Krewni-i-znajomi Robin Hooda

robinMoja przygoda z Robin Hoodem zaczęła się, gdy miałam dziesiąte urodziny, bowiem właśnie wtedy dostałam od śp. cioci Halinki książkę Howarda Pyle’a „Wesołe przygody Robin Hooda”. Zaraz następnego dnia pożarłam ją, przeżułam, połknęłam i oblizuję się po dziś dzień. Dosłownie oszalałam na punkcie tego typu opowieści. Przeczytałam wszystko, co mogłam dostać po bibliotekach: „Robin Hood” Tadeusza Kraszewskiego, „Robin Hood z Zielonego Lasu” Roberta Greene’a, a nawet smętne romansidło „Zielony maj Robina” autorstwa Theo Tailor-Grandson. Oczywiście to samo dotyczy filmów – obejrzałam wszystko z Robin Hoodem w tytule, począwszy od przedwojennego kiczu z Errolem Flynnem, a skończywszy na „Facetach w rajtuzach” Mela Brooksa. Również seriale: z Michaelem Preadem, z Jasonem Connery, ostatnio „Nowe przygody Robin Hooda” z Mathew Porrettą, nie zapominając o znakomitej, parodystycznej wersji z 75tego roku „Robin w kapturze” i licznych wersjach rysunkowych (też fajne). Każdy, kto w jakiś sposób był „krewnym” Robin Hooda, od razu miał u mnie do przodu. A trochę ich jest. Prawie każdy kraj miał swojego dzielnego banitę o złotym sercu. Łatwo wyliczyć: Francja – Thierry la Fronde, Hiszpania – Curro Jimenez, Niemcy – Stulpner, Włochy – Rinaldo Rinaldini, Szwajcaria – Wilhelm Tell, Gruzja – Arsen Marabdeli. Znalazłoby się drugie tyle. No a Polska, wiadomo, Janosik w Tatrach, Ondraszek na Śląsku. Z tym, że Janosik był niestety Słowakiem.

Czemu kochamy rozbójników o szlachetnych sercach? Skąd bierze się to nasze uwielbienie dla facetów, biegających po lasach w damskich rajstopach i fryzurze za sześćdziesiąt dolców? Czemu rewolwerowcy z westernów tak często ich przypominają? CDzlaczego nadal tłucze się ten temat, choć często konia zastępuje motocykl, a las – wielkie miasto?  Współczesny Robin Hood nazywa się Święty, Renegat, Olivier Quinn czy zbiorczo „Drużyna A”. To nie wszystko! Przecież nawet X-Meni są jego dalekimi spadkobiercami – też działają na granicy prawa i też można określić ich mianem śmiałych wyrzutków. Nawet Han Solo z „Gwiezdnych Wojen” jest jednym z Robin Hoodów, choć początkowo nie chce angażować się w rebelię i myśli tylko o sobie. Myślę, że w sercu każdego z nas drzemie niezaspokojona tęsknota za kimś, kto jest uczciwy i szlachetny, niezależnie od okoliczności.

Bohaterowie opowieści z kręgu Robin Hooda mają jasny i nieelastyczny kodeks moralny. To ich wyznacznik – nie sposób wyobrazić sobie, by Zorro dał się przekupić alkadowi czy kapitan Blood zaczął rabować przybrzeżne wioski i zabijać mieszkańców. Na takiego bohatera zawsze możemy liczyć. Pamiętam, jak z zapartym tchem patrzyłam, gdy mój ukochany Thierry wymknął się pilnującym go przyjaciołom, by wrócić do twierdzy zajętej przez wroga. Wiedział, że idzie na pewną śmierć, ale dał słowo, a słowo rycerza nie dym. Chciałoby się zakrzyknąć: „Nie idż, idioto!” ale w głębi serca wszyscy wiemy, że on musiał tam pójść. Wolał umrzeć, niż złamać dane słowo.

Będąc jeszcze w szkole podstawowej oburzyłam się bardzo na swoją nauczycielkę od polskiego, kiedy dowodziła, że wysadzenie Kamieńca było ze strony Wołodyjowskiego i Ketlinga bezsensowną bohaterszczyzną. Dla mnie było to logiczne i prawidłowe. Obaj przecież przysięgli, że za swego życia nie oddadzą twierdzy wrogowi i przysięgi dotrzymali, choć kosztowało ich to życie. Wiem, że obecnie taka postawa nie jest w modzie – politycy gotowi są przysięgać co godzinę, chłopak, złamawszy dane dziewczynie słowo, mówi jej: „Nie płacz, dam ci drugie.”. Małżonkowie przysięgają przed ołtarzem, że „w zdrowiu i w chorobie, w bogactwie i w biedzie…”, a za rok lecą do rozwodu. I tak ze wszystkim.

Nic dziwnego więc, że kolejne pokolenia obdarzają miłością postacie z dawnych legend. I mniejsza tu o to, jak było naprawdę, zwłaszcza, że teraz to sam diabeł nie dojdzie, czy taki Robin Hood w ogóle istniał, czy też może jest kompilacją kilku postaci z różnych okresów historycznych. Myślę, że będziemy mieli okazję zobaczyć jeszcze niejeden remake filmu i serialu . Trzeba mieć jakiś ideał – a kto może być tym ideałem w dzisiejszych czasach? O kim można marzyć wieczorami? O dzielnym premierze?

Luiza „Eviva” Dobrzyńska

About the author
Technik MD, czyli maniakalno-depresyjny. Histeryczna miłośniczka kotów, Star Treka i książek. Na co dzień pracuje z dziećmi, nic więc dziwnego, że zamiast starzeć się z godnością dziecinnieje coraz bardziej. Główna wada: pisze. Główna zaleta: może pisać na dowolny temat...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *