Karpia diem

Oszczędź mnie, nie sprawiaj bólu, a jeśli już trzeba, to zabij szybko – wypowiedział swe trzy życzenia karp w Wigilię dwudziestego czwartego grudnia, wychylając głowę z wanny. Ale to tylko pozory jedności czasu i miejsca. Właściwa akcja dzieje się na długo przed dniem Narodzenia Pańskiego i o tym właśnie jest ten tekst.

Jesteśmy naocznymi świadkami przedświątecznego szału. Witryny sklepów przeładowane są pyzatymi mikołajami, w szybach odbija się kolorowy blask lampionów, mama lepi uszka, a tata ścina choinkę, albo odwrotnie. Specjalnie udekorowane kosze ze słodyczami można kupować w marketach już od miesiąca, prezenty oczywiście też, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by fatygę tę zostawić sobie na ostatnią chwilę – im nas więcej w sklepie, tym atmosfera cieplejsza, prawie jak przy kominku.

Przygotowania wrą, a zwieńczeniem tego pełnego emocji i nadziei czasu oczekiwania na Jezusa jest spełnienie jeszcze jednej, ostatniej powinności. Otóż, aby tradycji stało się zadość, na stole musi zawitać dwanaście potraw. Nie każdy jest pod tym względem ultrakonserwatywny i może być tych dań na przykład dziesięć albo dziewięć, nic się przecież nie stanie, jak zabraknie makowca albo jednej sałatki. Ale jest taki jeden gość, który na kolacji pojawić się musi obowiązkowo. Bez niego to tak jak bez opłatka, choinki, a nawet ręki. Co roku trzeba go namawiać na wizytę w piekarniku. Cała ta uciążliwa procedura trwa i trwa. Wigilijny karp to gwóźdź programu albo – jak kto woli – niekiedy następny gwóźdź do trumny. Dlaczego? Przytoczę krótką świąteczną historię, świetnie ujętą przez Artura Pałygę w jego miniaturze tragikomicznej „Człowiek i Karp”.

Na początek włóżmy w opowieść nieco własnej inwencji i przyjmijmy na tę chwilę, za radą Olgi Tokarczuk, że poczucie empatii jest jednym z elementów poznania. Jest filarem, na którym opierać będziemy nasze wyobrażenia. Tylko bez przesady: nie musimy fantazjować, że jesteśmy karpiami. Strata czasu, bo mogę sobie snuć przypuszczenia, jak to jest mieć skrzela i przewracać oczami w mętnej wodzie, ale i tak pozostaję ssakiem lądowym ze swoistym układem oddechowym i wstrętem do pływania w mulistych stawach. Jednak w świecie przyrody nic nie pozostaje osamotnione. Posiadamy cechy wspólne. Na przykład jesteśmy kręgowcami, więc karp to mój daleki pobratymiec „po kręgach”. Ale do rzeczy – pozostając człowiekiem, wyobraźmy sobie, jak to jest w niektórych okolicznościach być rybą.

Najpierw może słówko o masowym wyciąganiu karpi z wody. Czy jest to w ogóle sytuacja porównywalna z tym, co mogłoby przytrafić się ludziom? Nagłe wyrwanie z naturalnego środowiska, gdzie zamiast wody otacza rybę suche powietrze? Przychodzi mi do głowy tylko katastrofa morska, podczas której ludzie gremialnie doznają podobnego szoku, tylko w odwrotny sposób – panikują, gdy brakuje im dopływu tlenu i za wszelką cenę próbują się wydostać na powierzchnię. Zbliżone zachowanie możemy zaobserwować u ryb. Złowiona i ciśnięta do specjalnego kontenera wraz z setkami swych pobratymców, wije się i rzuca na wszystkie strony. Ostatnimi siłami, wyzwalanymi przez ogromne poczucie stresu, chce wrócić do wody. Walka o życie jest w takiej sytuacji odruchem bezwarunkowym i dla nas – zwierząt – wspólnym. Ale dla karpia to dopiero początek podróży. Pałyga w swojej minisztuce nazywa ów etap „Stacją pierwszą: pojmaniem w stawie”.

Ważne dla zbywcy jest utrzymanie ryby przy życiu, gdyż, jak głosi błędna teoria, zwierzę im później zabite, tym świeższe i lepsze w smaku. Bzdury takie, niefrasobliwie pływające po powierzchni opartej na badaniach wiedzy naukowej i nic sobie z niej nie robiące, były, są i niestety będą. Ale nie trzeba być umysłem ścisłym, żeby dojść do prostej konkluzji, że transportowanie ledwo żywych ryb, często bez wody, poprzekładanych tylko lodem i co jakiś czas polewanych polewaczką, nie jest czynnikiem wpływającym dodatnio na ich samopoczucie i jakość mięsa. Dodatkowo ryby, którym trafił się gorszy los przebywania na dnie kontenera, pod wpływem ciężaru leżących na nich ciał bezwiednie wydalają kał, który z kolei przenika do organizmu i zatruwa mięso. A ile my jesteśmy w stanie wytrzymać w porównywalnie niesprzyjających warunkach? W ścisku, z ograniczonym dostępem do tlenu, bez możliwości swobodnego ruchu, z ewentualnym gratisem w postaci nieprzyjemnych zapachów? Pamiętam, że jadąc do openerowego miasteczka festiwalowego z Dworca Głównego Gdynia załadowanym po brzegi, stojącym w korku autobusem, ludzie zaczęli domagać się od kierowcy (krzyczeć i walić w szyby oraz drzwi), żeby wypuścił nas na wolne powietrze. To było jakoś mniej więcej w połowie trasy, a w każdym razie po trzydziestu minutach.

Sztuka Pałygi zaczyna się od wymienienia przez Karpia czternastu stacji zaadaptowanych specjalnie pod los tej biednej świątecznej ryby. Gdy zwierzęta lądują w sklepie, zaczyna się kolejny etap ich, jak czytamy w tekście, „wigilijnej drogi krzyżowej”. Trzymanie żywych stworzeń, wyrwanych z ich naturalnego środowiska, w ciasnych, surowych pojemnikach wypełnionych minimalną ilością wody, niekiedy pomieszanej z krwią ranionych osobników, powtórne wyciąganie ich na powierzchnię, ważenie, metkowanie, składanie w plastikowe worki jest okrutnym popisem ludzkiej ignorancji i następnym wielkim wkładem w stres zwierzęcia. W wielu hipermarketach „akwaria” są w ogóle nieprzystosowane do ilości dowożonych tam ryb i nikt nie reaguje na naruszenie norm. Zwierzęta tłoczą się, ocierają o siebie, obijają, podczas gdy na przykład przepisy i statuty basenów regulują maksymalną ilość osób przebywających w nich jednocześnie, co nadzorowane jest między innymi przez sanepid. W końcu tłoku to my nie lubimy i jak można, unikamy go jak ognia.

Niektórzy pomysłowi po zważeniu i zametkowaniu ryby wrzucają ją do nylonowej reklamówki w celu dalszego, acz lokalnego transportu żywego towaru. Dla takich jedna jest rada: proszę nie porzucać inwencji twórczej i nałożyć sobie ów plastikowy worek na głowę, poczekać pół godziny, zgarnąć Nagrodę Darwina i odciążyć planetę Ziemię ze swojej głupoty.

Na końcu karp trafia do domu, w którym to najprawdopodobniej zostanie zabity. Ale zdarza się, że ludzie wypuszczają ryby z powrotem do ich naturalnego środowiska. Praktykę tę słusznie nakręca jedna z inicjatyw Klubu Gaja – Jeszcze żywy KARP. Chodzi o wykupienie zwierzęcia z niewoli i zwrócenie mu wolności. Można całą sytuację opisać, cyknąć parę zdjęć dokumentujących dobry uczynek i podesłać Gai albo przywieźć karpia (oczywiście zadbać wcześniej o jego wygodny transport) do specjalnie wyznaczonego miejsca, gdzie osoby upoważnione wypuszczają ryby do stawu i wręczają dobrym ludziom certyfikaty.

Niestety, najczęściej krótka przygoda w wannie kończy się dla karpia strzaskanym kręgosłupem. Cały kłopotliwy proces uśmiercania zwierzęcia w domu sugestywnie opisuje Olga Tokarczuk w krótkim opowiadaniu „Gość”. Dom dla Tokarczuk to przestrzeń, gdzie świąteczna tradycja uobecnia się najpełniej. Pisze: tradycja jest jak gniazdo, można się w niej schronić. Jest tu tak ciepło i miło. Choinka już ubrana, na kuchni gotują się odpowiednie potrawy, jednak tę swojską idyllę coś zakłóca. W tym przytulnym mieszkanku, w którym unosi się uspokajający zapach świąt, jest łazienka i jest wanna. A w tej łazience, a dokładniej w tej oto wannie pływa karp, przyszły król stołu, element tradycji, sztandarowa potrawa, która, zanim stanie się parującymi kawałkami mięsa w przyprawach, pozostaje sprawą otwartą – kwestią nieco kłopotliwą. Bo po domu biegają dzieci, jest tak błogo i uroczo, jedno, proste uderzenie zamienia się w ciąg niepowodzeń. To trwa i trwa, a król stołu wciąż żyje. Niemniej tradycję trzeba spełnić, wbrew wszystkiemu, nie patrząc wstecz i nie myśląc też przyszłościowo.

Bo w tym momencie zaczyna się część druga historii karpia. Jego pośmiertny żywot, o którym nie każdy wie i nie każdy myśli. Po odejściu od wigilijnego stołu do organizmu człowieka przedostają się toksyny obecne w mięsie zestresowanej ryby. Proces ich wytwarzania rozpoczął się w momencie, gdy ryba została schwytana, i trwał do samego końca. Nie muszę przypominać wszystkich etapów „podróży”, które dostarczają zwierzętom wysokiej dawki adrenaliny. W każdym razie karpie posiadają w śledzionie specjalny informator stresu. Kiedy poziom adrenaliny jest duży, śledziona potrafi skurczyć się do rozmiarów trzykrotnie mniejszych, a wtedy wydzielana jest jeszcze większa ilość hormonów stresu. W trakcie konsumpcji dobrowolnie przyjmujemy pokłady toksyn, które z kolei przyczyniają się do: popularnych ostatnio chorób układu krążenia, ukochanej miażdżycy i nieocenionego zawału, zwężenia naczyń, upragnionego wypadania włosów, obniżenia odporności organizmu – w sam raz na zimę. A także: otyłości, problemów z nerkami i kośćmi. Wszystkie dolegliwości wymienia u Pałygi ryba we własnej osobie. Pozazdrościć świadomości.

Opowiadanie Tokarczuk i tragikomedia Pałygi to przepraszający ukłon w stronę karpi, które przez większość konsumentów postrzegane są jako zwykły towar, a sam proces niehumanitarnego sprowadzania ich do punktów sprzedaży jest bagatelizowany bądź w ogóle wypierany. Niech oba teksty będą chwilą otrzeźwienia w tym gorącym, przedwigilijnym okresie przygotowań. Czytanie dużo czasu nie zajmie, bo są to łącznie raptem cztery strony, a wywnioskować można wiele. Przede wszystkim: że żywego karpia po prostu nie opłaca się kupować. Jeśli chcemy mieć na stole tę najważniejszą wigilijną potrawę, którą będzie zajadać się cała rodzina, niech to będzie faktycznie świąteczna potrawa, a nie umęczona, pełna toksyn ryba. Wystarczy kupić już martwego, mrożonego karpia, któremu oszczędzono męki transportu i przetrzymywania w ciasnym akwarium w środku zatłoczonego ludźmi hipermarketu. Ryby zabijane profesjonalnie zaraz po połowie są zdrowsze niż ryby na siłę utrzymywane przy życiu. Właściwie w imię czego?

Święta to przecież czas przemyśleń. Są więc doskonałą okazją, by zastanowić się nad tym, jakim kosztem fundujemy sobie tradycję. Może zamiast poddawać się starym przyzwyczajeniom, warto spojrzeć na wigilijny stół z nieco innej perspektywy. To, co nań ląduje, niech pozbawione będzie zbędnego cierpienia – skorzysta na tym nie tylko karp, a także jego konsument. Wszak nazywamy tę szlachetną rybę królem stołu, no więc król powinien być odpowiednio traktowany. Kto chce, niech kultywuje wigilijne ceremoniały, ale w każdym przytulnym gniazdku, w każdym domu wypełnionym niezapomnianym zapachem świąt trzeba od czasu do czasu otworzyć okna. A nic tak dobrze nie robi tradycji jak okazjonalne świeże spojrzenie i chłodna refleksja.

Zapraszam na oficjalną stronę Klubu Gaja. Prowadzący portal udzielają informacji, kiedy można stwierdzić, że prawa zwierząt są ewidentnie łamane i jak należy na ten niecny proceder reagować – do kogo i w jakiej sytuacji wysyłać zgłoszenia o brutalnym traktowaniu karpi oraz które służby porządkowe zobligowane są do udzielania pomocy. Cała potrzebna wiedza jest na wyciągnięcie ręki: http://www.klubgaja.pl/zwierzeta/karpie/. A teksty Tokarczuk i Pałygi można przeczytać tam w całości.

Ewa Jezierska

About the author
Ewa Jezierska
studentka kulturoznawstwa. Pasjonatka polskiej fantasy. Aktualnie mieszka w Warszawie, blisko nadwiślańskiej plaży, gdzie spędza swój czas wolny. Współpracuje z Księgarnią Warszawa oraz kolektywem fotograficznym Gęsia Skórka. Okazjonalna graczka Warcrafta i miłośniczka scrabbli.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *