Katarzyna Bonda – wywiad

katarzyna bonda fot. bartek_syta_polskathetimesSwoje powieści do niedawna pisała w notatniku (nie takim papierowym, ale w programie dostępnym w systemie Windows), a gdy jeszcze pracowała jako dziennikarka, wystrzegała się nowinek technicznych, takich jak np. dyktafon. Wszystko pisała ręcznie i po dziś dzień najchętniej zapisuje właśnie w ten sposób. Szczególnie jeżeli chodzi o konspekt powieści. Jak więc wygląda proces twórczy Katarzyny Bondy?

Szuflada: „Książki warto pisać tylko wtedy, jeśli przekroczy się ostatnią granicę wstydu; pisanie jest rzeczą bardziej intymną od łóżka; przynajmniej dla mnie” – Marek Hłasko. Czy ty traktujesz pisanie jako historię, która męczy cię od środka i musisz ją z siebie wyrzucić? Czy może teraz to już tylko praca, jak każda inna?

Katarzyna Bonda: Bardzo dobry cytat i między innymi dlatego wybrałam właśnie kryminał, a nie inny gatunek. Można się schować za postacią, za maską. Oczywiście i tak w książkach jest bardzo dużo mnie. Zawsze to powtarzam, pisanie jest wręcz ekshibicjonistyczne. Jeśli przeczytasz między wierszami, co mówią postaci, to znajdziesz tam różne elementy mnie samej. Nie są to postaci pierwszoplanowe, zwykle pochowałam to gdzieś w postaciach pobocznych. Czasem wtrącę jakieś swoje poglądy, które są dla mnie szczególnie ważne, ale czytelnik nie zauważa tego, bo jest to funkcjonalne fabularnie. Nie lubię takiego ekshibicjonizmu wprost. Nie napisałabym książki, gdybym była alkoholiczką i opisywała swoje doświadczenia.

Sz: Ale takie rzeczy lepiej się sprzedają.

KB: To prawda. W ogóle teraz jest moda, żeby sprzedawać siebie. Zauważ, że to nie książki się teraz sprzedają, ale w dużej mierze nazwisko, które znajduje się na okładce. Książka nie jest tylko dziełem, ale produktem. Gdy ktoś kwalifikuje twoją książkę do wydania, to od razu wie, czy będzie na tej półce, czy na innej. Jaki będzie miała tytuł, okładkę, czy twoje nazwisko będzie duże czy małe. Jeżeli twoja pierwsza książka będzie się zaliczała do tzw. literatury wysokiej, a nie będzie to genialne, tylko tobie się takie wydaje, to masz małe szanse, by twoje nazwisko było duże. Z pierwszą książką jest najtrudniej i wracam tutaj do cytatu, bo trudno oddzielić siebie „ja Kasia Bonda” od „ja Kasia Bonda-pisarka”. Na początku wydaje się, że to są dwie różne osoby. Później okazuje się, że jednak nie (jestem Kasią Bondą i jestem pisarką, jestem jednością), ale tego się uczysz. Jednak na początku faktycznie używasz elementów ci bliskich, bo ze swojej rzeczywistości, i to jest nieuniknione. To debiut a nie znasz jeszcze materii. Dlatego ja trochę się wstydzę swojej pierwszej książki, ale nie dlatego, że jest np. niedobra czy nie jestem z niej zadowolona fabularnie. Oczywiście, teraz napisałbym ją inaczej, ale nie wracam już do starych książek i ich nie przepisuję. Przy wznowieniu i redakcji to owszem, przeczytam, ale nie będę w nieskończoność poprawiała jednej książki. Ta pierwsza książka to zawsze taka zawartość trzewi. Chciałam być gorsza i straszniejsza, niż byłam. Pozbierałam mroczne elementy, które gdzieś tam wtłoczyłam, ale to jest normalne.

Sz: Ale czytelnikiem trzeba wstrząsnąć, bo inaczej przejdzie koło powieści obojętnie. Może stąd też taka eskalacja mroku na początku?

KB: Bardzo możliwe. Jednak pisarz świadomie wybiera gatunek, za pomocą którego będzie opowiadał.  Ja wybrałam kryminał, czyli historię, w której mamy do czynienia ze zbrodnią, ale też jest tam wiele innych elementów budujących opowieść. I nie byłam facetem, bo jak zaczynałam, to tylko oni pisali w Polsce kryminały. Z kobiet byłam ja i Gaja (Grzegorzewska – red.). Teraz jest już nas mnóstwo. I nikogo nie dziwi damskie nazwisko na okładce z motywem plamy krwi.

Sz: Dużo osób „przesiada” się teraz między gatunkami, czy to na kryminał czy dramat.

KB: Uważam, że to żenujące. Są różne „półki”, na których siedzisz. Możesz te półki oczywiście zmieniać, szukać swojego gatunku, bo coś tam ci nie leży. Natomiast jeżeli wybierasz pod kątem sprzedażowym, komercyjnym i nie jest ci to bliskie; nie pochodzi to z trzewi, z serca, tylko po to, by się sprzedało, to coś jest nie tak. Pisarzem nie zostaje się po to, by się chwalić kolegom czy koleżankom nowym woluminem. Owszem, to jest przyjemne, ale pisze się dlatego, że lubi się to robić. Chcesz opowiedzieć jakąś historię, a nie żeby twoja książka się sprzedała lepiej, bo wcześniej pisałeś romanse, a teraz będziesz pisał kryminały. Każdy ma jakiś rodzaj wrażliwości,  mnie zawsze interesowała ciemna strona mocy. Romanse nigdy mnie nie bawiły. Gdyby tak było, moja pierwsza książka byłaby właśnie nim. Nie znaczy to, że nie czytam dużo powieści obyczajowych. Przez romans rozumiem prostą historyjkę miłosną. Ta pierwsza książka zawsze jest gdzieś tam blisko nas, nawet jeżeli jest to próba nieudana, to powinna być zgodna z tym, co cię interesuje. I przede wszystkim z tym, co czytasz i jak patrzysz na świat. Więc jeżeli ja wybieram kryminał, to od razu nakładam sobie pewien kaganiec. Ramy gatunku, no i temat. Interesuje mnie zagadka, tajemnica, opowieść, która została przełamana, bo ktoś kiedyś kogoś zabił. Niestety, coraz częściej słyszę o autorach, którzy postanowili się przesiąść między półkami i trochę mnie to martwi. Szczególnie gdy wiem, że ich książki sprzedawały się naprawdę dobrze. Może to wynikać np. z zamówienia wydawcy lub to rodzaj próby rozszerzenia grona odbiorców. To już jest działanie w pełni świadome, ale ja – gdybym chciała rozszerzyć grono swoich odbiorców – napisałbym powieść. Nie kryminalną, tylko powieść obyczajową. Nie jest to wyłącznie zmiana półki, lecz nowe wyzwanie, to powinien pisarz robić całe życie. Inaczej nie ma sensu brać się za tę robotę. Produkty niech wytwarza McDonald’s.

Sz: Ale to też nie będzie do końca rozszerzanie grona odbiorców, to będą zupełnie nowi czytelnicy.

KB: Zgadza się. Ja piszę zarówno dokumenty, jak i fabuły. Zdarza się oczywiście, że ludzie po przeczytaniu jednej mojej książki sięgają po kolejne, ale tak naprawdę to są dwie różne działki. Zupełnie inni ludzie przychodzą na moje spotkania autorskie, gdy opowiadam o „Polskich morderczyniach”, a inni – gdy spotkanie dotyczy „Florystki”. Kryminał jest czymś takim, co ludzi wciąga na długo. Nie chodzi o zbrodnię, ale o postać główną (detektywa) i wizję świata autora. A w dzisiejszych czasach ludzie chcą serialu. Współczesny serial (tak telewizyjny, jak i serie książek kryminalnych, sagi rodzinne, książki dla młodzieży, romanse) to odpowiedniki XIX-wiecznej powieści. I nie mam na myśli wyłącznie produkcji typu „Na Wspólnej”, ale np. „The Killing”. Czyli mamy jakąś opowieść, która ciągnie się długo, a z jej bohaterami możemy się identyfikować. Jednocześnie pokazuje rzeczywistość, która nas otacza. Ja bardzo szanuję pracę autorów dobrych seriali i uważam, że właśnie seria (a nie dzieło jednorazowe, pojedyncze)  to przyszłość rynku oraz dobra wiadomość dla twórców opowieści – zarówno jeśli chodzi o literaturę, jak i sztuki wizualne. Dzięki temu, że mamy do czynienia z „odcinkami opowieści”, pisarz ma szansę na dłużej zagościć w sercu (i na półce) czytelnika. W telewizji, zwłaszcza amerykańskiej i zachodnioeuropejskiej, robi się rzeczy niesamowite. Tam zresztą są największe pieniądze. Wydawcy robią coś podobnego i zamawiają u autora serie. Uzależniają tym samym od siebie grupę odbiorców, która powiększa się z każdą kolejną częścią sagi/serii. Kiedy prowadzę warsztaty pisarskie, zawsze uczulam  uczestników zainteresowanych literaturą gatunkową, żeby myśleli o serii. Trzeba myśleć o postaci, która będzie ciągnęła pięć, dziesięć części. Są pisarze, którzy nie napisali nic innego, tylko cały czas stukają kolejne odcinki. Stajesz się wtedy trochę niewolnikiem. Gdy teraz napisałam nową część serii, ludzie pytają: „No dobra, ale co z Meyerem?”. Na co odpowiadam, że za cztery lata najwcześniej. Mam zasadę, że piszę jedną książkę rocznie, a nie co trzy miesiące. No i fani są niepocieszeni, masz wtedy wobec nich obowiązek, bo oni chcą uczestniczyć w życiu swojego ulubionego bohatera. To jednak dla mnie komplement – niełatwo jest wykreować postać, z którą będą się identyfikowali czytelnicy. Postać to rzecz ważniejsza niż fabuła, choć Arystoteles twierdził odwrotnie.

Sz: W swoich wypowiedziach powtarzasz, że „pisanie to nie matematyka”. Jednak plany twoich powieści sięgają kilkudziesięciu stron. To nie tak, że twój perfekcjonizm i realizowanie planu punkt po punkcie jest jednak powiązany z matematyką?

KB: Jestem bardzo systematyczna, to fakt. Ale jestem również superchaotyczna, jak matematyka. Gdzie z chaosu musisz coś uporządkować. Owszem, pisanie to nie matematyka, ale żeby napisać książkę, musisz użyć obu półkul. Prawej, która odpowiada za emocje i te wszystkie rzeczy artystyczne, oraz lewej, tej systematycznej. Ja piszę plany ręcznie, żeby dać pole do popisu mojej prawej półkuli. A jak już wszystko wymyślę, zabieram się do stukania w maszynę. I tutaj zaczyna się logika, porządek. Masz już zrobioną robotę artystyczną, która jest chaosem i twórczością. Co do mojego stwierdzenia na temat matematyki, to nawet gdy jesteś pewny, że wszystko masz zaplanowane, i tak coś się pozmienia. Ja piszę wiele planów, każdy bohater ma swój mały zeszycik. To niesamowite, mimo wrażenia, że wszystko jest policzalne i się nad tym panuje, wszystko i tak wymyka się spod kontroli. Pisanie samo w sobie cię niesie, wchodzę w tę scenę i nie jestem już w swoim pokoju, gdzie piszę, tylko jestem tam, w środku. Wydarzenia dzieją się same. Nie powinno się więc wszystkiego planować, dlatego ja mam tylko zarys tego planu. Dam przykład z mojej nowej powieści. Nie zaczyna się nawet jak kryminał, bo od sceny w łaźni. Myślałam o tej scenie dramaturgicznie, o tym, jaki będzie miała wpływ na fabułę. Ale jak zaczęłam ją pisać, weszłam w postać chłopaka, który ma dostrzec konkretną dziewczynę (która zginie), i po prostu mnie poniosło. I to mam na myśli, mówiąc, że to nie matematyka. Możesz mieć wrażenie, że wszystko jest obmyślone i rozpisane, a potem i tak idziesz na żywioł. Dlatego to jest takie piękne. I dlatego też chcesz pisać kolejną książkę. I następną i następną itd.

Sz: A czy wracasz do tego, co już napisałaś? Powiedzmy do danego rozdziału?

KB: Nie, nigdy.

Sz: A nie boisz się, że tam są jakieś błędy, nieścisłości?

KB: Oczywiście, że są, ale poprawiam je dopiero na koniec. Z doświadczenia wiem, że jak będziesz przerabiać coś w nieskończoność i nawet doprowadzisz ten jeden rozdział do perfekcji, stracisz wewnętrzną energię, która cię niesie. Ważne jest, żebyś miał cały czas obsesję na punkcie tej historii. Amplituda tej obsesji może być mniejsza lub większa, ale cały czas musisz być blisko. Nie chcę tracić tej energii, wychodzić z historii. Większość ludzi chodzi do pracy i wieczorami siada do pisania. Ja tak nie potrafię. Muszę się zamknąć w domu. Wymyślanie postaci, które u mnie są bardzo ważne, i samo poznanie miejsc, gdzie będzie się coś działo, ten proces u mnie trwa najdłużej. Ale gdy mam już wstępną obróbkę, ociosałam to całe drewno, mam ten komfort, że mogę się zamknąć na wiele miesięcy w domu. Oczywiście normalnie funkcjonuję, ale piszę osiem godzin dziennie, a jak kończę, to nawet po dwanaście. Piszę non stop, a kładę się tylko po to, by zacząć pisać zaraz po przebudzeniu. To strasznie przyjemny rodzaj uzależnienia, choć to może nie jest zbyt zdrowe. Zawsze jestem po tym chora, ale czuję wtedy, że faktycznie jestem w środku opowieści.

Sz: A po skończeniu powieści odprawiasz jakiś rytuał? Wino, papieros?

KB: Nie wiem, chyba nie. Ale kiedy kończę, mam taki moment ciszy i przerażenia jednocześnie. Zawsze wiem, gdy to się dzieje, bo to wcale nie następuje, kiedy napiszesz słówko „koniec” w maszynopisie. Często piszę „koniec”, gdy mam kryzys (co czasami następuje dosyć szybko). Kiedy piszesz książkę, jesteś tak głęboko w środku alternatywnej historii, pisałeś po kilkanaście godzin na dobę, działasz na adrenalinie, nie jesz, nie śpisz, żyjesz życiem postaci, ich przygodami, więc kiedy kończysz, czujesz przede wszystkim pustkę. I dlatego gdy następuje finał opowieści, lubię jakiś czas pobyć z tą powieścią sama. Dlatego nikt nie wie, kiedy skończyłam. Niektórzy mają tak, że gdy napisali to magiczne słowo „koniec”, od razu umieszczają post na Facebooku. Ja umieściłam takie info, że mam zakończony pierwszy draft maszynopisu, dwa miesiące po zakończeniu. To jest tak „moje”, intymne, że nie chcę się tym z nikim dzielić. Bardzo wolno wchodzę w kolejną fabułę, poprzednia książka musi ze mnie „zejść”. Zazwyczaj jadę wtedy na wakacje, potrzebuję się „zresetować”. Odreagować te wszystkie plany, rozmowy, konsultacje i sam proces pisania. Nawet najbliższym osobom nie mówię, że już skończyłam. Czasem w samotności wypiję sobie symboliczną lampkę alkoholu, ale częściej to zielona herbata, bo z szampanem zwykle czekam do fiesty. Wtedy zbierają się tacy moi najbliżsi, którzy są zawsze wtajemniczeni, ponieważ w trakcie pracy nad powieścią wszyscy mi bardzo pomagają. Podczas przygotowań mam przecież całą masę kłopotów, trzeba mnie gdzieś wozić, drukować, więc oni wszyscy są bardzo wciągnięci, wiedzą, na jakim jestem etapie. A kiedy piszę, jestem upiorna i najlepiej się ze mną wtedy nie kontaktować.

Sz: Nie masz wrażenia, że czytelnik uwielbia półprawdę? Lubi czytać kryminały, ale nie cierpi czytania raportów i rzeczy nudnych, które na co dzień są częścią policyjnej prawdy. Jak daleko można się posunąć w ukrywaniu i podkręcaniu odpowiednich fragmentów?

KB: Myślę, że masz rację i większość czytelników traktuje kryminał umownie. I chyba po to został stworzony, by człowiek w jakimś stopniu czuł się bezpiecznie. Tak samo jak baśnie Andersena, to samo robi współczesny kryminał dla dorosłych. Chcemy się trochę bać, siedząc jednocześnie w bezpiecznym fotelu z herbatką. Potem zło zostaje ukarane, sprawca zostaje złapany itd.

Sz: A czy zło koniecznie musi zostać ukarane?

KB: Właśnie nie, ale powinna zostać zachowana taka równowaga jak np. w „Omen”. Owszem, zostaje złapany jakiś sprawca, ale zło nadal istnieje. Nie lubię, kiedy wszystko jest domknięte. Lubię pewne niedopowiedzenia, tak jak w życiu. Dowiadujesz się o jakiejś historii, masz przebłyski, szczątki informacji, ale wszystkiego sprawdzić nie możesz. Jeśli dopchniesz kolanem, wyjaśnisz wszystkie zagadki, paradoksalnie wydaje się to niewiarygodne. Dlatego w swojej nowej książce rozwiązałam tylko jeden wątek i kilka pobocznych, pozostałe finały zostawiłam pod rozwagę czytelnika (zwłaszcza że to dopiero pierwsza część nowej serii). Tak jak w życiu. Czytamy o tym przecież codziennie. A jeżeli chodzi o tę „półprawdę”, to ja bardzo dbam o to, żeby niektóre rzeczy były bardzo realistyczne. Obsesyjnie wręcz sprawdzam niektóre elementy, które przez innych mogą być pomijane. Umowne mogą być tylko te rzeczy, które są faktycznie nudne. Wybieram tylko  elementy przydatne dramaturgicznie. Jeżeli u mnie w powieści występuje profil nieznanego sprawcy, to znajdziesz go w całości. Oczywiście, choć wiem jak taki profil wygląda w rzeczywistości, nie zrobiłam go identycznego z prawdziwym. Stworzyłam go fabularnie na potrzeby powieści, ale zbudowany jest jak prawdziwy. Dlaczego to umieszczam w książkach? Czytelnicy często piszą do mnie, wymieniają, za co lubią moje powieści, a to jest jeden z tych elementów – wiarygodność. I pisarz powinien zadbać o te elementy, które będą budowały realizm świata przedstawionego (choć przecież to fikcja literacka). W mojej nowej książce mogłam nie opisywać osmologii (nauka o zapachach – red.), ale pojechałam do laboratorium kryminalistycznego, gdzie specjalnie dla mnie przeprowadzono badania, zbudowano ciągi selekcyjne i sprawdzono każdego z podejrzanych. Wszystkim ekspertom bardzo się to podobało, a ja sama jestem wzruszona i strasznie im za to dziękuje w posłowiu. Eksperci byli wręcz zdziwieni, że chciałam się tego dowiedzieć, bo większość pisarzy tego nie robi. Długo się zastanawiałam, czy takie badanie zapachowe powinno zostać opisane. Ale to było wyzwanie, żeby opisać to w taki sposób, by było fascynujące. Książki są pisane ku rozrywce i moje też takie są. Bardzo często są to rzeczy jednorazowe, bo znamy zakończenie i nie musimy tego czytać po raz drugi. Ale przez to, że moje książki są takie, jakie są, ludzie zostawiają je u siebie na półkach i czytają po kilka razy. Dlaczego? Bo znajdują się tam elementy obyczajowe, które ich interesują, rozbudowane rysy psychologiczne i co najważniejsze, walor poznawczy. To te elementy, które dla czytelników pozbierałam i natrudziłam się, by je zdobyć. Wkraczają w przestrzeń, w której nie mogli się odnaleźć w rzeczywistości. Dlaczego więc mam nie pisać o tym, jak bada się zapachy, skoro normalny człowiek tego nie wie? To jest nudne, jeżeli napiszemy o tym w nieciekawy sposób. Ja uwielbiam „ciąć” sceny na ostro – bardzo powoli wprowadzam odbiorcę w mój świat, staram się czarować, odprawiam rytuały, ale kiedy już wydaje ci się, że jesteś w historii, tnę zaraz po kulminacji, by zbudować  napięcie. Staram się unikać „lania wody”. Co do umowności, to w kryminale nie sposób od tego uciec. Ktoś musi zostać złapany. Można napisać, że morderca nie został schwytany, ale czytelnik musi wiedzieć, kim jest. Nie chodzi o to, kto zabił, ale jaka jest prawda. Pewnych rzeczy nie trzeba ujawniać, jednak czytelnik powinien dostać wystarczająco dużo informacji, by tę prawdę odkryć. Jeśli tego nie dostanie, powie, że książka jest słaba.

Sz: Nie boisz się, że „Polskie morderczynie” będą ci towarzyszyć do końca życia i przy każdej nowej książce gdzieś tam wypłyną? W wywiadach czy promocji?

KB: Nie. Uważam, że to dobra książka i ani wcześniej, ani później nikt czegoś takiego nie zrobił. I ja też drugi raz bym tego nie zrobiła. Wtedy miałam na to siłę. Ludzi to bardzo poruszyło, dużo ludzi o niezdrowych zainteresowaniach również. Kręci ich połączenie mojego wizerunku blondynki i książki o morderczyniach. Zdaję sobie sprawę, że tą książką zrobiłam jakiś wyłom w publikacjach. To jest dokument, a nie fabuła. Ludzie sądzą, że kryminał możesz sobie napisać w domu i zupełnie nic cię to nie kosztuje. I niestety, wciąż pokutuje przeświadczenie, że pisarze to nieroby, które siedzą na czterech literach i piszą tylko, kiedy ich natchnie Muza. Dokument natomiast budzi w ludziach szacunek i słusznie, bo on jest prawdą wydartą przez autora rzeczywistości. Za wielki walor uznaję to, że każda moja książka jest inna. I to jest dla mnie najważniejsze. Miałam propozycję napisania „Polskich morderców” i różnych innych polskich zbrodniarzy. Odmówiłam, choć byłby to dobry ruch marketingowy. Dlaczego? Bo swoją ciekawość zaspokoiłam. Kolejne odcinki „produktów” byłyby wtórne. Nie byłabym w stanie wykrzesać z siebie takiej pasji. Jeśli to się zmieni, jeśli coś mnie zafrapuje na tyle, by się wziąć za „Polskie morderczynie 2” – zrobię to. Staram się dbać o swoją psychikę, bo to gwarantuje jakość moich dzieł, a na razie skupiona jestem na jednym projekcie i nie zajmuje się wieloma rzeczami naraz. Mam za to ogromną potrzebę napisania powieści. Nawet zaczęłam, ale był to taki projekt, który narażał mnie i życie moich bliskich. Podjęłam męską decyzję, że na razie tej książki nie napiszę. Ale napiszę inną i to niejedną. Wkrótce. Mam dużo pomysłów na siebie i swoje projekty. Nie przeszkadza mi to, że będą mnie nazywali autorką „Polskich morderczyń”, bo jestem z tej książki dumna. Jak ze wszystkiego, co stworzyłam do tej pory.

Rozmawiał: Bartosz Szczygielski

Zdjęcie: BARTEK SYTA/POLSKA THE TIMES

About the author
Bartosz Szczygielski
- surowy i marudny redaktor, który oglądałby świat najchętniej z perspektywy dachu psiej budy, oparty o maszynę do pisania. Czyta wszystko, co wpadnie mu w ręce i ogląda wszystko, co wpadnie mu w oko. Chciałby kiedyś przytulić koalę i zobaczyć zorzę polarną – niekoniecznie w tym samym czasie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *