Kolor pieniędzy

1

 Nic nie wskazywało na to, że ten zimny, deszczowy dzień zakończy się w sposób tak potworny. Nic. A jednak tak się stało.

Zaraz za głównym skrzyżowaniem siedemnastej i czterdziestej drugiej (obie ulice krzyżowały się raz jeszcze, jakieś sto metrów dalej), tuż obok niedawno otwartego domu handlowego „Melbox”, skąd Mark Koshitzki miałby już tylko dziesięć minut drogi do domu zebrał się spory tłumek gapiów. Ich ucieszone gęby, mówiące: „PATRZCIE WSZYSCY TUTAJ! JESTEM W SAMYM ŚRODKU WYDARZENIA! JA PIERWSZY TO ZOBACZYŁEM!” świadczyły o tym, że stało się coś złego.

Mark rozejrzał się szybko i przyspieszył kroku. Nigdzie nie dostrzegł policji, choć przeważnie przyjeżdżała bardzo szybko. Próbował przecisnąć się między stojącymi, by zobaczyć co ich tu przyciągnęło, ale ludzie niechętnie ustępowali, jakby nie chcieli dopuścić go do ich tajemnicy. Kiedy minął ostatni rząd ciekawskich jego oczom ukazał się widok groteskowy. Tak właśnie pomyślał – groteskowy.

Na chodniku, który w tym miejscu tworzył spory placyk (jakby stworzony do tego typu widowisk) leżał strzęp. Dziwnie skręcony ludzki strzęp. Niczym stara lalka, rzucona w przypływie złości przez jakieś dziecko. Szeroko otwarte oczy i ogromna kałuża krwi, która już się nie powiększała. Zadziwiające, jak dużo krwi mieści się w człowieku! To była kobieta i Mark natychmiast zauważył, że była to młoda kobieta. Właściwie dziewczyna.

Odgadł, co się stało i spojrzał w górę. Budynek miał dziewięć pięter. Był pewien, że dziewczyna nie żyje, ale kucnął i dotknął jej szyi.

Dopiero teraz usłyszał syreny.

Gapie, usłyszawszy je zaczęli szybko rozpływać się. Mark wstał i zawołał donośnym głosem:

– Jestem lekarzem! Proszę się rozejść! Nie ma tu nic do oglądania!

(Nie ma tu nic do oglądania!?)

Mark Koshitzki, gdy zobaczył nadjeżdżający ambulans i policyjne radiowozy, poczuł się nagle bardzo samotny.

I winny.

Winny śmierci tej dziewczyny, bo chociaż był lekarzem nie potrafił jej uratować. I mimo tego, że już wielokrotnie ludzie prawie dosłownie umierali na jego rękach i mimo tego, że prawie zawsze robił wszystko, by ich uratować

(prawie)

zawsze czuł się winny śmierci swego pacjenta. Tak, jakby oczekiwał zarzutów lub oskarżeń, że jednak nie bardzo się starał, że jednak można było zrobić coś więcej. I szukał oskarżających, niemych spojrzeń.

Wrócił do domu grubo po jedenastej. Policjant, który spisywał jego zeznania, okazał się bardzo skrupulatny, a koroner niepunktualny.

Karen i Robert już spali. Telefon, jaki wykonał wieczorem odniósł oczekiwany rezultat.

Mark wyjął z lodówki puszkę piwa i usiadł w głębokim fotelu. Włączył telewizor, w którym, jak zwykle, nie było nic ciekawego.

Zamyślił się. Jego myśli, jak to często bywa w takich chwilach, podążyły własnym torem.

Jeszcze jakieś cztery lata. Cztery lata zwykłej, monotonnej pracy i spłacą wreszcie mieszkanie, na które prawie sześć lat temu wzięli kredyt. Być może wszystko poszłoby znacznie szybciej, ale Mark ze swoim obcojęzycznym nazwiskiem nigdy nie zrobi w niewielkim szpitalu przy jedenastej alei żadnej kariery – awanse dotąd jakoś przechodziły obok. Przestał się dziwić.

A ta dziewczyna? Wciąż widział jej duże, zdziwione oczy. Jakby dziwiły się temu, że są martwe. Czy oczy umierają? Co musi się zdarzyć w życiu tak młodej osoby, żeby…?

(a jeśli nic?)

Obrazy na ekranie telewizora zaczęły przesuwać się jakby nieco szybciej, ostrość rozmazała się i rozpłynęła. Tylko głos jeszcze przez chwilę unosił się w powietrzu, matowy i bezbarwny, a potem i on przemienił się w słowa falującej kołysanki.

Mark zasnął.

2

– I wiesz co, Karen? Najdziwniejsze albo może najsmutniejsze było to, że nikt nic nie robił. Wszyscy stali tylko i patrzyli, jakby… jakby cieszyli się, że nie muszą za to płacić. Jakby czekali, że lalka jeszcze się poruszy…

– Nie zapominaj kotku, że ludzkie odruchy są ostatnią rzeczą, o jaką można posądzić ludzi – odparła.

– Nic tak nie wkurza lekarza, jak zwykła obojętność – powiedział, wertując gazetę.

– A ja myślałam, że zdążyłeś się to tego przyzwyczaić.

– Ja też tak myślałem, a jednak… o jest! Posłuchaj.

„KOLEJNA OFIARA „MELBOXU”

Wczoraj około godz. 17.30 na czterdziestej drugiej wydarzyła się kolejna tragedia. Prawdopodobnie z ósmego piętra domu handlowego „Melbox” wyskoczyła młoda dziewczyna Jessica M. Tragedię tę widziało kilkunastu przechodniów. Policja nie ma wątpliwości, że to samobójstwo. To już szósta ofiara „Melboxu” w tym miesiącu, a jedenasta od marca, kiedy otworzono ten, jeden z największych w naszym mieście, domów towarowych, w dzielnicy New Crusher. Kiedy skończy się ta zła sława „Melboxu”?

(i to wszystko? Nie ma nic o dużych, zdziwionych oczach, które wyglądały, jak żywe

ONE BYŁY ŻYWE!

nie ma nic o kałuży krwi…?)

– Tylko tyle. – Mark złożył gazetę. – Jak myślisz, czy powinienem skontaktować się z jej rodziną?

– A po co? – zdziwiła się Karen. – Co chcesz im powiedzieć?

– No, nie wiem…

– Słuchaj, Mark, nie możesz brać odpowiedzialności za czyny innych ludzi, choćby byli bardzo młodzi, nie obarczaj się winą za jej śmierć. To była jej decyzja, już tego nie zmienisz.

Mark pociągnął łyk z puszki. Zamyślił się.

Karen nie zdążyła wycofać się do kuchni, gdy odezwał się domofon.

– Czyżby to Robert? – zdziwiła się Karen, a Mark spojrzał na zegarek.

– Ja zobaczę – zaofiarował się.

Wstał i wyszedł do przedpokoju.

– Cześć Mark! Tu David i Michelle! Przyszliśmy na obiecanego drinka!

David i Michelle Stevenson byli ich sąsiadami z parteru. Mieszkali tu od kilkunastu lat i bardzo im pomogli w urządzeniu się tutaj. Byli jedynymi ich przyjaciółmi, na których nie wściekali się za niezapowiedziane wizyty.

3

Czy próbowaliście wyobrazić sobie taką sytuację: jakiś nieznajomy niespodziewanie strzela wam w gębę, a potem błyskawicznie odwraca się na pięcie i znika wśród tłumu, ale wam, przez ułamek sekundy wydawało się, że rozpoznaliście w nim kogoś znajomego, kogoś, kogo bardzo lubicie…

Tak właśnie poczuł się przez moment Mark Koshitzki, kiedy spojrzał machinalnie w telewizor. To jedno spojrzenie wystarczyło. Mózg zapamiętał wszystkie sześć. Oczywiście, chwilę później zerwał się do przedpokoju i nerwowymi ruchami, zdradzającymi co najmniej stan przedpadaczkowy zaczął przetrząsać swoją kurtkę,

(SZYBCIEJ! NA BOGA SZYBCIEJ!)

ale nie musiał już się spieszyć. Mimo, że świadomość broniła się przed tym faktem rękami i nogami – gdyby je miała – jego umysł znał już wszystkie sześć liczb. I kiedy dorwał wreszcie ten pieprzony kupon…

…poczuł, że ktoś wylewa mu na głowę wiadro wrzątku, ale wrzątek był, o dziwo! suchy, a jednak palił go od środka i od zewnątrz, naraz zrobiło mu się bardzo gorąco, jakby znalazł się w samym środku pustyni, ubrany w kombinezon polarnika, już nie czuł suchych warg, nie czuł ogromnych, mokrych plam pod pachami, nie widział kuponu z sześcioma liczbami, dokładnie takimi samymi, jakie przed kilkoma minutami pojawiły się na ekranie telewizora. Co prawda pojawiały się tam regularnie dwa czy trzy razy w tygodniu, mniej więcej koło dwudziestej pierwszej, ale Mark zobojętniał na to dla wielu ludzi wydarzenie i przed kilkoma miesiącami przestał zupełnie śledzić losowania, jakkolwiek ciągle jeszcze grając od czasu do czasu. Nie widział również wielkich, zdziwionych oczu

(wielkich, zdziwionych oczu!)

Karen, wlepionych w tego twarz, czuł tylko jakąś dziwną lekkość, przez ten ułamek sekundy Mark Koshitzki przestał odczuwać materialność; Mark Koshitzki wyczuł w powietrzu obecność cudu.

Słowa, które wtedy wypowiedział, Karen zapamiętała do końca życia. Dopiero dużo później pomyślała sobie, że zapamiętała je dlatego, że wypowiedział je w pierwszej osobie liczby pojedynczej, a nie mnogiej:

– Wygrałem! Karen! Wygrałem! Czy to jakiś pieprzony sen?!

4

– Boże! Karen, pomyśl sobie! Spłacimy wreszcie to malutkie mieszkanie, zresztą, kurczę, co tam! Kupimy sobie jakiś piękny domek na przedmieściu, z dala od hałasu i spalin!

– O tak, Mark! Z ogromnym, przeszklonym tarasem, z mnóstwem kwiatów, z wielką jadalnią, a nie żadną tam klitką – kuchnią, w której nie można się pomieścić!

– No jasne! – obydwoje zapalali się coraz bardziej – będzie miał podwójne drzwi, przestronną sypialnię – tu Mark łypnął okiem do Karen – wygodne, szerokie łoże, klimatyzację…

– Koniecznie musi być też ogromny ogród, kotku, marchewka, pomidory, truskawki, będę mogła wreszcie hodować najróżniejsze kwiaty, najróżniejsze odmiany…!

– Karen, kochanie, wreszcie kupimy sobie jakiś porządny samochód, zresztą, co tam, kupimy nawet dwa, już nawet wiem, jakie: mercedesa i bentleya…

– Pomału, kotku, nie wiadomo jeszcze ile tego będzie, czy nam wystarczy?

– Wystarczy, Karen, na wszystko wystarczy. Wreszcie będziemy mogli pojechać tam, gdzie marzyliśmy. Pamiętasz? Egipt, Meksyk, Polska, Indie! Będziemy mogli zwiedzić cały świat! Kupimy sobie jacht, będziemy co weekend pływać po jeziorach w Kanadzie!

– Robert już zamówił sobie duży samochód na baterie, samolot sterowany pilotem i komputer – wtrąciła Karen i oboje wybuchnęli śmiechem.

– Myślę, że to nie rozłoży naszego budżetu – zażartował Mark i śmieli się jeszcze głośniej.

A kiedy uspokoili się trochę Karen powiedziała:

– Kocham cię, Marku! Tak bardzo cię kocham!

I objął ją mocno, przytulił do siebie i pocałował jej włosy, ale czuła, czuła skórą i końcówkami włosów, że myślami jest gdzieś bardzo daleko.

Chwilę później, kiedy wydawało się, że nic już nie zmąci tego radosnego nastroju odezwał się telefon.

Odebrał Mark.

– Słucham. Tak. Co takiego? Dobrze, dobrze – wyślijcie karetkę. Czekam.

– Co się stało, kochanie? – pytanie zupełnie zbędne, gdyż Karen domyślała się, co się stało. W ciągu kilkunastu lat spędzonych z nim przyzwyczaiła się do jego przymusowych wyjazdów do szpitala. Wypadki, pożary i inne tragedie zdarzały się o każdej porze dnia i nocy, a Mark będąc jednym z pięciu lekarzy, jakimi dysponował niewielki szpital przy jedenastej zazwyczaj był wzywany akurat w nocy. Nie był przecież Amerykaninem. Prawdziwym Amerykaninem.

Ale prawie nigdy nie zdarzyło się, żeby zawiódł. I to był jeszcze jeden powód, dla którego przeważnie dzwoniono do niego.

Kiedy dwa dni później telefonicznie ustalał warunki założenia konta bankowego, na które miano przelać cztery miliony sześćset dziewięćdziesiąt trzy tysiące osiemset czterdzieści dolarów suchość, jaka znienacka opanowała jego gardło nie pozwalała wydusić z płuc żadnego słowa.

Cztery i pół miliona dolarów! Jeśli szczęście można było wyrazić w dolarach, to według niego, była to odpowiednia suma.

Cztery i pół miliona dolarów! Gdyby ktoś kilka dni temu powiedział mu, że za kilkadziesiąt tysięcy minut będzie bogaczem pewnie skierowałby go na specjalistyczne badania; a dziś te cztery słowa wydawały mu się kluczem do zrozumienia sensu życia, jakimś tajemniczym zaklęciem, dzięki któremu pozna zagadkę wszechświata, cztery słowa, które uczynią go najszczęśliwszym człowiekiem w Ameryce.

I oto nagle zrozumiał dlaczego zawsze zamknięty był w jakiejś ciasnej klatce, dlaczego zawsze tęsknił za czymś tajemniczym i nieodgadnionym, nagle wydało mu się, że to życie, w którym tkwił do tej pory tylko dlatego było mdłe i nudne, gdyż brakowało w nim tych czterech słów, słów, które teraz zmienią całkowicie jego los: cztery i pół miliona dolców!

5

– Mark! Spójrz kochanie, co sobie dziś kupiłam! Okazyjnie, po starej cenie. Podobno w St. Luis tylko trzy takie są.

I Karen pokazała przepiękne futro z norek. Mark niechętnie rzucił okiem, po czym znów zatopił się w swojej gazecie. „Giełda samochodowa” ukazująca się co czwartek oferowała szeroki wybór przeróżnych używanych samochodów, ale do tej pory nie mógł się zdecydować na jakikolwiek.

Karen zasępiła się nieco. Mark od jakiegoś czasu spędzał długie godziny nad tymi samochodowymi gazetami, wpatrując się w fotografie różnych marek, analizując ich dane techniczne i wyposażenie. Postanowił, że do końca roku kupią sobie jakieś luksusowe auto, ale z nieznanych przyczyn przestał interesować się ofertą salonów samochodowych, a zagłębił się w roczniki starsze. Tylko wciąż nie mógł zdecydować się na żaden.

Kilka dni temu podpisali umowę ze spółką „Technicop”, która zobowiązała się w ciągu trzech miesięcy wznieść piękny domek na peryferiach St. Luis, co pochłonęło na początek ponad pół miliona dolarów.

Mniej więcej od chwili, w której poczuli wartość dolarów, należących już prawie wyłącznie do nich; w której poznali potęgę, jaka kryła się za tymi sześcioma, przypadkiem zgadniętymi, liczbami ich życie nabrało zawrotnego, szaleńczego tempa. Kupienie gruntu pod budowę domku, samochód, później kupno sporej ilości akcji różnych przedsiębiorstw, coraz częstsze wizyty różnych znajomych, którzy dotąd przeważnie nie przejawiali większego zainteresowania losami Koshitzkich sprawiło, że ich życie wyskoczyło z dotychczasowego toru, bieguny ich odczuć, chęci, oczekiwań i pasji przesunęły się w stronę zupełnie nieoczekiwaną, a podstawowym wykładnikiem tych stanów mianowany został, w tajnym i jednomyślnym głosowaniu, dolar. Tak, czy inaczej dosyć szybko przykryli się kolorową kołdrą, która okazała się jednak zbyt krótka.

Pierwsze trzęsienie ziemi nastąpiło pod koniec listopada.

– Do jasnej cholery, Mark! Co ty wyprawiasz!?

Ten podniósł zaczerwienione i nieco zaskoczone oczy na żonę. Ostatnimi czasy odkrył w sobie nową pasję. Pasja ta miała wspaniałe kolory i jeszcze wspanialsze smaki i zapachy i była jak niekończąca się rzeka – oczywiście była czasami ograniczona i w ten sposób trochę denerwująca, ale za to telefon miał prawie nieograniczone możliwości. Wprawdzie ostatnio zamawiał coraz tańsze roczniki, ale w myśl niegłupiej zasady: jakość zamienić na ilość, to na początku (trzeba mu to przyznać) w jego barku znalazły miejsce i szkocka whisky i polskie wódki i najlepsze francuskie szampany.

– Co to ma znaczyć? Chciałabym wiedzieć! – Karen sprawiała wrażenie zupełnie wyprowadzonej z równowagi.

– O co chodzi… skarbie? – zaczął niepewnie.

– Przestań mówić do mnie w ten sposób, gdy jesteś kompletnie pijany!

– Ależ Karen, nie jestem…

– Chcę, żebyś wytłumaczył mi, co to ma znaczyć? Czy ty wiesz, jak ja się poczułam? Ludzie patrzyli na mnie, jak na wariatkę! Na biedną wariatkę! Do jasnej cholery, wytłumacz mi to!

– Karen uspokój się, ja nie wiem, o co chodzi…

– O co chodzi?! – Karen była naprawdę wściekła – O co chodzi?! O to, że do jasnej cholery zablokowałeś nasze konto! O to chodzi! Rozumiesz? Chciałam dziś podjąć pieniądze i nie mogłam, rozumiesz? O to, kurwa, chodzi!

– Karen, nie poznaję cię…

– A ja ciebie, bydlaku! Jak mogłeś to zrobić!? – jej głos powoli zaczął się załamywać.

– Po prostu pomyślałem, że w ten sposób lepiej będziemy mogli kontrolować nasze wydatki, nie będziemy…

– Kontrolować nasze wydatki!? O czym ty, do cholery mówisz? Mamy cztery miliony dolarów na koncie, a ja nie mam w portfelu nawet trzystu dolców!

– Karen, kotku – Mark podszedł do niej i spróbował ją objąć.

– Nie dotykaj mnie!! Czy nie pomyślałeś, że dobrze by było poinformować mnie o tym. Wydaje mi się, że są to również moje pieniądze, ja również mam do nich prawo. A może już nie? Co?

Mark wyprostował się.

– Właśnie chciałem z tobą o tym porozmawiać.

– O! To ciekawe! – kpiła. – To bardzo dobry pomysł, nie uważasz?

– Pomyślałem sobie – ciągnął niezrażony – że będę wydzielał tobie na początku miesiąca pewną kwotę, którą ty będziesz wydawała według swojego uznania. To tak, jakbym przynosił ci pensję, tylko trochę mniejszą. – Dodał po chwili.

– Co? – oczy Karen zrobiły się okrągłe, prawie jak dwudziesto-centówki. – Co? Będziesz mi wydzielał? Mark, na Boga, co się dzieje? Ja nic z tego nie rozumiem!

– Wydaje mi się, Karen, że tak będzie lepiej. Tak. Tak będzie lepiej.

6

Jakże kruchą istotą jest szczęście! Można by ją wycenić zaledwie na jakieś sto siedemdziesiąt dolarów. Jest nietrwałe i zdradliwe. Ludzie, próbujący kupić je sobie na własność, wyrzucają pieniądze w błoto. Prawie nigdy się nie zwracają.

W jakże innym świetle prezentuje się, na przykład, cynizm. Jest dostojny, przebiegły, można by rzec, inteligentny. O! Ale ten człowieczek wart jest co najmniej trzy tysiące dolarów. Może trzy i pół tysiąca. Zresztą zawsze można się potargować.

Ludzie, którzy posiądą cynizm są przeważnie szczęściarzami – nie zdążą pożałować tego zakupu. Umierają cynikami.

Można też kupić sobie, jeśli kogoś oczywiście na to stać, pogardę – kosztuje jakieś półtora tysiąca dolców, albo nudę – około sześćset pięćdziesiąt, albo poczucie humoru, które na „czarnym rynku” dochodzi do piętnastu baksów; można kupić wesołkowatość, w odcieniu głupawym – równy tysiąc, o zabarwieniu a la „jestemnicnierozumiemidiota” nieco ponad dwa tysiące.

Można kupić wszystko. Trochę czasu, udane pożycie małżeńskie, talenty, nostalgię, wrażliwość, miłość macierzyńską, słowem wszystko. Wystarczy mieć parę kawałków papieru w zielonym odcieniu. Nic więcej.

Mark Koshitzki, jak powiedział, tak i zrobił. Od czasu, kiedy ustanowił siebie jedynym dysponentem pieniędzy na rodzinnym koncie sam decydował o finansowych posunięciach rodziny. Z początku tych większych, potem także i tych całkiem banalnych. Karen otrzymywała tzw. wypłatę na zakupy, wydatki domowe w wysokości ok. czterystu dolarów miesięcznie. To MUSIAŁO wystarczyć.

Wystarczało.

Spółka „Technicop” minimalnie spóźniła się z oddaniem domku – zaledwie cztery dni i Mark ostro się targował z przedstawicielem firmy, która jednak sumiennie wywiązała się ze swojego zadania. Domek był naprawdę uroczy. Mark i Karen, nie bacząc na zbliżającą się zimę postanowili wprowadzić się do niego już na święta.

Nocne, alarmowe wyjazdy Marka do szpitala zdarzały się coraz rzadziej, a i on sam zaczął zdradzać jakieś zdenerwowanie nimi. Aż do tej pory nie zawiódł.

Aż do tej pory.

Subtelny trel telefonu obudził Karen. Zapaliła lampkę i zanim sięgnęła po słuchawkę już usłyszała głos: „Bardzo przepraszam, że dzwonię tak późno, ale mamy kilka osób po poważnym wypadku. Czy mogłaby pani…”

Spojrzała na zegarek. Dziesięć po drugiej.

Mark spał odwrócony do niej plecami. Cicho pochrapywał, jak duszony wieprz; zadowolony i pewny siebie. Kilka dni temu zaproponowano mu przeniesienie na inny oddział z jednoczesnym podniesieniem stanowiska, z czego skwapliwie skorzystał. To był jego pierwszy awans, odkąd zaczął pracę w szpitalu przy jedenastej.

Podniosła słuchawkę.

– Słucham.

– Przepraszam bardzo, że dzwonię o tak późnej porze. Nazywam się Tracy Norman i dzwonię ze szpitala. Czy mogłabym rozmawiać z doktorem Koshitzkim? Mamy bardzo poważny wypadek…

– Tak… – Karen nic z tego nie rozumiała, nie docierał do niej sens słów jakiejś Norman, nie rozumiała, dlaczego powinno ją to obchodzić. – Tak?…

– Czy rozmawiam z panią Koshitzki? – zapytał głos w słuchawce. – Czy mogłaby pani powiadomić męża…

– Tak. Tak, oczywiście – powoli odzyskiwała świadomość. – Dobrze, chwileczkę. Zaraz go obudzę.

Odłożyła słuchawkę na stolik, obok aparatu. Mark miał twardy sen, musiała nim kilka razy mocno potrząsnąć. Otworzył oczy, czerwone i zwężone niczym u hieny, odpędzonej od padliny. Powiódł nic nierozumiejącym wzrokiem po pokoju i spojrzał na Karen. Teraz, nawet gdyby mu powiedziała, że za chwilę czyjeś magnum roztrzaska mu czaszkę – nic by z tego nie zrozumiał. Wczoraj do późnego wieczora wraz z dwoma bliżej nieznanymi Karen osobnikami (których nie raczył jej przedstawić) oddawał się swojej butelkowej pasji.

– Dzwonią ze szpitala – Karen wskazała na odłożoną słuchawkę.

– Hę?

– Jakaś Norman… mówi, że poważny wypadek… – Karen ziewnęła i ułożyła się do snu.

Mark przez dłuższą chwilę wlepiał wzrok w słuchawkę. Tak, jakby prosił „jakąś Norman”, aby rozłączyła się, aby straciła cierpliwość i odłożyła słuchawkę, aby ktoś przerwał połączenie, aby nagle…

Karen słyszała brzęk odkładanej słuchawki, a potem cichutkie stuknięcie o stolik. Koniec.

Tej nocy Mark Koshitzki, wbrew swoim zasadom i obowiązkom, nie pojechał do szpitala.

Tańczmy, tańczmy razem

Wśród łez, pereł i kurzu

Tańczmy, tańczmy bez końca

Płacić będą ci, stojący

7

– Jesteś zwykłym tchórzem! Podłym, wstrętnym szczurem! Masz, masz swoją wrażliwość, masz swoją obojętność ludzi! Oto, jak powinien zachować się lekarz, który zawsze niesie pomoc chorym i potrzebującym, lekarz, którego powołaniem jest być dla innych! Masz swoje przysięgi, swoje słowa, kłamliwe oszustwa, czy może przysięgę małżeńską też traktujesz w ten sposób? Też któregoś dnia wypniesz się na mnie? Na nas? O, tak! Teraz możesz, masz cztery bańki dolców, to jest trochę drobniaków, na jakiś czas wystarczy, ze trzy kochanki i chodu na Miami, no proszę…

– Zamknij się, Karen…

– Dlaczego? Nie chcesz usłyszeć wszystkiego, co mam ci do powiedzenia? Nie chcesz wiedzieć, co myślę o tobie, ty szczurze! No, spójrz, tak teraz wszyscy myślą o tobie, wszyscy! Nawet twój syn! A propos – gdzie jest jego samolot na pilota, gdzie jest komputer, gdzie obiecana kolejka elektryczna!? Czy żadne twoje słowo nie ma żadnej wartości? Idź i powiedz swojemu synowi, że niestety nie kupisz mu ani komputera, ani samolotu, ani nic innego, ponieważ szkoda ci swoich nędznych, zasranych pieniędzy, ponieważ żal ci kliku stówek dla swojego jedynego syna! No idź, i powiedz mu…

– Zamknij się, Karen!

– Wcale nie! Niby dlaczego! I tak dość długo milczałam, a może zbyt długo? A wiesz dlaczego nie kupiłeś do tej pory samochodu? Wiesz dlaczego? Bo jesteś parszywą, śmierdzącą sknerą! Jesteś śmierdzącym tchórzem, sknerą i kłamcą! Oto, czym jesteś dziś, Marku Koshitzki. Nigdy go nie kupisz! To twoje maskowanie, udawanie, że szukasz czegoś, że się za czymś rozglądasz, jakieś dziwne telefony i co? I nic. Te giełdy, ogłoszenia, okazje to wszystko pic na wodę. Sam siebie oszukujesz, nie mnie! Nigdy nie kupisz żadnego samochodu, zresztą nigdy nie miałeś takiego zamiaru, nic zresztą nie kupisz, bo jesteś parszywą, nędzną sknerą!

– Karen, jeszcze chwila, a przeholujesz…

– O! Grozisz mi? Mam się ciebie bać? Ty gnojku, ty…

– KAREN!!

– Ale wiesz, co jest w tym najdziwniejsze i jednocześnie najgorsze? Wiesz, co? Że taki gnojek, jak ty, jest moim mężem. Nigdy nie zrozumiem, jak to się stało. Związałam się ze zwykłym, parszywym…

Wprawdzie nie było burzy, choć niebo było ciemne i nieprzyjazne, niczym z widokówki gdzieś z Anglii, ale nagle jakaś błyskawica przecięła pokój Koshitzkich, przerażająca i bezwzględna, z szybkością stu tysięcy pomyłek na sekundę, przebiegła i spadła na twarzy Karen. Z głośnym trzaskiem wyładowania.

Na policzku Karen, w miejscu uderzenia błyskawicy pojawiły się czerwone pręgi. Po chwili przybrały one wyraźne kształty palców.

Mark wydawał się nie mniej przestraszony, niż Karen, która urwawszy w pół słowa z niedowierzaniem wpatrywała się szeroko otwartymi oczami w Marka.

– Ja… – zaczął niepewnie i umilkł.

– Ty… ty … Nigdy ci tego nie wybaczę!

Odwróciła się błyskawicznie i wybiegła z pokoju. Wydawało mu się, choć nie był do końca pewien, że dostrzegł łzy w oczach żony. Chyba… nie. Nie, na pewno nie. Tylko mu się wydawało.

Dzwonek do drzwi wyrwał go z otępienia.

I wtedy, nie wiadomo właściwie dlaczego, nagle znajome twarze Stevensonów wprawiły go w stan furii.

– Wynoście się do jasnej cholery! Zostawcie mnie wszyscy w spokoju! Czy nie możecie przez chwilę nie wtykać nosa w nasze sprawy!?

Ten ograniczony błazen w wielkiej czerwonej czapie i pstrokatym szaliku, zwany życiem pokazał wszystkim tyłek. Tylko nie wszyscy, jak to często bywa w takich sytuacjach, zdążyli się zorientować. To właśnie oni śmieją się najgłośniej.

8

Tytuł drobnego artykułu z ostatnich stron dziennika „Everyday”:

„Śmierć w szpitalu. Wczoraj w godzinach rannych w szpitalu św. Patricka zmarła trzecia ofiara wypadku samochodowego, jaki wydarzył się na skrzyżowaniu trzydziestej pierwszej i trzydziestej trzeciej, niejaki James Cotburn. Bezpośrednią przyczyną zgonu było uszkodzenie kręgosłupa, chociaż niejasne jest, dlaczego Cotburn trafił na stół operacyjny dopiero po czterech godzinach od wypadku. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że przyczyną tego był brak wystarczającej liczby lekarzy na dyżurze…”

9

Czy próbowaliście odgadnąć, jaką barwę ma strach? Niebieską, brązową, może czerwoną? Albo jaki kolor ma pustka! Zielony, żółty? Czy wiecie, jaki kolor ma przygnębienie? Czarny? A ból? A cierpienie? A nadzieja? Spróbujcie odgadnąć.

Wydaje się, że tylko doskonałość na swoją barwę. Jest biała.

Tej nocy Mark Koshitzki nie nocował w domu.

Nocą St. Luis wydawało się o wiele większe, niż za dnia. I co tu dużo mówić, piękniejsze. Do tej pory jakoś nie zwracał uwagi na to życie miasta, które rozkwitało koło północy. Życie, które tętniło swoim własnym rytmem, tajemniczym i zachęcającym, pulsującym światłami kasyn i nocnych lokali, głośnych, zadymionych, rozbrzmiewających ogłuszającą, plastikową ścianą dźwięku, przez którą nie przedostawał się prawie żaden głos. Półnagie, młode dziewczyny wijące się w laserowym morzu świateł, działały na niego bardzo podniecająco, ich muskularni partnerzy, barmani o spoconych twarzach, jakieś podejrzane typy, wpatrujący się w każdego, nowoprzybyłego, jakby chcąc prześwietlić go na wylot, czy nie jest agentem FBI albo policjantem.

Lubił te nocne kasyna, w których potrafił przesiedzieć pół nocy, wpatrując się w małą kulkę, która mogła przynieść mu jakieś drobne pieniądze, w skupioną twarz krupiera, w jego spokojne, zdecydowane ruchy, które budziły zaufanie, w napięte twarze innych grających, ożywione oczy, spocone ręce, podniecone umysły, rozbudzone kilkoma drinkami albo sztachem marihuany. Lubił widzieć zdumione twarze kobiet, kiedy co chwilę stawiał coraz wyższe stawki i przerażenie malujące się na twarzach rywali. W przeciwieństwie do nich nie bał się, że zabraknie mu gotówki. Nigdy mu jej nie brakowało. Od jakiego czasu.

Ach, jakże lubił to życie! Znał je tylko z telewizji, z opowiadań znajomych, ale nigdy nie miał okazji, żeby osobiście sprawdzić ich prawdziwość. A teraz nie miał wątpliwości. To było JEGO życie!

Wysokie, ładne dziewczyny uśmiechały się do niego. Mógł mieć każdą z nich, mógł mieć je wszystkie razem, mógł kupić całą ulicę takich dziewczyn, mógł kazać zawieźć je sobie do najdroższego hotelu, mógł spełnić życzenia każdej z nich, mógł im zapłacić za noc tyle, ile jeszcze nie zarobiły do tej pory, mógł…

Ale dzisiaj nie chciał. Dziś nie. Dziś miał ochotę być sam. Dziś miał ochotę przemyśleć parę spraw. Właściwie nie miał ochoty, ale wczorajsza kłótnia z Karen wracała w myślach jak bumerang. Starej wariatce zaczyna odbijać z nadmiaru forsy. Ona nigdy nie umiała docenić wartości pieniądza. Wszystkie, jakie miała to ciężko i uczciwie zarobione przez niego grosze. Ale z tym koniec. Był milionerem i miał prawo zachowywać się jak milioner. Nawet w stosunku do żony. Zwłaszcza w stosunku do żony.

Jak zwykle wziął taksówkę.

Od samego początku, gdy tylko wysiadł z taksówki coś mu się nie podobało. Nie wiedział, czy to jest cuchnąca papierochami taksówka, czy coraz zimniejsza noc, czy może ta przeklęta kłótnia z Karen. Na razie nie wiedział.

Ale gdy skierował się w stronę domku jego niepokój wzrósł jeszcze bardziej.

Właściwie sam nie wiedział, dlaczego do tej pory nie przeprowadzili się tutaj. Do świąt zostało kilka dni, ale o przeprowadzce już nikt nie wspominał, nawet Robert, który do niej palił się najbardziej. Domek został pięknie wykończony i odmalowany, firma za kilkudniowe opóźnienie w oddaniu zupełnie gratisowo umeblowała z grubsza niektóre pokoje. Można było nawet zamieszkać tu już dzisiaj.

Ale było coś, co nie dawało Markowi spokoju.

Pierwsze, co zauważył to ślady kół na trawniku, który na razie przykryty był jeszcze śniegiem.

KTOŚ TU BYŁ!

Najpierw jedna butelka po winie na drodze, potem zaraz druga przed garażem. Od tej strony domu zauważył też chyba trzecią, roztrzaskaną o ścianę budynku. Przez chwilę miał nadzieję, że wzrok go oszukuje, ale…

Z tej strony jedno okno domku było rozbite w drobny mak, a nawet futryna…

Została wyłamana!

Gdy zaszedł z drugiej strony, od strony drzwi – już wiedział, co nie dawało mu spokoju.

Z tej strony żadne okno nie zachowało się w całości, żadna futryna. Resztki drzwi leżały przed domkiem, roztrzaskane w proch, cała ściana była pomazana farbami, sprayami i czym się tylko dało. Właściwie nie musiał nawet wchodzić do środka, żeby sprawdzić co ocalało. Wiedział już.

Domek, wart około miliona dolarów, został doszczętnie zdewastowany.

10

Karen Koshitzki od chwili, kiedy Mark po raz pierwszy nie wrócił na noc do domu żyła w przeświadczeniu zbliżającego się kataklizmu. Kataklizm ów wydawał się tym realniejszy, im mniej pieniędzy zostawało w jej portfelu. Nie stać ją było na adwokata, by przy pomocy sądu uczynić się współwłaścicielką konta bankowego.

Koshitzki od paru dni nie wypłacał jej już tzw. wypłaty, ale pożyczkę od Stevensonów traktowała jako ostateczność, tym bardziej, że od czasu, gdy Mark wyrzucił ich z domu nie pojawili się ani razu. Oni jedni nie zmienili swego stosunku do Koshitzkich po ich milionowej wygranej, oni jako jedyni nadal traktowali ich jak starych, dobrych przyjaciół; dopiero postępek Marka sprawił, że odsunęli się dotknięci.

W tym wielkim mieście (wielkim jak na osamotnienie Karen) nie było nikogo, do kogo mogłaby się zwrócić o pomoc. W tej chwili nie było nikogo takiego, w razie jakiegoś kataklizmu.

A kataklizm już pukał do drzwi…

A raczej dzwonił telefon. Karen z biciem serca podniosła słuchawkę.

– Dzień dobry! Nazywam się John Densmore i jestem ordynatorem szpitala przy jedenastej. Czy mógłbym rozmawiać z doktorem Koshitzkim?

– Nie ma go… nie ma męża w domu…

– A czy nie wie pani, gdzie mógłbym go zastać?

– Bardzo mi przykro, doktorze, ale… – i nic nie potrafiła wymyśleć.

– Hm, w związku z tym proszę przekazać mężowi, że niestety jestem zmuszony napisać wniosek do dyrektora o zwolnienie dyscyplinarne pani męża. Pani mąż, pani Koshitzki, nie pojawił się w szpitalu od przeszło tygodnia. Nie przychodzi do pracy na swoich dyżurach. Pani rozumie, że w tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego…

Głos Densmore’a odkleił się od słuchawki i pofrunął gdzieś wysoko. Otoczył głowę Karen i dudnił jej w uszach niczym karabin maszynowy. Już nic nie słyszała, nic nie wiedziała, dotarł do niej tylko ten jeden prosty, nagi fakt, że jej mąż właśnie stracił pracę. Pracę, o którą zabiegał prawie trzy lata i o której marzył całe życie.

I właśnie dziś to marzenie, porwał na strzępy doktor Densmore.

Ha! Czy wiecie jaki kolor mają pieniądze?

11

Doktor Mark Koshitzki nie wiedział, jak długo włóczył się po drodze. Był porządnie zmarznięty, ale, o dziwo, nie czuł wcale tego. Jego umysł był jasny, skupiony, ale jakby niedostępny, zamknięty dla pozostałej części jego świadomości. Wyglądało to tak, jakby umysł jego oddzielił się od reszty i zaczął żyć swoim własnym życiem. Jakby nie podlegał już rozkazom Koshitzkiego. A Koshitzki nie wiedział, co zamierza jego umysł. Był pewien tylko, że cokolwiek zrobi będzie to dobre dla nich obu.

Kiedy dotarł do miasta, było już grubo po pierwszej. Skierował się do znanego sobie baru, gdzie przy kilku drinkach postanowił nieco ochłonąć.

Było dziesięć po drugiej, gdy wyszedł z baru.

Twarz miał czerwoną, spoconą, a umysł trochę zmącony alkoholem. Ale ten wciąż pracował precyzyjnie. Skierował się w stronę siedemnastej. Właściwie sam nie wiedział po co. Coś go tam przyciągało.

Dotarł tam prawie o wpół do trzeciej.

O tej godzinie „Melbox” wyglądał niczym upiorny kolos z jakiegoś horroru. Ponury i tajemniczy sprawiał wrażenie przyczajonego potwora. To on wzywał Koshitzkiego. To on go przyciągał.

Oczy Koshitzkiego rozejrzały się uważnie wokoło. Jego umysł czegoś szukał. Czegoś potrzebował, czegoś… O, tam! Przy wielkim zbiorniku na śmieci! Podszedł tam szybko i od razu zauważył na ziemi to, czego szukał. Tak. To było to, czego potrzebował w tej chwili.

Podniósł swoje znalezisko i skierował się w stronę „Melboxu”.

12

Była za piętnaście trzecia, gdy nocnego stróża w portierni domu handlowego „Melbox” obudziło walenie w oszklone drzwi. Ale portier nie bał się o drzwi. Szkło w nich było grube, hartowane i bardzo odporne na wszelkie łomotanie. Właściwie mógł ich nie otwierać i nic by mu się nie stało, nikt z zewnątrz nie mógłby wejść przez nie do środka. I przez chwilę właśnie tak chciał zrobić, ale zaczęła zżerać go ciekawość. Któż, u licha, o tej porze wali w zamknięte drzwi domu handlowego w centrum miasta? Do otwarcia sklepu zostało jeszcze ponad trzy godziny. Nikt rozsądny nie dobijałby się o tej porze do „Melboxa”. Są przecież sklepy całodobowe!

I ciekawość zaczęła brać górę w nocnym stróżu. Zwlókł się z łóżka, wdział miękkie pantofle i poczłapał do drzwi.

Na zewnątrz stał jakiś człowiek. Był sam. Walił pięścią w twarde szkło. Portier wiedział, co ma robić w takich sytuacjach, nie pierwszy raz zdarzało się, że jakiś pijak albo awanturnik zakłócał ciszę nocną. Uchylił małe okienko, wysunął nos i zawołał:

– Hej! Ty! Masz pięć minut! Potem dzwonię na policję!

Facet dopiero teraz zauważył uchylone okienko obok głównych drzwi. Spojrzał nieprzytomnym wzrokiem na stróża. Za sobą ukrywał przedmiot, który znalazł koło śmietnika.

– Ja… przepraszam pana, że pana niepokoję, ale… ale tu niedaleko, o tam, za rogiem wydarzył się wypadek… jakiś bandyta pobił człowieka… on tam leży i… chyba umiera. Wie pan, on jest cały we krwi… jakiś bandyta zabił go…

– Chce pan, żebym zadzwonił po karetkę i policję? – przerwał mu stróż.

Mężczyzna wydawał mu się nieco zawiany, ale to nie musiało akurat świadczyć, że kłamał.

– Tak… i…

– A czego sam pan nie zadzwonisz? Tu niedaleko jest budka.

Intruz wyraźnie się zniecierpliwił.

– Wie pan… chciałbym, żeby pomógł mi pan wnieść go do środka, zanim przyjedzie karetka…

Twarz portiera zdawała się mówić, że mocno się zastanawia. Przepis o tym, że nie wolno mu nikogo wpuszczać do środka między dwudziestą drugą a szóstą rano (nawet samego dyrektora) znał na pamięć.

Ale to była sytuacja nadzwyczajna. Tam leżał ktoś, kto być może potrzebował pomocy, właśnie umierał, może jego życie zależało od niego – nocnego stróża. Może? Chyba, że ów facet po prostu kłamał. Czy kłamał? Nie podobała mu się jego gęba.

– Chciałbym zobaczyć jakieś pańskie dokumenty. Musi mnie pan zrozumieć…

Intruz podszedł do okienka i pochylił się.

– Powinien pan się upomnieć o podwyżkę! – powiedział do stróża, który uśmiechnął się zadowolony. – Za sumienność. Proszę, tu jest moja wizytówka, mieszkam przy dwudziestej pierwszej, może pan zadzwonić do mnie i sprawdzić. Tylko proszę nie mówić żonie, gdzie jestem, bo będę miał kłopoty – tu uśmiechnął się porozumiewawczo do stróża.

– Dobra. Zaraz wracam.

Głowa stróża zniknęła w okienku. Intruz rozejrzał się wokoło, ale nikogo nie było widać w pobliżu.

Po chwili w okienku znów pojawiła się głowa.

– Odniosłem wrażenie, że pana żona bardzo martwi się o pana. Ale nie puściłem pary z gęby.

Dokładnie o trzeciej osiemnaście portier „Melboxa” otworzył drzwi intruzowi.

13

Koshitzki ścisnął mocno przedmiot, który wciąż ukrywał za sobą.

Portier wyszedł na zewnątrz.

– Dobra, gdzie on jest?

– O, tutaj! – powiedział Koshitzki wyciągają zza pleców metalowy pręt.

– Co pan…!! – zdążył zawołać portier, zanim pierwszy cios spadł mu na głowę. Wprawdzie Koshitzki chybił, bo pręt ześliznął się z czoła portiera i spadł mu na ramię, ale to wystarczyło. Portier zgiął się we dwoje i byłby upadł do nóg Koshitzkiemu, ale ten nie namyślając się potężnym kopem w klatkę piersiową i brzuch wrzucił go do środka.

Błyskawicznie zamknął drzwi za sobą i stanął nad nocnym stróżem. Ten rzęził i wił się z bólu, z rozbitej głowy płynęła krew.

Koshitzki zamachnął się. Jeszcze raz. Potem jeszcze raz i jeszcze.

Miał wrażenie, jakby tłukł martwą lalkę.

A potem, zmęczony, odrzucił pręt.

Był zupełnie sam.

Nikt już nie stał na przeszkodzie.

A „Melbox” wciąż go wzywał.

Była trzecia dwadzieścia siedem.

Czy wiecie jaki kolor mają pieniądze? To kolor krwi.

14

Była trzecia czterdzieści jeden, gdy doktor Mark Koshitzki stanął na parapecie w otwartym oknie „Melboxa” na ósmym piętrze. Leciutki zimny wiaterek muskał mu twarz, oczy, które wyglądały jak martwe wpatrywały się gdzieś przed siebie.

Wreszcie przybył. Nagle ogarnął go spokój.

Teraz już wiedział, co musi wydarzyć się w życiu człowieka, żeby…

Zdążył jeszcze pomyśleć o Karen. O pieniądzach, których nie zdążył wydać, o zdewastowanym domku, gdzie mieli zamieszkać, o oczach…

Braniewo, 17 marca 1996r.

About the author
Roman Pastuszuk
Obserwator i kontestator, autor wierszy i opowiadań, miłośnik książek, muzyki filmowej i yerba mate.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *