze wody śródziemnomorskiej laguny. Demon miał na sobie idealnie skrojony, bardzo elegancki smoking, białą, jedwabną koszulę i czarne lakierki. A gdzie, do cholery, podziały się standardowe kopyta, ogon i czarujące różki?
Asmodai sprawiał wrażenie romantycznego anioła, który zbłądził na Ziemi w poszukiwaniu miłości. I tym samym był całkowitym przeciwieństwem chmurnego, cynicznego złego chłopca, na jakiego wyglądał Razjelski.
– Witaj, mój drogi przyjacielu – powiedział melodyjnym, zmysłowym głosem, który uwodził tembrem. Detektyw skrzywił się, słysząc słowa diabła. Strach, który mu towarzyszył, odkąd przestąpił próg Starego Młyna, prysł jak bańka mydlana, zastąpiony narastającą złością.
– Gdzie jest Joanna? – warknął, nie zamierzając wdawać się w zbędne dyskusje z demonem.
– Dobijmy targu – zaproponował Asmodai, uśmiechając się przyjaźnie. – Oddam ci dziewczynę za Sefer Raziel.
– Nic z tego. Księga jest pamiątką rodzinną. A poza tym nie wchodzę w żadne układy
z takimi jak ty. – Razjelski spojrzał na diabła z pogardą.
– Maluczki człowieczku, nie masz nawet pojęcia, czym jest ta księga. – Asmodai nagle znalazł się tuż przy detektywie. O dziwo, byli równego wzrostu. Spojrzał przenikliwie na mężczyznę. – Napisał ją mój stary znajomy, pewien czarujący archanioł, bardzo dawno temu. Zachował się jednak jak głupiec, przekazując swoje dzieło ludziom. Nadszedł czas, by trafiła w odpowiednie ręce.
A więc o to chodziło… Razjelski wiedział, że dzięki magicznym zaklęciom zawartym
w księdze można w zasadzie bez walki zwyciężyć każdą formę zła błąkającego się po Ziemi. Sentencja będąca mottem Sefer Raziel głosiła bowiem, że „Piórem można wygrać wojnę”. Trzeba było się tylko umiejętnie posługiwać tym podręcznikiem.
To też zamierzał uczynić. Dzięki postawionej magicznej osłonie demon nie mógł go tknąć, wyciągnął więc z uśmiechem księgę i zaczął głośno recytować słowa z zaznaczonej wcześniej strony. Spokojne do tej pory bestie ryknęły złowieszczo, ale Asmodai roześmiał się tylko głośno i strzelił palcami, aż snop iskier uniósł się wysoko. Zapachniało siarką.
Ściana za kominkiem rozsunęła się i do sali wszedł major Krzywicki, prowadząc zahipnotyzowaną żonę doktora Skalskiego.
– Na twoim miejscu, Boguś, nie kończyłbym rytuału. Inaczej Joanna zginie – powiedział bezbarwnym tonem, pozbawionym jakichkolwiek emocji. Razjelski przerwał inkantację.
– Dlaczego? – zapytał, patrząc staremu przyjacielowi prosto w twarz. Nie zauważył, że Asmodai rozsiadł się ponownie w fotelu, pewny zwycięstwa, a jego bestie spoczęły obok jak wierne psy.
– Z bardzo prozaicznego powodu – odparł wesoło major. – Ponieważ on – wskazał na diabła – może dać mi wszystko. Władzę, pieniądze, młodość, wieczne życie w luksusie. I chce
w zamian tylko jednego: Księgi Razjela, nawet nie muszę oddawać mu swojej duszy, czyż to nie piękne?
– Ukartowałeś to wszystko od samego początku – szepnął detektyw, rozgryzając przyjaciela. Zabolało. Bardziej niż niejedna rana odniesiona w walkach z potworami.
– Zgadłeś, kolego! – Krzywicki klasnął z rozbawieniem w dłonie. – Najpierw zająłem się twoim wujem, ale zdążył ukryć księgę. Kiedy znalazłem ciebie, wiedziałem, że muszę działać ostrożniej. Owszem, zajęło mi to kilka lat, ale Asmodai jest cierpliwy. A potem wystarczyło odpowiednio cię podejść, a że lubisz piękne kobiety… – Major znacząco zawiesił głos.
– Dlaczego po prostu nie ukradłeś mi księgi? – zapytał Razjelski. Kątem oka dostrzegł Magdę lewitującą pod sufitem. Musiała się dostać do środka jakimś otworem wentylacyjnym albo po prostu użyła wampirzej sztuczki. Na szczęście, jeszcze w domu detektyw przezornie nałożył
i na nią ochronną osłonę. Miał nadzieję, że dzięki temu ani bestie, ani Asmodai nie zauważą jej zbyt szybko.
– Ludzka ignorancja przyprawia mnie o ból głowy – westchnął teatralnie demon, głaszcząc po łbie jedną ze swoich bestii. – Archanioł Razjel to genialny i cwany mag. Na szczęście nie jesteś żadnym jego potomkiem, to tylko nic nie znacząca zbieżność imienia i nazwiska. Stworzył tę księgę w taki sposób, że jej magiczna moc działa jedynie w przypadku  prawowitego właściciela. Dlatego kradzież jest bezsensowna, o czym przekonaliśmy się już kilka razy na przestrzeni ostatnich pięciu milionów lat. Właściciel musi ją przekazać swojemu następcy osobiście i dobrowolnie. A zatem, drogi przyjacielu, poproszę o twój tajemniczy podręcznik.
– Dobrowolnie, powiadasz? – mruknął Razjelski, spoglądając na pistolet przystawiony do skroni Joanny. Major ewidentnie trzymał ją na muszce.
– Nie bądźmy drobiazgowi – uśmiechnął się Asmodai.
Detektyw posłusznie wyciągnął rękę z Sefer Raziel w stronę demona, a potem wykonał jeden zwodniczy ruch.
– Magda, księga jest twoja. Dokończ rytuał – krzyknął, rzucając tomiszcze prosto w ręce nadlatującej wampirzycy. Następnie wypadki potoczyły się z prędkością światła…
Kindżał trafił prosto w serce zdziwionego majora, a słowa zaklęcia recytowane z sykiem przez strzygę sprawiły, że Asmodai wpadł w szał i tańcząc po sali niczym niszczycielskie tornado, rozniósł Stary Młyn w strzępy. A potem zapadł się pod ziemię. Jedna z bestii, porwana wirem utworzonym przez swojego pana, rozpadła się na milion zardzewiałych kawałków, ale niestety, drugi z potworów, usiłując uciekać, roztrzaskał się tuż przy przerażonej, wyrwanej z transu Joannie, raniąc ją śmiertelnie.

Przybyła na miejsce zdarzenia Milicja Obywatelska zastała detektywa Razjelskiego klęczącego wśród zgliszczy, trzymającego w ramionach martwą kobietę. Obok leżało ciało zabitego dziwnym narzędziem majora Krzywickiego, a wokół rozrzucone były szczątki ni to samochodów, ni żywych tkanek. Mała strzyga Magda, przyciskając do piersi Księgę Razjela, obserwowała ze smutkiem, jak aresztują jej jedynego przyjaciela. Przykucnęła na pobliskim dachu, ukryta w mroku nocy, niewidoczna dla ludzi. Zanim zjawili się mundurowi, błagała go aby uciekał, ale on, pochylony nad umierającą Joanną, powiedział tylko:

– Moja wojna się dziś skończyła. Wygrałem, choć poniosłem ogromne straty. Teraz twoja kolej. Oddaję ci księgę. Idź i walcz ze Złem.
– Ale ja jestem strzygą!
– Cóż… Nikt nie jest doskonały.

Agnieszka Czerederecka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *