Kilroy City

ROZDZIAŁ I – Maxwell Street

(2 Lata temu)

 [I]

Na schodach letniego domku przy Maxwell Street dało się słyszeć miarowe stukanie obcasów o powierzchnię paneli pokrywających schody prowadzące na drugie piętro. Dosyć już stare, ciemnoszare mokasyny były własnością Josha Pique, który dzierżąc w dłoni puste opakowanie po czekoladkach marki Charvey Sweets zmierzał w kierunku swojej sypialni, gdzie miał nadzieję zastać Janet. Od 2136, czyli przeszło od trzech lat odkąd w życie weszła ustawa o obowiązku utrzymywania prawidłowej wagi ciała i rok po tym odkąd Janet nie mogła znaleźć wydawcy dla swojej nowej powieści, zamknęła się w pokoju i zaczęła zajadać swoje problemy. W podobny sposób reagowało większość obywateli nie mających dosyć pieniędzy, aby wysyłać dzieci do szkół, kupować jedzenie inne niż super-pomniejszone mrożonki Kartera, czy witaminowe dropsy Marley’a bądź ci zmuszeni czekać w odległych o kilometry od przedmieścia urzędach, położonej w centrum Arizony, sponsorowanej przez przeróżne korporacje aglomeracji Kilroy City w oczekiwaniu na darmowe porcje butelkowanej wody. Woda bowiem – zwykła, najnormalniejsza na świecie woda od czasu, gdy temperatura na kontynencie w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat wzrosła o siedem i pół stopnia stała się największym towarem deficytowym. Morza przypominały teraz brudne bajora, lodowce były nimi już tylko z nazwy, a jezioro Michigan – nad którym Luc wraz z ojcem uwielbiał przesiadywać w jesienne popołudnia, łowić ryby i rozmawiać o najnowszej ofercie amortyzatorów z katalogu Jacksona przestało istnieć. Podobnie zresztą jak wiele państw trzeciego świata niezdolnych do dalszego prosperowania w obliczu suszy.

 

– Janet? Janet?

– Co się stało? – zapytała dość niechętnie, jednak widząc Josha stojącego w progu drzwi i wymachującego ostentacyjnie pudełkiem czekoladek zniżyła pod koniec nieświadomie ton swojej wypowiedzi.

– Co się stało? I ty się jeszcze głupio pytasz co się stało?

Joshua rzucił opakowanie na łóżko i spojrzał ze złością na Janet. Ona zaś biorąc do ręki pudełeczko odruchowo cofnęła się o kilka kroków widząc wyraz jego twarzy.

– Jak tak dalej będzie to zbankrutujemy! Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę ile mnie kosztują te twoje obżarstwa? Zżarłaś całe pudełko tych pieprzonych czekoladek, a nie minęła jeszcze dziesiąta. Za dwie godziny musimy się zważyć, czy ty zdajesz sobie w ogóle z tego sprawę?

– Nie przesadzaj, to tylko jed..

– Nie przesadzam! – wrzasnął Josh, po czym chwycił mocno nadgarstki Janet, aż wydała z siebie cichy jęk – Od roku nie robisz nic oprócz obżerania się tym świństwem i siedzenia w pokoju. Wiesz jak stoimy z budżetem, wiesz, że lada chwila mają redukować miejsca pracy, bo już prawie nikt nie używa spedycji lądowej. Nie mogę sobie pozwolić na ciągłe wydatki na ciebie!

– Co to znaczy? – zapytała lekko zszokowana

– To, że od dzisiaj przechodzisz na dietę.

Dokładnie o godzinie 12.04 waga Janet przekroczyła dopuszczalny dla jej wzrostu limit o przeszło 18 kilo, co oznaczało dodatkowe sto osiemdziesiąt dolarów do tygodniowego rozliczenia. Josh pozostawił to bez komentarza, zresztą bardziej był zdumiony swoimi wynikami. Postanowił albowiemprzydzielać sobie mniejsze porcje w nadziei, że przez jakiś czas uda mu się zaoszczędzić na jedzeniu, aby zapłacić zaległe rachunki za swój „Trzeci Dom” – metalicznego sferomustanga z ’25, który stał zarekwirowany na policyjnym parkingu wskutek zaległych mandatów losowych, przydzielanych obywatelom o niskim statusie podatkowym. Mimo, że zdecydowanie nie podobała mu się ta nowa forma klasyfikacji społeczeństwa, wolał nie kwestionować niczyich zarządzeń, zresztą w przypadku aresztowania pod zarzutem spisku (co nie było niczym szczególnym), wiedział, że nikt by mu nie pomógł. Strażnicy pilnowali wyłącznie magnatów, tych zresztą było stać na osobistą ochronę i całkowity imminutet. Całe miasto centralne zapełnione było bogaczami nie muszącymi się martwić ani o stan swojego portfela, ani o restrykcje podatkowe. Joshua zdawał sobie sprawę, że dopóki nie należy do tej grupy nie ma co się łudzić. Wziął więc swoją wytartą jeansową kurtkę, założył czapeczkę z logo firmy Chapman Company lekko przekrzywiając daszek w prawą stronę a następnie wyjął prawie już puste opakowanie po papierosach marki Camay Light – po czym zapalił uroczyście jednego, prezentując miastu, że tej przyjemności nikt go nie ma prawa pozbawić.

[II]

– … rozumiesz więc Josh, że nie robię tego z przyjemnością. Jesteś jednym z naszych najbardziej zasłużonych pracowników, masz najlepsze wyniki w całej północnej Arizonie…

– I dlatego chcesz mnie wyrzucić na zbity pysk? Tak traktujesz ludzi, którzy przez lata harowali jak wół, żeby ta firma mogła się rozwijać? – zarzucił Pique.

– Wiesz, że nie to mam na myśli – odpowiedział James, jednocześnie obracając piórem w lewej ręce – Spedycja powoli zaczyna upadać, podobnie jak dziesiątki małych firm nie mogących sobie pozwolić na potknięcia.

– Z tego co mi wiadomo nasza firma nie zaliczyła ostatnio żadnych „potknięć”?

– Nie jeżeli patrzysz z czysto biznesowego punktu widzenia Luc. Ale firma to nie tylko obrót wokół pieniędzy. Firma to także szacunek klienta do niej. Wizerunek firmy jest jej fundamentem…

– Aha, więc o TO ci chodzi tak? – przerwał – Mogłeś od razu zaznaczyć, że przeszkadza ci Janet, a nie pieprzyć o zasługach dla Chapmana!

– Josh zrozum – nasza firma ma problemy. I nie są to TYLKO problemy finansowe. Wiesz, że nie chcę cię obrażać, ale każdy pracownik jest częścią wizerunku firmy, a Janet…

– Janet go psuje tak? Zamierzasz mnie wywalić tylko dlatego?

– Przykro mi Josh – rzucił James, przesuwając po wypolerowanym blacie biurka wymówienie – Prosiłbym cię o podpisanie tutaj – wskazał piórem na małą linię, która oznaczała 400 dolarów odprawy i kilkugodzinne postoje w urzędach pracy.

– Tak. Tobie jest przykro…

Kiedy tracisz coś ważnego – nieistotne jak to była wielkia strata – zawsze w zamian dostajesz wspaniałą umiejętność analizy wszystkiego z nadzwyczajną wręcz dokładnością. W przypadku Josha Pique miało to co prawda związek z utratą pracy i wynikającym z tego nadmiarem czasu do zagospodarowania, lecz bardziej chodziło o magiczne spowolnienie rzeczywistości. Dzień nie polegał już na regułce „Wstań, pracuj, kupuj – konsumuj i wyciągnij nogi”. Dzień nie polegał na porannym śniadaniu o 6.30 i dziesięciominutowym czekaniu na światłach przy skrzyżowaniu Maxwell Street i Huntington Road. Dzień nie polegał na masie papierkowej roboty do wypełnienia i podpisywaniu kurierskich papierków, kiedy to jakiś najczęściej niekończący szkoły średniej młokos przywoził nowe dostawy.

Nie chcąc tracić resztki pieniędzy i nerwów Joshua zrezygnował więc z wyprawy do będącego w zasięgu wzroku postoju taksówek. Wybrał letargiczną wyprawę przez miejską dżunglę. W jakiś dziwny sposób sprawiało mu to nawet przyjemność. Codzienność, którą przeżywał, była tak na prawdę codziennością którą mijał. Hej – w końcu kiedy ostatni raz widziałeś kobietę wyrzucaną z busu za przekroczenie dozwolonej wagi? Zabawa na całego prawda? Na pewno dla urzędnika, który wpadł na taki pomysł twierdząc, że przez zbytnie „przeciążenie” jak to określił w ładnym, politycznym języku psują się miejskie środki lokomocji. Fajnie.

Przechodzenie przez coraz to brudniejsze przedmieścia, zerknięcie na mury otaczające miasto właściwe, miasto bogatych, miasto bez skazy – Witamy w Kilroy City! Rzut oka na dziurawe ogrodzenia dzielące slumsy od reszty normalnego świata, gdzie prochy kupisz taniej od chleba. Dzieciaki siedzące w bramach, ogrzewające się przy niewielkich ogniskach, popijające tanie wino z najbliższego sklepu i w końcu dzieciaki wychodzące z podrzędnych restauracji ze zdrową żywnością McDonalda. Fajnie. Maxwell Street.

[III]

– Tak, tak – Rick uważaj trochę z tym cholerstwem! Za bogaty jesteś, czy co? Trochę w prawo. Nie idioto – w prawo! Ok jeszcze tylko…

– Myślisz że piąta będzie ok? Janet wiesz, że jak coś to plan będziemy mogli zmienić dopiero za miesiąc przy wypłacie.

– Przecież wiem, nie musisz my tego ciągle przypominać – odrzekła, lecz mina pana Pique zdawała się zdradzać, że nie był o tym całkowicie przekonany. Josh rzucił niepewne spojrzenie na Janet, po czym przeniósł je na plan dnia i dwa wnoszone właśnie fotele w kolorze zgniłej trawy. Tak – brakowało tylko telewizora.

– Okej panowie, tylko teraz uważajcie, bo jak coś stanie się temu maleństwu, to szef nam jaja urwie. – ostrzegł nadzorca, następnie zwracając się do swojego ulubieńca – Przestań wietrzyć te zęby Rick, tylko bierz się cholera do roboty!

Chwilę później czterdziestocalowy odbiornik stanął wreszcie na pożądanym miejscu i co lepsze dla Ricka i jego kolegów – będą mogli zatrzymać swoją własność.

– Boże co za dzieciak! – rzucił gruby kierownik ruszając w stronę Janet i jej męża – I jak? Państwo już ustalili co trzeba?

Widząc lekkie skinienie głową pani Pique wyjął z tylnej kieszeni spodni paczkę papierosów częstując przy tym Josha, po czym dodał – Okej, więc pani łaskawa będzie podpisać tutaj, a pan – panie Joshua tutaj.

Pique wymienił z Janet jeszcze jedno niepewne spojrzenie po czym zapytał:

– Kiedy jest możliwa zmiana planu?

– Ohoho. Pan szanowny jeszcze nie zaczął, a już chce zmieniać! – parsknął kierownik ukazując przy tym paletę żółtych, zniszczonych nikotyną zębów – Zmiana możliwa jest po każdym okresie rozliczeniowym, to jest co miesiąc znaczy się. Państwo czytali regulamin, ale muszę jeszcze przypomnieć warunki umowy.

Tym razem to Joshua skinął lekko powoli już łysiejącą czupryną, po czym rzucił nieśmiałe „w porządku”.

– Okej, a więc tak… umowa z miastem Kilroy City zawarta jest na okres 18 miesięcy – to znaczy 2 lata, podczas, której państwo są zobligowani do wykonywania ustalonego przez siebie dziennego planu, oczywiście z możliwością jego zmiany co miesiąc, jak już wcześniej wspominałem.

Kierownik spojrzał w kierunku telewizora, zgasił niedopałek w popielniczce, po czym kontynuował:

– Bloki reklamowe miasta będą wyświetlane całą dobę, zgodnie rzecz jasna z państwa ustalonym planem, respektując przerwy na posiłek i toaletę. Aha – dodał ostrzegawczo – w fotelach, są wbudowane czujniki przesyłające cały dzień sygnały do naszego centrum, więc gdyby komuś zachciało się nie przestrzegać planu dnia – stanowczo odradzam. Państwo czytali zapewne w umowie, że wystarczy jeden taki incydent i pieniążki przepadają z konta. Aby centrum było zasilane cały czas, miasto nie może pozwolić sobie na żadne przerwy w dostawie energii – rozumieją państwo. To zaszczyt tak zasłużyć się społeczności, a na to miejsce czekają setki ludzi. Pan, panie Pique miał szczęście – no i oczywiście wysokie referencje, więc niech pan nie zmarnuje tej szansy.

– No to co – rzucił wesoło – gotowi? To proszę siadać, seans się zaraz zacznie, pierwszy blok reklamowy puszczą za niecałe trzy minutki, wiec całuję pani rączki i pana szanownego żegnam – po czym uścisnął energicznie rękę Luca o mało mu jej nie łamiąc – I życzę miłego dnia!

* * * * *

ROZDZIAŁ II – De Muerte

[I]

(Albuquerque, Nowy Meksyk – 5 lat wcześniej)

– Czy ty do ch… pana możesz mi wytłumaczyć, jakim k… cudem udało się jej nie tylko zabrać zgromadzone przez nasz wydział akta anonimowych z ponad pół roku, ale także bezproblemowo uciec!?

– Ale szefie, no bo my dostaliśmy cynk od barmana w De Muerte i aresztowaliśmy podejrzaną tak jak szef nam podawał te domniemane portrety pamięciowe i opisy. Tylko, że…

– Tylko, że K… co!?

– No tylko, że to się okazało, że yyy… no to była dziewczyna w podanym przedziale wiekowym, zgodna z podanym rysopisem… tylko się później okazało – to znaczy, jak my sprawdzaliśmy z chłopakami …

– ŻE. TO. BYŁA. K…. AZJATKA!!! – wrzasnął McGeady tak, że jego podwładny odruchowo cofnął się o kilka centymetrów – MOŻESZ MI WIĘC ŁASKAWIE WYTŁUMACZYĆ JAKIM K… CUDEM MOGLIŚCIE POMYLIĆ AZJATKĘ Z EUROPEJKĄ!? CO MA K… PIERNIK DO WIATRAKA???

– No, yyy – tyle samo liter?

Ułamek sekundy później, Pherson w swej błyskotliwości zorientował się, że powiedział coś o czym nie powinien nawet pomyśleć – po czym stwierdził, iż najlepszy w jego sytuacji będzie natychmiastowy odwrót w stronę drzwi. McGeady zdążył jeszcze chwycić leżącą na mahoniowym, zawalonym e-aktami biurku popielniczkę i wycelować w uciekającego Phersona, jednakże niecelnie.

– ZWALNIEM CIĘ K….!!! – wrzasnął McGeady na mocno przerażonego podwładnego.

– Ale szefie, szef mnie już dzisiaj raz zwolnił…

– NIE SZEFUJ MI TUTAJ K…, BO RODZONA MATKA NIE POZNA GDZIE MASZ RYJ A GDZIE DUPĘ!!! TY SIĘ K…. NAWET DO ZAMIATANIA PUSTYŃ NIE NADAJESZ!

Piętnaście minut później, po czterech wypalonych papierosach i szklance szkockiej McGeady doprowadził się do w miarę znośnego dla otoczenia stanu. To co zrobił Pherson w tym momencie nie miało w istocie żadnego znaczenia, oficer bowiem wiedział, że to on tak naprawdę dostanie po dupie za całe to zajście. Anonimowi nie od dzisiaj byli wrzodem na tyłku oficjalnie przestrzegającego konstytucji kraju jakim jest Ameryka, z tym, że zwykła akcja pojmania renegata spowodowała, że od dzisiaj był to także problem McGeady’ego. DUŻY problem.

Nie na co dzień bowiem znikają gromadzone mozolnie akta wybranych – jak to się obecnie anonimowych nazywało – terrorystów. Nie na co dzień także trzeba tłumaczyć żądnym pytań dziennikarzom i władzom dlaczego coś się popieprzyło i kto jest za to odpowiedzialny. Nie na co dzień…

McGeady, zmierzwił swoją rudą czuprynę, po czym przeniósł mętny wzrok na klawisze automatu, z którego to wybrał numer 2.

– Sofia?

– Tak szefie? – spytała w miarę uprzejmie sekretarka.

– Przyślij mi tutaj kogoś z PR. Tylko kogoś dobrego.

McGeady spojrzał przez okno, na znajdujące się w patio hortensje, wstał a następnie jakby od niechcenia ugasił ostatniego tego dnia papierosa o e-gazetę, prezentującą najświeższe wyniki ligi KillJoy’a, po czym dodał:

– Tylko migiem.

[II]

(2 Tygodnie później)

Mimo, iż od ponad dwóch dni słońce nad miastem przysłonione zostało cienką warstwą burzowych chmur, De Muerte jednakże skąpane było w ciężkim do wytrzymania ukropie, dla którego to wentylacja, pootwierane na oścież okna czy wszelkie – mniej lub bardziej wymyślne sposoby radzena sobie z upałem były czytą kpiną.

I chociaż przebywanie w zatłoczonym pomieszczeniu, gdzie to wilgotne powietrze przesiąknięte jest potem odpoczywających robotników wydawało się co najmniej złym pomysłem, o tyle bary były jedynym miejscem, gdzie można było ochłodzić odwodnione ciało.

Niewielkie, biedne miejscowości – takie jak chociażby prowincjonalne De Muerte, na stałe wykreślone zostały z listy przewoźników wody, w związku z czym alkohol wydawał się jedyną alternatywą. I w przeciwieństwie do miejscowego szeryfa właściciele spelun nie mogli na to narzekać.

– Ha! To było dobre! – rzucił wesoło kelner, zanim to jeszcze został przywołany do jednego ze stolików

– Hehe! Racja – potwierdził barman, przesuwając w kierunku już mocno odstawionego klienta kufel zimnego piwa, następnie spoglądając ku swej rozmówczyni – Powiedz mi, nadal po wszystkim rzucasz jednodolarówkę? – zapytał wyraźnie zaciekawiony.

Dziewczyna jakby na zawołanie wyciągnęła z kieszeni jeansów dwie stare monety, przekazując je barmanowi.

– No ładnie, ładnie – rzekł, przyglądając się uważnie każdemu zagłębieniu – Pamiętam je jeszcze, jak z ojcem wybieraliśmy się na targ w El Paso. Kiedy to było… bodajże w pierwszym roku po… hmm, Miguel! – zaryczał przez salę właściciel – Kiedy to zniesono starą walutę? W pierwszym?

– Nie, W pierwszym to oficjalnie wprowadzili nowodolarówki – sprostował – Stare wycofali równo na przełomie wieków

– A no widzisz, czyli równo w 2100 roku to było, ech… lepsze czasy minęły.

– Jakoś nie narzekasz na brak klientów – odpowiedziała, dopijając ostarni łyk.

– Ha! Jasne, że nie, ale wtedy przynajmniej na ulicach trochę spokojniej było – widząc skinienie, nalał ponownie do pełna, po czym kontynuował – Poza tym, nie musiałem codziennie wzywać tutaj ludzi szeryfa, bo ktoś postanowił z sąsiada zrobić mielonkę… ale nieważne. Ciekawe ile jeszcze ma tych monet w kolekcji?

– Nie wiem, dostawałąm je co miesiąc w paczce. Ta była ostania. Nic poza tym – nawet adresu zwrotnego.

Dziewczyna rozejrzała się po saloonie, wypiła łyk chmielowego nepenthes, po czym ściszając ton wypowiedzi rzuciła do barmana:

– A jak tam ostatnie akta? Podobno niezłe mieli miny, gdy po całym zamieszaniu zorientowali się, że „lekko” się pomylili – wspomniała, nieznacznie się uśmiechając.

– Taa – odpowiedział barman, spuszczając nieco wzrok w kierunku lady, po czym wziąwszy pierwszy z brzegu kufel zaczął go energicznie wycierać.

– Uważaj, bo się zbyt wkręcisz – odpowiedziała, widząc zdenerwowanie w ruchach – Były jakieś problemy?

– Co? Nie, nie, żadnych problemów nie było – szybko potwierdził, przywlekając na twarz jeden z tych sytuacyjnych uśmiechów na każdą okazję – Z aktami wszystko jest w porządku, zostały zniszczone – twoje w pierwszej kolejności – dodał odkładając na bok kufel.

– Ach, dziękuję. Prawdziwi z was dżentelmeni – stwierdziła rezygnując z następnej kolejki.

– Co do reszty – to nie wiem czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale zgromadziłaś całkiem niezły skład. Z całą pewnością utrudni to tym gnojkom robotę – powiedził wyraźnie podekscytowany – Mamy między innymi El Qwerte i Zimmera – straszny skurwiel, załatwił już całe tabuny tych przydupasów na Florydzie. Dalej – Vel Bosque, może z kilka lat od ciebie starszy, po tym napadzie na kasyno Siuksów dostał strzałę w oko, dwuletni wyrok i przydomek „jednookiego bandyty”. Paul Steller i jego kanadyjski kuzyn Francais, nazwisko to samo – obaj poszukiwani za ataki hakerskie na pomniejsze jednostki, z czego największym osiągnięciem a zarazem głupotą była próba przejęcia opancerzonego, kalifornijskiego konwoju przy pomocy El Qweerte.

Problem – że jak próbujesz coś zrobić w biały dzień to nie zawsze wychodzi. W efekcie Paul stracił cały dobytek, który zajęty został wskutek „domniemanych” podejrzeń o handel prochami, Francaisowi natomiast udało się przedwczoraj w końcu odwiedzić grób matki.

Dziewczyna, wkorzystując chwilę zamyślenia ze strony właściciela przybytku, rozejrzała się po gwarnym i zadymionym pomieszczniu w poszukiwaniu jakichś atrakcji. Jak na popołudniowe standardy jednakże w barze panowała dosć letargiczna atmosfera, przerywana jedynie odgłosami kłócących się pijaczków czy też opuszczających, bądź – dopiero wkraczających do tego miejsca przybyszów – z których to jeden, rozglądający się młodzieniec niewątpliwie pracował dla Arctosa.

– Pff – parsknął barman, zebrawszy w sobie myśli – Najpierw każą ci zdychać w gównianym państwie, a później się dziwią, że nie wszyscy zgadzają się na ich wspaniały pomysł. Banda popaprań…

– Przepraszam – rzekł kurier kładąc swoją dłoń na ramieniu dziewczyny – Proszę wybaczyć, że przeszkadzam, ale zdaje się, że od ponad dwóch miesięcy z magazynie zalega pani paczka. Stacja Arctos prosiłaby o odpowiedź czy ją pani przyjmuje czy też mamy ją odesłać spowrotem.

– O cholera, zupełnie zapomniałam! – rzuciła, odwracając się w kierunku chłopaka – Przez jakiś okres mnie nie było, ale mam teraz chwilę czasu więc zaraz ją odbiorę.

– W takim razie proszę o pokwitowanie – odpowiedział kurier wskazując miejsce na parafkę – Dziękuję. Oto karta do skrytki, proszę ją okazać przy wejściu, a ktoś pani wkaże dalej drogę – kontynuował chowając długopis do kieszonki – Dziękuję jeszcze raz, życzę miłego dnia.

– Dzięki – odpowiedziała, zwracając wzrok na powrót w kierunku barmana – No, to czas już na mnie. Będę się zbierać.

– Idziesz po tą przesyłkę? – zapytał.

– Tak, a coś się stało? – rzuciła na odchodnym, zakładając rękawice.

– N…nie, nie nic – tu masz, za te akta coś mi się udało wyskrobać. Przyda ci się myślę.

– Co to jest? – zapytała obracając w dłoni kawałek plastiku przypominający dawne karty pamięci.

– Dezaktywator. Przydaje się przy problemach z zamkami, drzwiami i – tak dalej.

– Hmm. Dzięki.

Pożegnawszy się uprzednio z właścicielem, schowałą kartę dostępu oraz dezaktywator do tylnej kieszeni spodni, po czym ruszyła do wyjścia.

[III]

– Ach! K…! – rzuciła przeskakując za bardziej kuloodporną osłonę, niźli kartonowe pudła z tanimi reprodukcjami – Wiedziałam, że coś jest z nim nie tak – powtarzała w myślach, jednocześnie uważnie obserwując przesuwające się w półcieniu sylwetki żołnierzy SAT – Musieli go jakoś wyśledzić i zmusić do współpracy. Nie ma mowy, że wpakowałby mnie w to gówno z własnej woli…

– PODDAJ SIĘ, A SYTUACJA ZOSTANIE ROZWIĄZANA POKOJOWO! – prawił przez megafon głos przywódcy.

– Pokojowo, jasne – stwierdziła sama do siebie – Wliczając w to te kilka trupów jesteśmy na wspaniałej drodze do pokojowych metod rozwiązywania czegokolwiek.

Przeczekawszy, aż jeden z najemników minie kryjówkę, postanowiła go załatwić zanim jeszcze zdąży kogoś zaalarmować, jednakże odgłos zacinającej się broni był wystarczającym bodźcem, aby żółnież zorientował się w sytuacji. Poszukując jakiegoś rozwiązania, chwyciła za jeden z leżących obok pistolentów na gwoździe i wystrzeliła w kierunku najemnika większość magazynka, upewniając się przy tym, iż nie będzie stanowił już żadnego zagrożenia.

– ….nie słysz… odbió…potwierdź swój stat…

Przesunowszy ciało w mało widoczne miejsce, pozostała jej dezaktywacja krótkofalowego odbiornika, jednaże jak się okazało nie stanowiło to zbyt wielkiego problememu, gdyż w tym samym momencie pięcioosobowa grupa przekroczywszy próg zagraconego pomieszczenia, zauważyła stojącą po przeciwnej stronie postać.

Jedyne możliwe drogi ucieczki wiodły – albo przez stos paczek w kierunku zachodniego skrzydła, z nadzieją, że grupa SAT nie zdąży ją w tym czasie dogonić, albo po ściśniętych konenerach ku górze w poszukiwaniu schronienia.

Nie zastanawiając się dłużej zaczęła wdrapywać się w możliwie najszybszym tempie ku widocznym na piętrze barierkom odgradzającym przejście do jednego z pomieszczeń. W tym czasie najemnicy zdając sobie sprawę, że strzelanie do stale zmieniającej swe położenie postaci w połączeniu z dość dużą odległością na niewiele się zda, postanowili podzielić się na dwie grupy – z czego jedna podążyła drugim przejściem go góry, druga natomiast nadal ostrzeliwała z parteru z nadzieją, iż dziewczyna zmuszona do ucieczki będzie łatwym celem.

Ona tymaczasem, przeskakując przez oddzielającą ją od podestu barierkę, pognała od razu do pierwszych drzwi, zabarykadowując się w środku czym tylko było możliwe, poszukując przy tym przejścia wentylacyjnego – które to mogłoby stanowić jakąś rozsądną drogę ucieczki. Jako, że pomieszczenie takowego nie posiadało, uważając na stale padające strzały z dołu pobiegła w kierunku następnego, żużywając w obronie resztki posiadanej amunicji.

– Ach, k… stary złom! – przeklęła rzucając bezużytecznym kawałkiem metalu w kąt, następnie przesuwając komodę w kierunku wejścia.

Pomieszczenie – zagracone jeszcze bardziej niż poprzednie – było składowiskiem półek z alfabetycznie poukładanymi kartonami, na końcu którego to stały kontenery o całkiem słusznych rozmiarach. Przez całe to lokum – do którego zdążyli już dotrzeć żołnieże SAT starający się wyważyć drzwi, przy jednoczesnym nawoływaniu o poddanie się – przechodziła linia załadunkowa, logicznym więc było, iż jest to swego rodzaju sterownia – co zresztą dziewczyna obserwująca stojących na dole najemników postanowiła niezwłocznie wykorzystać, przekierowując te jeszcze zaryglowane kontenery bezpośrednio nad żołnieży.

W momencie, gdy zawartość została uwolniona, a jeden z problemów przestał nim być, pozostali członkowie SAT dali o sobie znać, prawie to wyważając drzwi z zawiasów.

– TO JEST TWOJA OSTATNIA SZA…

– Sterta śmieci i nic więcej! – mówiła, kontynuując rozpaczliwe przeszukiwanie kartonów w poszukiwaniu czegoś bardziej przydatnego niż rozładowana broń, nie zauważając przy tym wypadającej z kieszeni karty – No dalej, tu musi coś b..

– Sekwencja dezaktywująca aktywna, proces eliminacji rozpoczęty.

Dziewczyna słysząc, że przestała być jedynym obecnym gościem w pomieszczeniu momentalnie odskoczyła w tył chowając się za pierwszą lepszą i w miarę stabilną rzeczą, którą okazało się zagracone biurko.

– Co do…? – rzuciła zaskoczona na widok przypominającego ludzką postać hologramu, znajdującego się kilka centymetrów przed drzwiami, a praktycznie niewidocznego ze względu na fakturę stojącej przy nich komody.

– Odliczanie rozpoczęte: 5…4…

W momencie, gdy czas dobiegał końcowi, a głosy przebywających na zewnątrz najemników po krótkiej chwili przerodziły się w krzyki, zauważyła leżący na ziemi skrawek plastiku – ten sam, który dostała od barmana i ten sam, który to zapewne musiał jej upaśc podczas przeszukiwania kartonów.

Nie było nic. Ani wybuchu, ani odgłosów żółnierzy szturmujących pokój. Tylko głucha cisza przerywana miarowym przesuwaniem się wskazówek na zegarowej tarczy. Nie czekając dłużej przeskoczyła biurko, odsunęła komodę, po czym nie usłyszawszy żadnych niepokojących odgłosów ostrożnie otworzyła drzwi, za którymi – jak się później okazło – znajdowały się trzy leżące nieruchomo ciała. Wyminęła je uważając jednocześnie, czy aby na pewno nikt jeszcze nie przeszukuje tej części magazynu, po czym udała się z powrotem do sektora 12-B, gdzie to czekała na nią pozostawiona przez kuriera paczka.

Ten zawarty w solidnym pudełku pakunek, zawierał utrzymany w doskonałym stanie rewolwer Magnum – których to obecnie się już nie produkowało od dłuższego czasu – wraz z dołączoną do niego niewielką karteczką opatrzoną imieniem „Raymond”.

[IV]

– Ej, puść mnie pendejo! Zostawiłem tam mój portfel z wypłatą!

– Nigdzie nie wejdziesz! – ryknął odgradzający gapiów od miejsca wypadku policjant, ciesząc się, że nie został przydzielony do zabawy z dziennikarzami.

– Czy to prawda, że pożar został wznieciony celowo? Podobno na kilka minut przed wypadkiem, świadkowie widzieli kilka przedstawicieli Systemów Anty Terrorystycznych? – ciągnęła się lawina podobnych do siebie pytań padająca z ust żądnych informacji mass mediów.

– Proszę się odsunąć… nie, nie zostaliśmy do tego upoważnieni… przepraszam.

Wokół dawnego baru De Muerte rozciągał się obecnie kordon uwijających się w pocie czoła – dosłownie, temperatura bowiem już dawno przekroczyła 32 stopnie – sanitariuszy, opatrujących rany poszkodowanym, podczas gdy straż dogaszała tlące się jeszcze fragmenty zabudowy.

– Co tu się stało?

– Uuu – dziewczyno, to ty nie wiesz? – zapytał, przesiąknięty alkoholem menel, po czym ostentacyjnie podwinął brudny rękawek i wyciągnął rękę o oczekiwaniu na „deszcz”.

– He – człowiek od razu skory do rozmowy jak w kieszeniach ciężko, nie młoda? – stwierdził, licząc drobne monety.

– Najpierw trzeba je mieć – zripostowała, powracając do poprzedniego tematu – To jak, co widziałeś?

– Ano niewiele – odpowiedział, jednakże widząc wyraz twarzy rozmówczyni przystąpił do tłumaczenia – No, kilku z STA się zjechało do baru, wiesz – myślałem, żeby sobie strzelić w taki upał, ale kolega – tu wskazał na kolejnego, siedzącego w dość wymyślnej pozycji menela, jednocześnie mu machając – No kolega mówił, że strasznie się o coś wykłócali z kelnerem, że niby chcieli z właścicielem gadać, że..

– O czym chcieli z nim gadać? Nowy Meksyk nie podpada pod jurysdykcję STA – wtrąciła.

– A… no nie wiem – oznajmił sprawdzając zawartość już pustej butelki – Wiem tylko, że chcieli z nim gadać i sobie tam poszli, przez tylne wejście i prawo, nie – w lewo… nie, jednak w prawo.

– Zdecydowny jesteś.

– W prawo, prawo – poszli w prawo, na pewno, bo widziałem jak wracają ssspowrtem, tak.

– Sami? – zapytałą zaniepokojona

– A no tak, sami.

– A barman? Kiedy przyszedł?

– No… nie wiem, nie widziałem.

Nie przejmując się zajętymi pilnowaniem obywateli stróżami prawa, minęła spokojnie całe pobojowisko i przechodząc przez sąsiednią uliczkę ruszyła w kierunku podwórka przy bliźniaczym do baru pobudynku.

– Hyk! A dziękuję to ci panie nic nie powiedzą! Ech, młodzież…

[V]

– Ach, coś ty najlepszego zrobił – szeptała jakby sama do siebie, patrząc na upchane niedbale między pojemniki ze śmieciami ciało barmana, po czym schowała znalezioną w koszuli kartkę z przeprosinami – napisanymi starannie długopisem, zapewne jeszcze zanim wszystko zaczęło przybierać zły obrót – oraz nieznanym adresem na 40c Maxwell Street.

Nad De Muerte powoli wkradały się pierwsze wieczorne cienie, podczas, gdy lokalne stacje po raz kolejny raczyły widzów dawką domniemanych informacji, które wałkowane będą przez pewien okres czasu, tylko po to, aby następnie o nich całkowicie zapomnieć.

Dziewczyna natomiast przemierzała autostradę starym Pontiakiem w bliżej sobie nie określonym kierunku, oscylując pomiędzy odległymi przedmieściami Arizony i tajemnicą jakie skrywają oraz również Arizońską Stacją Arctos i srebrnym Magnum.

* * * * *

ROZDZIAŁ III – Kilroy City

„Jakie twe imię?”

Nieistotne. Imiona to zbitek nic nie znaczących liter mających sklasyfikować dany obiekt w tabeli społecznej.

„Czy jesteś pełnoletni?”

Czy przekroczyłeś sztuczną granicę dorosłości? Wiek nie ma znaczenia. To tylko wypadkowa skracających się wiecznie telomerów.

„Kim jesteś”

R.R.

„Jaki jest twój cel?”

Ktoś kiedyś zapytał mnie dlaczego nikomu nie ufam. To co stworzyłam zadaje nowe, bardziej poprawne pytanie – dlaczego ty wierzysz? Te cztery pytania stawiane w ankiecie wystarczają w zupełności, aby wystawić na próbę to kim jesteś i to kim będziesz w przyszłości.

[I]

(Obecnie)

W przeciągu dwunastu godzin od ostatniego głosowania pięćdziesiąt robotów sortujących zakończyło porządkowanie ponad czterdziestu tysięcy prozaicznych ankiet przygotowanych dla potencjalnych uczestników. 670 milionów głosów oddanych na przedstawione uprzednio propozycje określiło jasno jaka będzie następna próba.

Dwa tysiące pracowników stacji Arctos w głównym budynku upewniało się, czy aby na pewno wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Następne sto dwadzieścia cztery tysiące osób skupionych w placówkach stacji w ponad 130 krajach sprawdzało systemy łączności, ogólnoświatowe terminale i zapory bezpieczeństwa.

Pojedynczy opancerzony konwój w eskorcie służb bezpieczeństwa przebył trasę prowadzącą z Alabamy do głównej stacji w Arizonie. Milion nowych dolarów ulokowane w bezpiecznej odległości od każdego kto spróbowałby im się przyjrzeć. Trzynastu specjalnie przeszkolonych kierowców zakończyło dostarczanie swoich przesyłek o godzinie 14.09.

Sejfy zaszyfrowane.

System laserowy aktywny.

Zapora Iluminatów aktywna.

Uruchamianie procedury startowej Arctos Renegade Systems.

STACJA ARCTOS: PROTOKOŁY SEGREGOWANIA

PODLICZANIE WNIOSKÓW – PROSZĘ CZEKAĆ…

WPŁYNĘŁO – 44,869 WNIOSKÓW

WSPTĘPNIE ODRZUCONO – 44,825 WNIOSKÓW

STACJA ARCTOS: PROTOKOŁY ŁĄCZNOŚCI

KOPIOWANIE AKTYWNYCH WNIOSKÓW… ZAKOŃCZONE

NAWIĄZYWANIE ŁĄCZNOŚCI Z SERWERAMI…

EUROPA… 10% UKOŃCZONO

AFRYKA… 25% UKOŃCZONO

AMERYKA PÓŁNOCNA… 56% UKOŃCZONO

AMERYKA POŁUDNIOWA… 64% UKOŃCZONO

ZWIĄZEK AUSTRALIJSKI… 70% UKOŃCZONO

ANTARKTYDA I ARKTYKA… 72% UKOŃCZONO

AZJA… ERROR!

NIEMOŻLIWE NAWIĄZANIE POŁĄCZENIA Z CHIŃSKĄ REPUBLIKĄ LUDOWĄ.

CZY CHCESZ ZAKOŃCZYĆ? [Y/N]

– N

WPROWADŹ KOMĘDĘ AKTYWUJACĄ:

– REDRUM

AKTYWACJA ZAKOŃCZONA POMYŚLNIE. NAWIĄZYWANIE POŁĄCZENIA Z SYSTEMAMI ANONIMOWYCH. PROSZĘ CZEKAĆ…

POŁĄCZENIE NAWIĄZANE. AKTYWOWAĆ PROCES „TIAN TAN”? [Y/N]

– Y

ŁĄCZENIE Z PODSYSTEMAMI RCHRL… OCZEKIWANIE NA AKCEPTACJĘ. PROSZĘ CZEKAĆ…

RENEGACKA SIEĆ CHIŃSKIEJ REPUBLIKI LUDOWEJ AKTYWNA. WZNAWIANIE PROTOKOŁÓW ŁĄCZNOŚĆI…

NAWIĄZYWANIE ŁĄCZNOŚCI Z SERWARAMI…

EUROPA… 10% UKOŃCZONO

AFRYKA… 25% UKOŃCZONO

AMERYKA PÓŁNOCNA… 56% UKOŃCZONO

AMERYKA POŁUDNIOWA… 64% UKOŃCZONO

ZWIĄZEK AUSTRALIJSKI… 70% UKOŃCZONO

ANTARKTYDA I ARKTYKA… 72% UKOŃCZONO

AZJA… 100% UKOŃCZONO

WGRAĆ POZOSTAŁE #44 AKTYWNYCH WNIOSKÓW NA SERWER? [Y/N]

– Y

WNIOSKI WGRANE… NAMIERZANIE CELÓW… USTANAWIANIE PROTOKOŁÓW ELIMINACYJNYCH… SYSTEM ELIMINACJI GOTOWY DO UŻYCIA.

CZAS POZOSTAŁY DO ZAKOŃCZENIA GŁOSOWANIA – 48h

STACJA ARCTOS: PROTOKOŁY ZAMYKANIA… WZNAWIANIE ZAPÓR SIECIOWYCH… ZAKOŃCZONE.

R.R. OUT.

System łączności ze wszystkimi podzespołami aktywny.

Neonowy system świetlny gotowy do działania.

Konwertety zasilania awaryjnego sprawne.

STACJA ARCTOS AKTYWNA.

710 milionów uprawnionych użytkowników w przeciągu następnych dwóch dni zadecyduje, kto z 44 pozostałych, potencjalnych uczestników zostanie zaklasyfikowany do udziału w próbie.

[II]

– Wszystko zostało pomyślnie zakończone. Oto wnioski.

– Problemy?

– Nie proszę pani. W ostatnich godzinach odnotowaliśmy co prawda ponad 160% aktywność na serwerach, ale już się z tym uporaliśmy. Ponadto zespół SZO zmuszony był zablokować kilka ataków hakerskich na serwery. Na szczę…

– Problemy?

– Emm… nie proszę pani. Żadnych.

– Powiadom poszczególne zespoły, że raporty sytuacyjne chcę mieć pod koniec dnia.

– Tak jest.

– Możesz odejść.

I chociaż cała stacja Arctos już od kilku dni postawiona była w stan szczególnej gotowości, jej główne biura sprawiały wrażenie co najmniej oderwanych od rzeczywistości. Panowała w nich bowiem nie tyle sielska, co raczej letargiczna i mozolna walka z obowiązkami. Nie było słychać ludzkich krzyków nawołujących pracowników, którzy zamiast popijać kawę winni byli zabezpieczać systemy. Nie było jeżdżących po biurze kurierów pocztowych proszących, aby ktoś w końcu podpisał potwierdzenie odbioru. W ogólnym rozrachunku główne kwatery nie były objęte poruszeniem związanym z nadchodzącą emisją programu. Wyglądało to tak, jakby nikt nie był zainteresowany wizją półtora miliarda par oczu wpatrujących się w ekrany telewizorów, usilnie odliczających każdą upływającą minutę i czekających na koniec reklam oraz pojawienie się prowadzącego. W rzeczywistości jednakże każdy był tak naprawdę podekscytowany w mniejszym lub większym stopniu – nie na co dzień bowiem ma się do czynienia Kiljoyem.

Trzynaście wniosków leżących na dość niewielkim jak na rangę pomieszczenia biurku czekało tylko na zatwierdzenie. Trzynaście wybrańców wskazanych przez użytkowników z całego świata w demokratycznym głosowaniu.

I trzynaście prób definiujących na nowo istotę człowieczeństwa.

[III]

– Witamy po przerwie! – wykrzyknął wesoło z wymalowanym na twarzy sztucznym uśmiechem młody prezenter przy jednoczesnym, równie udawanym aplauzie publiczności w studio – Tak oto dziś tworzy się historia! Tym z was, którzy dopiero mają okazję usiąść przed telewizorami oznajmiamy, iż nasz dwunasty uczestnik Josh – księgowy z Arizony – pomyślnie ukończył szóstą próbę i tym samym ma niepowtarzalną okazję jako pierwszy w tej edycji programu stanąć przed szansą wygrania okrągłego miliona nowych dolarów!!!

Zbliżenie kamer pozwalało przybliżyć sylwetkę tego niespełna 24 – letniego młodego mężczyzny, który wyglądał na opanowanego, lecz dało się także usłyszeć zdenerwowanie w jego głosie, gdy to odpowiadał na pytania prowadzącego dotyczące poprzedniego wyzwania i szansy na główną wygraną. Coraz bardziej zniecierpliwiony tłum uderzał dłońmi w nierównym rytmie, wyczekując nerwowo ostatecznego wyzwania.

Atmosfera napięcia – zarówno w studio jak i przed telewizorami była wręcz niemożliwa do zniesienia. Po raz pierwszy od kilku lat komuś naprawdę udało się pomyślnie wykonać zadania zlecone przez użytkowników sieci Arctos, i tylko ostatnia próba dzieliła Josha od momentu o którym wielu może tylko pomarzyć, momentu gdzie jeden czek zamieni życie człowieka w jego lepszą wersję.

– Proszę państwa, zapewne nie możecie się doczekać tego ostatniego, finalnego zadania, które dzieli naszego dziarskiego uczestnika od uczynienia go o wiele szczęśliwszym. Joshua – jak dotąd poradziłeś sobie z aż sześcioma próbami wybranymi przez naszą społeczność, która z nich było dla ciebie najtrudniejsza?

– Hmm… myślę, że czwarta.

– Czwarta? – zapytał nieco zrzucony z tropu prowadzący – To ciekawe Josh, bo myślę, że nie pomylę się za bardzo jeżeli stwierdzę, że większość z nas obstawiała piąte – w końcu nie każdy zostaje zamknięty w niewielkim pomieszczeniu z czymś, czego panicznie się boi.

Prezenter spojrzał w kierunku publiczności, wyciągając przy tym prawą rękę do góry i mówiąc:

– Kto z was, chciałby spędzić noc sam na sam z pytonem?

Pytanie to wywołało zarówno salwę śmichu jak i zarówno odgłosy obrzydzenia łączone z przerażającą wizją zostania kolacją dla oślizgłego stwora.

– Tak, ale napad na Narodowy Bank w Nowej Kalifornii też nie był przyjemny – sprostował zmieszany uczestnik – Całe to przerażenie ludzi gdy..

– Hej przecież to ty trzymałeś spluwę! – przerwał host – Przynajmniej na początku…

– Tak no właśnie o to mi chodzi – to wcale nie jest przyjemne, gdy widzisz z bliska wyraz twarzy tych wszystkich ludzi, którzy żałują, że właśnie wtedy znaleźli się w miejscu z niewłaściwą osobą.

– No tak Josh, ale nie zapominaj, że sam musiałeś przez blisko trzydzieści godzin ukrywać się przed policją, która – przyznajmy szczerze – była wyjątkowo zawzięta. Jak tam twoja noga? Postanowiłeś występować w roli kaczki do strzelania?

Wśród kolejnych rozbrzmiewających na sali salw śmiechu, prezenter zauważył zmierzającego w jego kierunku pomocnika z doskonale znaną przez widzów czarną kopertą, po czym zwróciwszy się w stronę kamer dodał:

– Gotowi na ostateczne wyzwanie?

[IV]

[Tydzień temu]

– Dobrze wiesz, że to nie może już tak dłużej trwać! – krzyknął poddenerwowany lekceważącą obojętnością żony – Siedzimy w tych fotelach jak jakieś małpy w cyrku! I już nawet pomijam fakt, że jest to zdecydowanie poniżej granicy godności jaka mi jeszcze została, to w dodatku płaca jest śmiesznie niska! Co mamy za to kupić? Zapas pieprzonych mrożonek na rok?

Joshua nerwowym tikiem – raz to zrzucając but z nogi, raz go zakładając – rekompensował sobie nieednokrotnie głuchą ciszę, która gościła w domu państwa Pique jako częsty gość. Rozmowa z Janet praktycznie rzecz biorąc od jakiegoś czasu przebiegała jedynie w jedną stronę. Zresztą i ona sama niejednokrotnie zmuszona była celować grochem w ścianę.

– Ha! Dobre! – odpowiedział samemu sobie – na pewno nam się przydadzą, gdy wyrzucą nas na ulicę…

Joshua nie trudząc się na jakąś formę sovior-vivru, przerzucił nogę na nogę i nawet na żonę nie spoglądając rzekł:

– Złożyłem wniosek do Kiljoya.

Janet jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdzki obudziła się momentalnie z tego popołudniowego marazmu i chwilę zanim jej neurony zdążyły w pełni przeanalizować otrzymaną wiadomość, usta wyrzywiły się w znaczącym grymasie, wypluwając głoski oburzenia:

– Że niby co zrobiłeś? – pytała jeszcze nie dowerzając – Czy ty masz w ogóle pojęcie na co się piszesz?

– Och proszę cię – zironizował – Dzięki tobie przez pół roku miałem doskonałą, wręcz rzekłbym – wyśmienitą okazję przekonać się czym jest Kiljoy.

– Ale ja się na to nie zgadzam!

Pan Pique spojrzał niechętnie w kierunku żony gasząc jednocześnie niedopałek w popielniczce, po czym kontynuował:

– Decyzja już została podjęta Janet i nic nie zmusi mnie do jej zmiany. Jeżeli taka jest twoja wola to sobie tutaj siedź nawet i do usranej śmierci jeżeli tyle wytrzymasz. Ja już dośyć płaciłem za nie swoje błędy i nie zamierzam tego dłużej tolerować…

– A więc jak zwykle to wszystko moja wina? – odpowiedziała podburzona.

– A niby czyja!? Moja? – odparł wyraźnie wściekły – To moja wina, że tyrałem w tej peprzonej fimie przewozowej przez tyle lat jako jeden z najlepszych w stanie? To moja wina, że zostałem zwolniony przez twój tłusty tyłek? To moja wina, że musiałem zgodzić się na ten cały, gówno opłacalny bajzel i podjąć dodatkowo posadę księgowego, żebyś mogła co do gęby włożyć?

Janet mimo swoich usilnych starań i mocno zaszklonych oczu posanowiła nie płakać, lecz ostatnie słowa Josha przelałyby niejedną czarę goryczy

– Wiesz – stwierdził chłodnym tonem – Wydaje mi się, że jedyna wina jaka jest moim ciężarem, to fakt, iż powiedziałem „tak” tam, gdzie nie powinienem…

[V]

[Obecnie]

Blask neonów oświetla postać w centum.

„Boże, przecież nie taka była umowa! Mówił, że wszystkim się zajmnie, że nikomu się nic nie stanie!”

Zegar odlicza pozostałe 60 sekund do zakończenia próby

„K… jego mać! Chryste, co mam do cholery zrobić? To pieprzony milion!”

Tłum skanduje równocześnie imię, namawiając do działania.

„To wszystko jej cholerna wina! To przez nią muszę to zrobić!”

Cień srebrnego Magnum nakłada się na rzucany przez siedzącą postać

„Nie, nie mogę… mimo wszytko, nie mogę. Boże co mam robić?”

Ciężar broni wznoszonej do góry.

„Wybacz mi Janet”

Łzy nierówno spływające po skrawkach taśmy.

Nacisk na spust…

[VI]

[Wczoraj]

– Jest pani pewna? – zapytał otrzymując w swe ręce metaliczną broń.

– Tak.

– Całkowicie? – zapytał niepewnie – Nigdy się pani z nim nie rozstaje. Może mógłbym polecić inną wersję? Zdaje się, że nawet mamy w magazynie podob…

– Nie – przerwała momentalnie – Raygun. To musi być Raygun.

– Dobrze, jak pani sobie życzy.

– Dopilnuj, aby wszystko było tak jak poleciłam.

– Oczywiście. Jeżeli to już wszystko w czym mogę pomóc, poczynię przygotowania.

I umieścił broń delikatnie w satynowym futerale, tak, iż wyraźnie zobaczyć było można wygrawerowane na jej rękojeści słowo, po czym prawie już wychodząc zawachał się na momęt. I zauważyła to ona w ciszy oczekując pytania:

– Jeżeli nie ma pani nic przeciwko, chciałem się o coś zapytać…

– Pytaj więc – odrzekła obracając dolarową monetą w dłoni

– Dlaczego on? – rzucił jakby ostrożnie

– Chcę coś sprawdzić.

[VII]

[Obecnie]

– A więc… – stąpał z nogi na nogę nie mogąc najwyraźniej uporządkować własnego myślotoku – A więc… to wszystko, te próby i w ogóle – to tak od początku było ukartowane, tak?

Spoglądał niepewnie raz to na znajdującą się przed nim postać, raz w kierunku stojącego obok asystenta w oczekiwaniu na jakąś wskazówkę. Tymczasem jedyne czym go dotychczas obdarowano w tym zaciemnionym i – bądź co bądź – niepokojąco spokojnym miejscu, to filiżanka już pół opróżnionej i ostygłej – poprzez oczekiwanie na nią kawy. Joshua nie zwracając jednakże większej uwagi na dziwne okoliczności wręczenia nagrody, które – jak sam zresztą musiał przyznać – nieco go niepokoiły, a nawet wskutek tych wszystkich gangsterkich filmów z wypożyczalni lekko przerażały, poddał się własnym myślom, które w wyniku zaistniałych wydzrzeń tłukły się po jego głowie z wręcz niezwykłą zaciętością.

Wiedział, że zawarta uprzednio umowa – w jakiś sposób umożliwiająca mu rozpoczęcie nowego życia, wobec wizji zostania milionerem wypadała raczej marnie. Nie to było jednakże obecnie jego największym problemem.

– Boże, czy Janet mi przebaczy? – Zapytał sam siebie, nieświadomie wyrażając swoje zwątpienie na głos, co ocuciło go w chwili, gdy zdał sobie z tego sprawę.

Asystent spojrzał na Josha z jakby ojcowską troską, następnie zauważywszy gaszony właśnie przez nią niedopałek połączony z lekkim skinieniem głowy, przystąpił do części oficjalnej, wręczając panu „nazwisko” sporej wielkości czek opiewający na milion nowych dolarów i przekazując mu jednocześnie wyrazy uznania.

Ona tymczasem stanęła naprzeciw laureatowi, jakby letargicznie wyciągając w gratulacyjnym geście lewą dłoń – co, biorąc pod uwagę fakt trzymania papierosa w prawej, wydawało się dla niego co najmniej dziwne – po chwili jednakże, czując pod żebrami zimny ucisk, przestało to być wielką zagadką. Pierwszą i jedyną myślą jaka przyszła Joshowi do głowy w danym momencie była ucieczka, jadnakże zważając na odległość jaka dzieli go od – o ironio – Magnum przy pomocy którego „zabił” własną żonę, postanowił poczekać na rozwój wydarzeń, modląc się o jak dla siebie najkorzystniejszy.

Nie oczekując dłużej na jakiekolwiek wyjaśnienia biernie obserwował zbliżającego się do niego asystenta, który z nie mniejszym niż uprzednio ojcowskim zawzięciem zaczął przeszukiwać pana Pique w poszukiwaniu bóg-wie-tylko-czego. Widząc, po twarzy starca, że ta rewizja niewiele na razie dała, liczył po cichu na jakiś mały cud – lub chociażby łut szczęścia, aby się stąd jakoś wydostać. W zamian jednak został jedynie „uprzejmie” poproszony o zdjęcie butów, paska i zegarka oraz o „spokojne” spocznięcię na sofie.

W głuchej ciszy Joshua obserwując nadal w niego wycelowaną lufę rewolweru, starał się zorientować co się tam tak na prawdę dzieje, jednakże bezskutecznie.

Chwilę póżniej asystent powróciwszy w stronę Josha, pokazał szefowej zawartość własnej dłoni dodając:

– Tak. Tak jak pani twierdziła.

Joshua widząc zbliżający się coraz bardziej w jego stronę otwór lufy, zupełnie nie rozumiejąc całej zaistniałej sytuacjii, rozpaczliwie starał się wyjaśnić całe to – jego zdaniam – koszmarne nieporoumienie.

– Ale o co chodzi? Co twierdziła? – zapytał retorycznie, odruchowo coraz bardziej przysuwając się do ściany – O co tutaj w ogóle chodzi? Ja nic nie zrobiłem!

Chwilę póżniej – na moment zanim pan Pique zaczął żałować zawarcia „niefortunnej” umowy i sekundę przed tym jak to ściana pokoju ozdobiona została ciężką do zmycia plamą – Joshua zauważył rzucony w jego kierunku kawałek metalu określony precyzyjnie słowami asystenta:

– Było w twoim pasku, synu.

Ona tymczasem wycierając lufę o koszulę Josha, oddała broń swemu asystentowi, po czym ostentacyjnie zapaliła papierosa, przyglądając się pustce za oknem.

– Helikopter jest jusż na miejscu… jeżeli jest pani gotowa radziłbym jak najszybsze opuszczenia stacjii – asystent oddawszy wypolerowaną broń właścicielce, dodał – Drużyna STIGMA donosi, iż oficer McGeady jest już w głównym budynku

– A co z tobą Martin? – Zapytała podchodząc w kierunku ciała.

– Proszę – wybacz starcowi, ale muszę zostać. Zostać i dotrzymać obietnicy jaką złożyłem pani dziadkowi- rzekł asystent – Raymond całe wieki temu uratował mnie przed pewną śmiercią na ulicy – kontunuował podchodząc do okna i wskazując na pobliskie budynki – To wszystko, cała jego spuścizna miała zostać jedynie w rodzinie. Obiecałem słowa dotrzymać, a teraz – kiedy przychodzi czas na zmiany, przyszedł już i mój czas na spłatę długu. Każdego to kiedyś czeka.

– Tak – odpowiedziała, kładając ostanią z kolekcji jednodolarowych monet do ust zwycięzcy.

 Aleksandra Skrzypiec

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *