Kiedy Wschód spotyka Zachód

Pewnego dnia moja przyjaciółka Diana postanowiła, że zorganizuje spotkanie sąsiedzkie. Taki mały mityng Wschodu i Zachodu. Jako mieszkanka Berlina pochodząca z Białorusi z bólem zauważyła bowiem, że jej berlińscy sąsiedzi postrzegają jej kraj nieomal jak europejską Amazonię, a ją samą, jak członkinię zagubionego w przepastnych lasach plemienia.

Diana mieszka w dzielnicy Neukölln w ogromnej ponurej kamienicy. Patrząc na jej rozmiary ma  się wrażenie, że głównym zamiarem nieznanego architekta było wzniesienie budynku będącego w  stanie wytrzymać kilkumiesięczne oblężenie lub walki uliczne. Ponadto wizjonerski projektant musiał w dzieciństwie czytać dużo książek, których akcja rozgrywała się w ponurych średniowiecznych zamczyskach. To zapewne było powodem zwieńczenia budynku pseudowieżyczkami i otoczenia dachu czymś na kształt blanków.

Fascynacja architekturą średniowieczną pozwoliła budynkowi co prawda przetrwać ostatnią wojnę, ale u lokatorów powodowała nieustanną frustrację niemożnością ogrzania wielkich mieszkań mieszczących się w tych solidnych murach i wysokością otrzymywanych rachunków za prąd. Zimą posępni mieszkańcy, okutani w swetry, blezerki i szaliki przemykali się po klatce ledwie tylko się sobie kłaniając.

Diana pochodzi z białoruskiego Mińska. Jak sama zapewnia, w jej bloku wszyscy się znali i utrzymywali kontakty. Jej zdaniem powodem zimnych stosunków sąsiedzkich w jej berlińskim domu nie była wcale przytłaczająca architektura budynku, a tradycyjne rozdźwięki między przedstawicielami różnych nacji zamieszkujących niedoszłą twierdzę.
Moja przyjaciółka, kierując się hasłem „przez żołądek do serca” zaplanowała u siebie spotkanie sąsiedzkie, na które przygotowała wykwintne menu złożone głównie z ziemniaków, będących narodowym białoruskim warzywem, śledzi i kiełbasek.
Po dwóch tygodniach zadzwonił telefon. To była Diana, której pierwsze zdanie brzmiało: „Co za diabeł mnie podkusił, żeby w ogóle organizować jakieś sąsiedzkie party”. Zażądałam szczegółów. Otóż moja przyjaciółka po przygotowaniu zaproszeń i spędzeniu przy kuchni calutkiej nocy, z niecierpliwością oczekiwała przyjścia sąsiadów. Jako pierwsi zjawili się dwaj mieszkający nad nią Rosjanie: Andriej i Paweł. Pierwszy przedstawił się jako „prawdziwy komunista”, a drugi okazał się wytatuowanym perkusistą black metalowego zespołu i satanistą. Chłopaki przynieśli ze sobą kilka butelek wódki, choć w założeniu spotkanie miało odbywać się jedynie przy piwie.
Jako następny dobił Antonio, który uciekł przed Pinochetem i z Chile dotarł aż do NRD, która potem zjednoczyła się ze znienawidzonym przez niego proamerykańskim Zachodem.
Potem nadeszli jeszcze Dieter, którego skomplikowane wietnamskie imię nie dawało się
zapamiętać zostało więc zamienione na bardziej lokalne, państwo Schmidt i  kolega Dietera,  holenderski artysta z mnóstwem kolczyków. Według opisu Diany wyglądał trochę jak fakir. Następnie dobiło jeszcze parę osób. W sumie zapowiadało się obiecująco, aż  do momentu, kiedy całe spotkanie zamieniło się w burzliwe zebranie polityczne.
Najpierw Andriej  zadeklarował, że jest komunistą-leninistą. Stalin w jego teorii celowo skompromitował całą ideę. Stworzył karykaturalny blok państw pseudokomunistycznych na czele z NRD – państwem Stasi. Tu nie wytrzymał Antonio i jako krewki Latynos dał próbkę swojego temperamentu
-To oszczerstwo- krzyczał donośnie – NRD była prawdziwie demokratycznym krajem. Przyjął mnie, kiedy uciekałem przed Pinochetem!
-Chyba przed ojcem – mruknął do Diany Andrej.
Awantura przybrała na sile. W jej trakcie wyszło na jaw, że Antonio zorganizował w życiu jeden udany strajk – w firmie swojego ojca. Firma tego nie przetrwała, a rozgniewany rodzic wysłał syna do Europy. Pewnie nie przewidział, że jego syn pojedzie do NRD, a jego byli włodarze – państwo Honeckerowie przyjadą do Chile. W każdym razie w trakcie, kiedy zaniepokojona gospodyni rozglądała się, czy w pobliżu rozgorączkowanych dyskutantów nie leżą jakieś ostre przedmioty, w środek dyskusji wdarł się głos dotąd milczącego Pawła:
– Komunizm i kapitalizm to gówno. Anarchizm jest właściwą drogą do sprawiedliwego społeczeństwa.
Po wygłoszeniu tego krótkiego manifestu Paweł ponownie zamilkł, zaś obecni na spotkaniu przedstawiciele Zachodu, nie przywykli zapewne do gorących sporów politycznych, zaczęli naraz jeden przez drugiego rozprawiać o kulinariach, zapewne dla zatarcia złego wrażenia i stworzenia atmosfery porozumienia.
– Czy to prawda, że w pańskim kraju je się psy? – zwróciła się nagle pani Schmidt, sąsiadka z drugiego piętra, do Dietera
– No właśnie – wtrącił się do rozmowy jej mąż i wycelował oskarżycielsko palec w Wietnamczyka
– Pan zdaje się miał dwa, a teraz jakoś nie ich nie widzę i nie słyszę.
– Nie zjadłem ich – zaprotestował słabym głosem Dieter
– Zdechły same z siebie.  Nigdy w życiu nie jadłem psiny.
Pan Schmidt nie wydawał się przekonany co do prawdziwości jego słów, jednak szybko znalazł sobie następną ofiarę i zwrócił się do holenderskiego fakira:
– A pana widziałem wczoraj, kiedy malował pan jakieś bazgroły na tej starej kamienicy po drugiej strony ulicy.
– Kai jest Picassem street artu – wtrącił z niejaka urazą wyraźnie pijany już Paweł, dając tym dowód swojego obycia w świecie sztuki współczesnej.
– Goła baba na murze to sztuka? – zapytał z obrzydzeniem pan Schmidt – To wandalizm!
-Nie malowałem gołej baby, tylko alegorię Europy w kryzysie – próbował wtrącić holenderski artysta, ale pan Schmidt machnięciem ręki przerwał jego wypowiedź  i przyczepił się do Diany:
-Droga pani – zaczął tak uroczystym tonem, że moja przyjaciółka oczekiwała co najmniej wygłoszenia posłania do narodów świata – Zapraszanie takich osób to lekkomyślność. To są wywrotowcy, jacyś anarchiści, Bóg wie kto. Pani nie jest tutejsza –  zauważył bardziej poufale  – Pani nie jest berlinianką i nie ma pani w tym wszystkim rozeznania.
– Jak to nie jestem tutejsza?- zaperzyła się Diana – Ja tu mieszkam  już dziesięć lat.
-A ja proszę pani ponad pół wieku. Po wojnie tu przyjechałem i wiem, co tu się dzieje. A pani konkretnie skąd? – zapytał podejrzliwie Dianę
– Z Mińska.
– Ach tak, ciekawe miasto- powiedział pan Schmidt dziwnym tonem
– Był pan tam?- zapytała moja przyjaciółka  z nadzieją na uspokojenie atmosfery. Niestety
wkrótce okazało się, że było to tylko niebezpieczne złudzenie.
– Wiele lat temu- odpowiedział pan Schmidt z niejakim rozmarzeniem – Byłem wtedy tak w waszym wieku.
W tym momencie odezwał się obrażony Antonio, prezentując rzadką u Latynosów znajomość historii Europy
– To kiedy to było? W czasie II wojny chyba?- zapytał napastliwie
– A żeby pan wiedział- pan Schmidt zaczął prezentować wyraźne rozdrażnienie, co wyraziło się w mówieniu głosem, który prawdopodobnie można słyszeć było w całym budynku.  Usilne próby Frau Schmidt, aby męża uspokoić i skłonić do mówienia ciszej nie dały żadnego rezultatu.
– Byłem żołnierzem, walczyłem z bolszewikami w obronie cywilizacji. Powinniście to zobaczyć: smród, bród i ubóstwo. Same lasy, kartofliska i jacyś uzbrojeni  oberwańcy. Zamiast zwalczać bolszewizm musieliśmy ich łapać ich po lasach. – krzyczał pan Schmidt coraz tubalniej.
Na te słowa zapadła grobowa cisza. Jedynie Paweł jakby nieco ocknął się z upojnego sam na sam z kieliszkiem i zapytał niepewnie:
– Pan mówi o partyzantach?
– Jakich partyzantach? To byli uzbrojeni bandyci, a w najlepszym razie chłopi udający wojsko- oświadczył starszy pan tonem nieznoszącym sprzeciwu
– A pan był w Wehrmachcie czy w bardziej elitarnych jednostkach? – dociekał Paweł, na skutek swojego stanu zapewne nie dosłyszą ostrzegawczych syknięć innych osób.
– Byłem po prostu żołnierzem walczącym z komunizmem i jestem z tego dumny-stwierdził z godnością pan Schmidt.
Antonio nie wytrzymał:
– Faszysta!- rozdarł się na cały regulator.
– I taki nas poucza?! Brunatna zaraza!- wykrzyknął z odrazą i splunął w kierunku pana Schmidta. Relacje z tego, co wydarzyło się  potem zasadniczo różnią się od siebie. Diana powiedziała mi, że miała wrażenie, iż pan Schmidt, po krótkim osłupieniu zapragnął rzucić się na krewkiego Latynosa-komunistę. Zaatakowany staruszek twierdził potem, że z emocji zaschło mu w gardle i chciał sięgnąć po szklankę z wodą, tracąc przy tym równowagę. Reszta towarzystwa miała mieszane wrażenia. Dominował pogląd, że oburzony sąsiad chciał rzucić się na podłogę i demonstracyjnie walnąć o nią głową. Nic takiego jednak się nie stało, za to pan Schmidt wpadł w stół z zakąskami, w wyniku czego  zagładzie uległa część zastawy, a on sam i kilka osób wokół zostało widowiskowo przyozdobionych śledzikiem w oleju, sałatką ziemniaczaną i kiszonymi buraczkami.
Kiedy Diana razem z płaczącą niemal panią Schmidt starały się posprzątać z dywanu skorupy i resztki potraw, a poszkodowani goście usiłowali choć trochę oczyścić garderobę ze znajdujących się na niej potraw, rozległ się dzwonek do drzwi. W progu stali dwaj rośli policjanci.
– Dobry wieczór. Mieliśmy zgłoszenie o zakłóceniu ciszy nocnej – powiedział z naganą w głosie jeden z nich. – Jest już prawie jedenasta wieczorem. Co się tutaj dzieje?
– Nic, nic- powiedziała pospiesznie Diana – Widzi pan mieliśmy tu mały wypadek. Kilka talerzyków spadło ze stołu i się potłukło.
– Kilka?- powiedział z rozbawieniem drugi policjant rozglądając się wokół.- Ciekawe…
W tym momencie do Diany dotarł rozmiar strat. Komplet talerzy i szklanek w większości przestał istnieć. Ich los podzieliły też trzy półmiski z potrawami, obecnie częściowo znajdującymi się na gościach, dywanie i fotelach. Ściana przyozdobiona buraczkami mogła sprawiać wrażenie, ze rozegrała się tu krwawa walka.
Podczas kiedy policjanci rozglądali się w osłupieniu po pokoju, trzasnęły drzwi wejściowe  i od progu rozległ się głos
-Cześć wszystkim. Chyba się nie spóźniłem na imprezkę?
W progu stał Erdem, turecki student, mieszkający jako sublokator razem z Pawłem i Andriejem. Był ubrany w niebieski t-shirt w napisem „Antykapitalistyczni muzułmanie popierają Ruch Occupy”,  a w dłoni trzymał skręta.
Następnego dnia rano wszyscy, z wyjątkiem Erdema, opuścili policyjny areszt. Erdema sąd po kilku dniach skazał na prace społeczne. Policjant wypisujący zwolnienie Diany zapytał:
-Pani pochodzi z Białorusi. To część Rosji?
– Nie. To niepodległe państwo – odpowiedziała moja przyjaciółka.
-A gdzie ono leży?- dociekał niezrażony niczym policjant
-Między Polską, Litwą i Rosją- odpowiedziała Diana.
-Tam nie ma miejsca- odpowiedział zdecydowanie policjant wręczając Dianie dokument.
Spotkania między Wschodem a Zachodem bywają trudne. Zresztą Diana już nie chce ich organizować.

Ewa Glubińska

About the author
Ewa Glubińska
historyczka, feministka, wielbicielka herstories pisanych przez życie i tych fikcyjnych również

komentarz

  1. Ladna historia. Podoba mi sie moral historii, w mysl ktorego Erdem poszedl siedziec najdluzej a byl najmniej winny. To jest jedna z pieknych cech systemu burzuazyjnego, ktory wykorzystuje darmowa sile robocza slabych i niewinnych.

Skomentuj Marek Cieszewski Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *