„Łebki od szpilki” Agnieszka Szpila

00Literatura faktu. Autobiografia. Pamiętnik. Cudownych/trudnych wspomnień czar. Tym jest wydana w maju bieżącego roku debiutancka powieść Agnieszki Szpili. Dodałabym określenie obyczaj, bo dla mnie niczym innym nie była. Przewidywalna, często nudna, miejscami ciekawa, odrobinę poruszająca, a przede wszystkim schematyczna i nie jedyna w swoim rodzaju.
Chciałabym napisać recenzję używając samych superlatyw, ale niestety to niewykonalne. Bardzo ciekawy jest fakt, że autorzy żyją w świętym przekonaniu o niebanalności własnego życia oraz tego, że warte jest spisania. Błąd. Straszny, bolesny dla czytelników błąd (i mówię to również jako autor). Dlaczego? Moim zdaniem na autobiografię może porwać się osoba starsza, bo co ma do powiedzenia ktoś, kto jeszcze swojego życia tak naprawdę nie przeżył? Niewiele. Pani Agnieszka przedstawia nam zmagania z chorobą córek, poczynając od własnych wspomnień z dzieciństwa. Mówi dużo, miejscami niezrozumiale, zbędnie…

Zacznę jednak od początku. E-booka otrzymałam w ramach loterii blogerów na Targach Książki w Warszawie. Trudno mi się pisze tę recenzję, pomimo że podczas czytania zrobiłam mnóstwo notatek. Nie wiem, czym jest ta powieść, co chciała uzyskać autorka, do czego dążyła, opowiadając nam przeciętną historię, jakich doprawdy wiele. Chciałoby się powiedzieć:  Agnieszko, nie jesteś jedyna, chwalisz się, czy żalisz więc? Może ma to służyć jako poradnik dla innych ludzi w podobnej sytuacji? A może Pani Agnieszka chciała się tylko z nami tym wszystkim podzielić? Taka własna forma terapii. Nie wiem. I nie wiem także, czy chcę wiedzieć, bo mimo że skończyłam ją wczoraj, to wciąż, kiedy o niej myślę, niemal wyłącznie mnie irytuje.

Czym są „Łebki od szpilki”? Wspomnieniami. Zaczynamy od dzieciństwa autorki, przechodzimy przez wszystkie wzloty i upadki, kończymy na czasie teraźniejszym, czyli momencie życia w miarę stabilnym, ale równie zwyczajnym. Mała Agnieszka była pulchnym dzieckiem, które na własne życzenie nieustannie pakowało się w kłopoty. Starsza Agnieszka niewiele zmądrzała, do wszystkich codziennych przeżyć doszła jedynie odwieczna pretensja – głównie do Boga. Poniższy cytat poniekąd to obrazuje.

Cytat1

Agnieszka Szpila przedstawia, jak sama mówi, patent na szczęście. Nieprawda. Niczego takiego się z tej książki nie dowiedziałam. Poza tym, jak? Skoro życie każdego z nas jest inne. Inna historia, inna miłość, inne nieszczęścia – inne szczęście i sposób na nie. Zaczyna od kilku scen z dzieciństwa, wspomina swoje narodziny, poczęcie własnych córek i miłość trwającą bardzo krótko, w tym kiepskie relacje z dwadzieścia lat starszym partnerem. Ot, dość częste przypadki. Wszystko bardzo, bardzo współczesne. Nawet szef kuchni Amaro znalazł tu swoje miejsce. Agnieszka, jako silna kobieta, w pewnym momencie ulega wpływowi mężczyzny i daje się zniewolić. Staje się podatna na manipulację, posłuszna, głupia i ślepa. Pragnie zmian, wyzwolenia z okowów przemocy psychicznej, ale nie potrafi po nie sięgnąć. Wierzy, że jej miłość go odmieni, że będą wielką, szczęśliwą rodziną, czyli nikt jej do takiego życia nie zmuszał. Dobrze, że zrozumiała, jak wielkim błędem było poddawanie się temu wszystkiemu.

Cytat2

„Im bardziej bowiem gramy ofiarę, tym bardziej robimy z drugiej osoby kata, oddając mu tym samym moc. Po co? Jeśli chcemy umrzeć, zróbmy to sami. Miejmy odwagę! Stać nas na to. Nikt nie będzie dla nas lepszym katem i terrorystą od nas samych.”

Wydarzeniami kulminacyjnymi w książce oraz zapewne tymi, dla których w ogóle została napisana, są te toczące się wokół córek Pani Agnieszki. Córek, u których zbyt późno wykryto chorobę (wrodzoną boreliozę skutkującą opóźnieniem) i w dodatku błędnie ją z początku zdiagnozowano. Nie będę zagłębiać się w szczegóły, których jest cała masa, żeby nie odbierać reszty ewentualnej przyjemności z czytania. W ostateczności widzimy, jak autorka wyzwala się z toksycznego związku, przeżywa chwile samotnego macierzyństwa (tym trudniejszego, że bliźniaczki są niepełnosprawne), stara się żyć od nowa, na moment związuje się z kobietą, poznaje kolejnego przyjaciela i ostatecznie nową miłość, tę obecną. Do tego prawidłowa diagnoza, terapia i inne środki dają szansę na wyzdrowienie córek, czyli wszystko kończy się niezbyt zaskakująco i zapewne szczęśliwie – na chwilę obecną.

Powieść Agnieszki Szpili nie jest nadzwyczajna, jest zwykła. Poleciłabym ją, jak wspomniałam wcześniej, osobom w podobnej sytuacji, bo to one najwięcej z niej skorzystają. Autorka bowiem opisuje wszystko związane z chorobami, od terapii, przez leki, ośrodki, aż po  lekarzy. W czytelnikach zwykłych, którzy nie muszą się zmagać z upośledzeniem własnych dzieci, wywołuje przede wszystkim irytację. Mówię tylko o sobie, bo być może u innych wzbudzi więcej współczucia i litości. Może nie dostrzegą wielkiej głupoty, zaślepienia, marnotrawienia życia w imię niczego, co wegług według Pani Agnieszki jest wszystkim. Szkoda się , bo dywagacje na temat mądrości/głupoty autorki/bohaterki można ciągnąć w nieskończoność, dodając do tego masę przemyśleń. Tym jest ta książka. Jedną, wielką dywagacją. Gdyby wykreślić niepotrzebne słowa, to przypuszczalnie zostałaby z tych niemal trzystu, setka stron.

Jak jest napisana? Poprawnie, a nawet dobrze. Niemal nie ma błędów, co jest poniekąd nowością w tych czasach. Niestety, wielkim minusem są powtórzenia i nie mam tu na myśli tych zwyczajowych. Autorka celowo wprowadza dziwny dla mnie zabieg opisywania jednej rzeczy, stanu, nadprogramową liczbą porównań i określeń. Mnie, jako czytelnikowi, który  rozumie, co się do niego mówi, nieco to uwłacza i dość mocno denerwuje. Domyślam się, że to dla podkreślenia wagi danego wspomnienia, aczkolwiek wychodzi zupełnie odwrotnie. Odnosi się wrażenie, że autorka uważa odbiorców książki za , mówiąc kolokwialnie, którym trzeba powtarzać to samo innymi słowami po przecinku, bo za pierwszym razem nie rozumieją. Przykład – TK Maxx (sklep): „To moja świątynia, mój ołtarz ze złotym cielem. Moja Atlantyda.” Naprawdę nie wystarczy jedno sformułowanie? To , zwłaszcza kiedy mówi o swoim życiu, a że to książka o życiu właśnie, to takich powtórzeń napotykamy niesamowicie dużo. Porównuje je do Hiroszimy, Kambodży, Wietnamu i wielu innych za każdym razem. Nasuwa się wtedy na myśl: okej, zrozumiałam, że łatwo nie było. Ale nie jesteś jedyna!  Efekt, jak widać, jest zupełnie przeciwny do zamierzonego. Nie podkreśla wagi zdarzenia, a wzbudza politowanie i złość na użalanie się nad sobą. A czy ktoś jej coś kazał? Ktoś czegoś bronił? Aż chce się powiedzieć: Boże, litości…

Skoro już jestem przy Bogu. Zbyt wiele Go tu, nawet dla wierzącej osoby. Pani Agnieszka wplata Boga we wszystko, obwinia, co jest typowym zachowaniem ludzi nagle postawionych w trudnej sytuacji, rozmawia, tłumaczy, jakby próbowała nawrócić czytelnika, pokazać, jaka jest niesamowita, że pomimo przeciwności losu nie straciła wiary. To zbędne. Każdy inteligentny człowiek wie, jak zachować się wobec Boga, jak postępować we własnej wierze. Ogólnie można uznać całą tą powieść za pewien rodzaj samo-pochwały.Słów także jest zbyt wiele, jakby autorka, która wydaje się inteligentną osobą, na siłę próbowała popisać się swą wiedzą i umiejętnościami. Proste przekazy w tego typu powieściach są najlepsze, a tymczasem momentami miałam wrażenie, jakby Pani Agnieszka sama gubiła się we własnych myślach. Przykład:

„Dziecko. Zapach przyobleczony w skórę z gęsto utkaną siatką żył. Z całą ich cielesną urbanistyką. Skrzyżowania krwinek – tych białych i tych czerwonych, a zatem trombocytów, leukocytów i erytrocytów, cząsteczki bilirubiny w okolicach wątroby i mocznika w maleńkich nerkach, dziecko – fosfor, magnez, potas, żelazo.”
Tyle wystarczy, choć ten opis dalej ma jeszcze… trzynaście zdań. W jakim celu? Mi przychodzi na myśl tylko jeden, który już wymieniłam wyżej – popisanie się przed odbiorcami. Szkoda, że jest to zrobione niewprawnie – raz daje pokaz wiedzy, umiejętność władania językiem, a drugi raz wylewa żale i frustracje kolokwializmami i przekleństwami. Daje to efekt swego rodzaju rozdwojenia celu całości powieści – nie wiem, czy ma ona radzić, pocieszać, ostrzegać albo otwierać oczy równie ślepym kobietom, czy zaś jest wyłącznie jednym wielkim zażaleniem do Boga, ziemi, nieba i wszystkich ludzi wkoło za zesłany los.

Książka nie jest dla każdego. Wzruszy, zadziwi i zezłości, ale nie urzeknie tak, jak urzekać powinna. Jest pospolita i pospolicie napisana. Podziwiam autorkę za wytrwałość, nie tyle, co w spisywaniu tego wszystkiego, a w przeżywaniu (chociaż to też nie czyni z powieści wyjątkowej pozycji). Nie każdy tak potrafi. Popieram także żal i pretensje do nieudolnej służby zdrowia. Zaprzeczam jednak, jakoby to Bóg natrudził się, aby utrudnić jej życie – jak sama mówi. Bóg nikomu życia nie utrudnia. W końcu jesteśmy istotami z wolną wolą, prawda? Przyznaję również rację co do ciemnoty ogółu. Gdyby istnienie niepełnosprawności nie było w domach tematem tabu, to ludzie, nawet dorośli, nie patrzyliby wścibsko, przechodząc obok dotkniętej chorobą osoby. Niestety świata nie da się zmienić. Próbować jednak można, czemu nie?

„Potencjalny morderca jest w każdym z nas. Warto go w sobie uszanować i uznać, bo czasem ten właśnie morderca może uratować nam życie.”

Tym optymistycznym akcentem kończę swoją wypowiedź na temat „Łebków od szpilki”, zaznaczając, że jest to wyłącznie moja opinia i śmiało można się z nią nie zgadzać.

A.M. Chaudière.

About the author
A.M. Chaudière
Ruda z wyboru, buntownik też z wyboru. Utopiona w fantasy, zakochana w słowach oraz… Pasjonatka prawdziwego piękna. Fanatyczka pachnącego kwiecia i dobrej herbaty, tej czarnej. Autorka poczytnej powieści, która jeszcze wtrąci swoje trzy grosze do świata w kolejnych dwóch częściach, jak tylko raczą przybyć wezwane (mówią, że cierpliwość to cnota). Kocha życie tak bardzo, jak nienawidzi. Ceni święty spokój i poprawnych politycznie ludzi, szaleństwem nie gardzi. Słowem – architekt. Robienia, nic nierobienia, życia. A przede wszystkim niemożliwych zwycięstw.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *