Kapsułka psychozy

„(….)A mała płacze i nic nie rozumiejąc wzywa naszej pomocy. Nie dostanie jej, bo zajęci jesteśmy sobą, własną nienawiścią i potrzebą narkotyków”

Paweł Przecławski

Ryan Mitchel wciąż był z siebie diabelnie dumny. Wylegując się swobodnie na swoim fotelu, w białym samolocie ogromnych rozmiarów, lecącym z Las Vegas do niedużej miejscowości Shelter Cove w stanie Kalifornia, przeglądał swoje reportaże, za które dostał nagrodę Pulitzera.

Wstrząsająca historia psychopatycznego gangu nastolatków, którzy mordowali ludzi dla swojej własnej uciechy, zostawiając im ślady krzyża, naciętego brutalnie skalpelem.

Grasowali po Nowym Jorku przez kilka lat. Pięcioosobowa grupa została złapana, jak jeden chłopak, na granicy załamania psychicznego, opowiedział całą prawdę o morderstwach na lokalnym komisariacie policji.

Ryan pierwszy dotarł do tych rewelacji, opisał je w bardzo rzeczowy, dokładny sposób, a potem mógł jedynie wystawić swoje ciało na błyski aparatów oraz ustawić słyszalność na słowa gratulacji, pochwał i podziwu.

Miał czterdzieści lat. Ubrany w sztruksową marynarkę koloru piaskowego oraz lniane, jasne spodnie. Patrzył swoimi zmęczonymi, brązowymi oczyma – ukazującymi radość – na artykuł, opublikowany kilka dni temu w The New York Times.

„Ryan Mitchel – nasz kolega po fachu – zdobywcą Pulitzera. Odebrał złoty medal za cykl reportaży, poświęcony Grupie Martwego Krzyża. Tak właśnie została nazwana szajka nieletnich chłopców z nowojorskiej dzielnicy Bronx, która mordowała niewinnych ludzi, zostawiając na ich piersiach znak krzyża, wycięty skalpelem.”.

Pod spodem znajdowała się fotografia Ryana, trzymającego złoty medal w rękach

i szczerzącego się do kamer oraz aparatów. Kochał swój zawód, jak Romeo Julię. Była to miłość, aż do grobowej deski.

Podrapał się po twarzy, wyczuwając opuszkami palców szorstką skórę, zwiastującą konieczność ogolenia się. Jego falowane blond włosy były przykryte czarną czapką z daszkiem, z dużymi, czerwonymi inicjałami Miasta Aniołów – LA.

Miał wrażenie, że jest ona absolutnie zbędna, ale nie potrafił się z nią rozstać. W głębi duszy, pomimo swojego wieku, wciąż miał w sobie wiele z dziecka.

Nie chciał się na stałe związać z kobietą, bojąc się gwałtownych zmian, których na pewno z czasem by zapragnęła.

Chwycił za uchwyt, przymocowany do siedzenia naprzeciwko niego i pociągnął go do momentu, w którym strzyknęła tacka na posiłki.

Złożył wydanie gazety na pół, położył na owej tacce i spojrzał w nieduże, samolotowe okienko. Cessna wciąż smagała białe, pierzaste chmury, pozostając wysoko nad suchym, kalifornijskim podłożem. Wpatrując się w błękitną przestrzeń, czuł się nieomalże latającym aniołem, zdolnym podróżować po bezkresnych rubieżach nieba.

Po prawej stronie od niego siedział korpulentny mężczyzna w czarnym garniturze. Jego rzadkie, brązowe włosy zdawały się przypominać kępki niedokładnie skoszonej trawy. Miał zadarty, płaski nos i wydęte policzki, które ruszały się pod wpływem każdego oddechu. Pot spływał mu po czole, jak ociekający lawą wulkan, zlewający się nieuchronnie w stronę małego koryta rzecznego. Przeglądał sterty dokumentów, niewidocznych z pozycji Ryana, co chwila chrząkając i potrząsając głową. Mitchel domyślał się, że jest biznesmenem i jego działalność wkroczyła chyba w czarny, bezbrzeżny tunel, bez najdrobniejszego promyku światła.

W głębi duszy współczuł mu, albowiem zanim został dziennikarzem, próbował prowadzić rodzinną cukiernię, odziedziczoną po śmierci ojca. Zdał sobie sprawę, że żaden z niego przedsiębiorca. Miał jedynie dwadzieścia trzy lata, gdy Benjamin Mitchel przepisał na niego swój zakład cukierniczy. Starał się nie wspominać tej porażki, ale szeleszczące dokumenty u jego współtowarzysza podróży, wryły się w pamięć Ryanowi.

Znajomy Mitchela Juniora – jak żartobliwie nazywano niegdyś dziennikarza – zawodowy cukiernik, człowiek o głowie pełnej pomysłów i przepisów kulinarnych, Wayne Digasso, przekształcił zakład Mitchela Seniora w bardzo dobrze prosperującą cukiernię. Zdołał przepracować tam kilka miesięcy, do momentu zdobycia pierwszych szlifów dziennikarskich, ale dopiero, gdy osiągnął sukces w mediach, rozstał się z Wayne’em. Opuścił swój rodzinny Leesburg w stanie Floryda, żeby zawojować Wielkie Jabłko, miasto Central Parku, WTC i Statuy Wolności.

-Szanowni państwo, informujemy, że zbliżamy się do lotniska Shelter Cove. Prosimy o zapięcie pasów i nie ruszanie się z miejsca. Informacje o lotach przesiadkowych zostaną podane niezwłocznie już na lotnisku – usłyszał miły, sympatyczny dla ucha kobiecy głos.

Zerknął jeszcze raz za okno. Doskonale widział całą panoramę kalifornijskiego cudu natury.

Nareszcie sobie odpocznę, z dala od tłoku i wrzasków, pomyślał Ryan, a potem zamknął na chwilę oczy.

*****

Przy końcu ulicy Machi Road, niedaleko motelu Mario’s Marina znajdowało się Główne Laboratorium.

Oswald Bermen wszedł tam, ubrany w bladoniebieski fartuch. Jego rude włosy przypominały tsunami, atakujące z bezwzględnością japońskie wybrzeże, niszczące każdy, dostępny dlań centymetr powierzchni. Był spocony i zdenerwowany, a jego zielone, znudzone życiem oczy, błądziły po Pomieszczeniu Testów, w którym znajdowały się – oprócz Oswalda – jeszcze trzy osoby.

Pierwszą personę stanowił osobisty asystent Bermena – Craig Waldam. Dwudziestosiedmioletni naukowiec, w żyłach którego płynęła szkocka, dumna krew. Był wątłej budowy, o krótko ostrzyżonych, kasztanowych włosach. Na nosie miał okulary w grubej, czarnej oprawce, a jego twarz była podłużna i dziecinna.

Pokiwał porozumiewawczo głową w stronę Oswalda Bermena. Przełożony Waldama niedawno ukończył czterdzieści dziewięć lat. Był uznanym w całym kraju chemikiem, stroniącym od ludzi i sławy. Pragnął jedynie władzy. Dzięki swojej nadprzyrodzonej inteligencji i kreatywności, mógł ją osiągnąć. Wystarczyło już tak niewiele.

Oswald Bermen – naczelny kierownik Naukowców – wynalazł kapsułkę psychozy.

Ten narkotyk, przypominający zwykły, kolorowy cukierek był w rzeczywistości zabójczo potężną bronią, umożliwiającą otwieranie drogi do ludzkiej psychiki i koordynowanie jej prostymi, niewymagającymi zaangażowania poleceniami. Kapsułka psychozy miała za sobą kilka pozytywnych testów, ale Bermen nie był przekonany. Cechowała go obsesyjna doskonałość. Wrodzony perfekcjonizm. Nie mógł rozpowszechnić czegoś, co nie uważał za idealne, nieskazitelne, doskonałe. Musiał, w sposób nieopanowany, poprawiać, zmieniać, aż uzyskał formę ostateczną, totalną, wspaniałą i jedyną w swoim rodzaju.

W Pomieszczeniu Testów były jeszcze dwie osoby. Nie znał ich tożsamości, ale nie była mu ona do niczego potrzebna. Porwali je z plaży jego najlepsi wywiadowcy. Podszedł do pierwszej z brzegu osoby. Była to kobieta, na oko dwudziestopięcioletnia. Miała długie, puszyste i kruczoczarne włosy z delikatnymi, czerwonymi pasemkami. Haczykowaty, delikatny nos, szerokie, piękne usta. Duże, niebieskie i ciekawe oczy. Hojnie obdarzona przez naturę. Ubrana w identyczny fartuch, jaki on miał na sobie, siedziała na skórzanej kozetce i patrzyła przed siebie.

-Podaj kapsułkę – polecił asystentowi Bermen i odszedł o dwa kroki od niej.

Craig wykonał polecenie, a potem umożliwił Oswaldowi podejście do kobiety. Narkotyk zadziałał błyskawicznie i nieznajoma otworzyła szerzej oczy.

-Jak się nazywasz? – zapytał kierownik grupy Naukowców.

-Judy Messeman – odpowiedziała delikatnie.

-Czym się zajmujesz?

-Pracuje w motelu Mario’s Marina.

-Ile masz lat?

-Dwadzieścia siedem.

-Jakie jest twoje największe marzenie? – zapytał Oswald, przyglądając się jej oczom bardzo dokładnie.

-Chciałabym zwiedzić Paryż – odpowiedziała Judy, uśmiechając się uroczo.

-Jesteś tam! Widzisz Wieżę Eiffla? Jest dokładnie w tym miejscu – mówił do niej spokojnie, wskazując palcem na kilka stalowych, zardzewiałych puszek farby, stojących w kącie.

-O Boże! Nareszcie – stwierdziła łamiącym się głosem i nieomalże płacząc ze szczęścia.

Oswald odwrócił się w kierunku Craiga. Asystent nie posiadał się ze zdumienia. Kapsułka psychozy działała bez zarzutów, ale Bermen nie nazwał jej tak bez celu. Uwielbiał, jak ludzie się go bali. W pełni popierał słowa brytyjskiego premiera z czasów II wojny światowej – Winstona Churchilla.

„Je­dyną rzeczą, której po­win­niśmy się bać, jest strach”.

Innym cytatem, którym też się często posługiwał były słowa francuskiego cesarza – Napoleona Bonaparte.

„Są tyl­ko dwie rzeczy, które jed­noczą ludzi: strach i interes”.

Bez strachu, nie było powodu działać. Tam, gdzie ktokolwiek bał się Oswalda, tam wiedział, że może zyskać wiele. Był umysłową potęgą i przyszłością tego świata. Oczyści go z psychopatów, niezdar i kryminalistów. Każdy, kto będzie próbował sprzeciwiać się nowemu systemowi, zostanie poddany terapii kapsułki psychozy.

Strach, ból, psychoza! Nie ma większej siły, niż tyrania.

Litość? Na co komu litość? Jeśli ktoś się ulituje, druga strona może to wykorzystać i powalić na ziemię, nie dając szans na przeżycie.

Oswald otrząsnął się z zamyślenia i spojrzał na uśmiechającą się kobietę.

-Gdzie jesteś? – zapytał.

-Na szczycie Wieży Eiffla. Jak tu pięknie.

-Jest tam pożar, pełno ognia. Ludzie uciekają, ale ty nie możesz. Syczące, buchające z gorąca języki ognia blokują ci jakąkolwiek możliwość ucieczki – mówił Bermen, rozkoszując się cierpieniem Judy.

-O nie! O Boże! Co ja mam teraz zrobić? – pytała i rozglądała się po całym pomieszczeniu, chcąc gdzieś uciec, ale…przecież wszędzie był ogień.

-Czeka cię śmierć. Nie walcz z nią! Skacz, skacz w centrum pożaru! Nie wahaj się – mówił pospiesznie Oswald, dostając erekcji z podniecenia, tak bardzo czując niewyobrażalny strach kobiety.

Judy runęła na ziemię i wrzeszczała, udając, że ogień spala jej ciało. Bermen wydał z siebie nieokreślony pisk zachwytu.

Strach, nieobliczalny strach i bezradność, pomyślał, uśmiechając się szeroko.

-Judy Messeman. Uspokój się. Żyjesz, zdołałaś uciec i jesteś na ziemi, wszystko już w porządku – mówił delikatnie, obserwując jak kobieta podnosi się z zimnej posadzki, otrzepuje fartuch z brudu i siada z powrotem na skórzanej, szarej kozetce. Jej wzrok sięgał nadal tych samych, zardzewiałych puszek z farbą.

Oswald podszedł w stronę drugiej osoby. Był to mężczyzna z zaczesanymi do tyłu włosami, o kolorze intensywnej czerni. Opalony i przystojny. Miał nieduże, brązowe oczy i ujmujący uśmiech. Istny wabik na dziewczyny. Kwadratowa twarz, pozbawiona jakichkolwiek bruzd, z kilkudniowym zarostem. Wysportowane ciało – symbol najwyższej kondycji fizycznej.

-Kim jesteś? – zapytał Oswald.

-Nick Carnald – odpowiedział mu mężczyzna.

-Czym się zajmujesz i ile masz lat?

-Jestem ratownikiem na plaży, mam dwadzieścia pięć lat.

-Czegoś się boisz? – zapytał, tym razem obserwując brązowe oczy Nicka.

-Pająków – odrzekł niepewnie ratownik.

-Wiesz, że masz go na plecach? Gigantyczna, czarna i włochata tarantula przechodzi po nich, jak po złotej, ogrzewanej słońcem plaży. Dokładnie w tym miejscu – mówił Oswald z ponownie rosnącym podnieceniem, dotykając dolnej części barków Carnalda.

-Zabierz go, zabierz go! – krzyknął przerażony mężczyzna, spadając plecami na betonową posadzkę i turlając się, jak gdyby próbował zgasić pożar, który rozpalił się w miejscu, gdzie dotknął go Bermen. Gwałtownie wymachiwał rękami, wykrzykując imię Boga i próbując zepchnąć wyimaginowany powód swojego strachu z pleców.

-Uspokój się, to tylko liść klonu. Usiądź na swoje miejsce – Carnald posłusznie wrócił na kozetkę.

Waldam obserwował oba przypadki, zakrywając rękami usta. Nie wierzył, ale nauka zwyciężyła. Kapsułki psychozy były potężniejsze, niż mogło mu się wydawać.

-Wracacie do swojego miejsca pracy i życia. Nie wiecie kim jestem, zapominacie o mnie, ale macie specjalne zadanie. Gdy w Shelter Cove pojawi się ktokolwiek istotny, zagrażający mojemu bezpieczeństwu – polityk, policjant, aktor czy…dziennikarz – macie sprawiać wrażenie normalnych i zostawić pisaną informacje, tuż przy Głównym Laboratorium – stwierdził wyraźnie Oswald, po czym kobieta i mężczyzna opuścili Pomieszczenie Testów i wrócili do swoich miejsc pracy i życia.

-Jest pan geniuszem, doktorze Oswald – mówił z przejęciem Craig.

-Wiem, ale to dopiero początek, Waldam. Już niedługo, całe społeczeństwo Shelter Cove będzie pod moją kontrolą, a stamtąd już tylko krótka droga do władzy nad całym krajem, a w konsekwencji nad całym światem – stwierdził Bermen, przemawiając, niczym obłąkany.

*****

Ryan Mitchel opuścił teren lotniska w Shelter Cove, zastanawiając się, dokąd tak spieszą się ludzie. Taka nieduża, nadmorska mieścina powinna przecież charakteryzować się ciszą i spokojem. Tymczasem, podobnie jak w Nowym Jorku, ludzie gnali tutaj na złamanie karku, jak gdyby ktoś ich gonił i chciał odebrać życie.

Było już południe, więc postanowił zmierzać do swojego celu – motelu Mario’s Marina. Tam właśnie zarezerwował sobie kilka noclegów.

Łagodna, morska bryza łaskotała dziennikarza po twarzy, wprawiając go w niesamowicie dobry nastrój. Kalifornijskie upały, tak intensywne o tej porze roku, nie sprawiały mu problemu. Wychował się na Florydzie, gdzie gorąc i susza były na porządku dziennym.

Ostatecznie, po kilkunastominutowej przechadzce ulicami Shelter Cove, stanął przy dużym, niebiesko-czerwonym napisie Mario’s Marina. Nie dziwiła go podpisana poniżej informacja „brak wolnych miejsc”. Był sezon urlopowy, a tutejsze warunki są idealne, żeby spędzić chociaż odrobinkę wakacji.

Motel był długim kompleksem złączonych ze sobą pokoi, oddzielonych jedynie ścianami, na zewnątrz którego stało kilka plastikowych, zielonych krzesełek. Przy każdym z nich znajdował się ozdobny krzew, wystający z dużej donicy koloru ceglanego.

Ryan skierował się do recepcji. Przy mahoniowym, dużym biurku obsługiwała młoda kobieta. Mitchel zwrócił uwagę na jej długie, puszyste i kruczoczarne włosy z delikatnymi, czerwonymi pasemkami. Miała przypiętą do piersi plakietkę „Judy Messeman”.

-Witaj, Judy. Nazywam się Ryan Mitchel i miałem zarezerwowany pokój – stwierdził z entuzjazmem dziennikarz, rzucając swoje dużą, czarną torbę na niebieski dywan w holu.

Recepcjonistka sprawdziła w książce rezerwacyjnej jego imię i nazwisko, po czym potwierdziła, jednak Ryana zaintrygowały jej oczy. Były nienaturalnie duże. Jak gdyby była pod wpływem alkoholu albo narkotyków. Rozbiegane, tępe spojrzenie. Odsunęła się od lady, zaniepokojona intensywnością, z jaką przyglądał się jej twarzy.

-Pokój numer dwa, panie Mitchel – odpowiedziała, wręczając mu pęk stalowych kluczyków, spiętych breloczkiem w kształcie piłki nożnej.

-Wszystko w porządku? – zapytał dla pewności.

-Oczywiście. Dlaczego pan pyta, Mitchel? – odparła zaskoczona tym pytaniem.

-Nie, takie tam. Pani wybaczy, dziennikarska podejrzliwość – uśmiechnął się, wobec czego Judy odwzajemniła uśmiech.

-Jest pan dziennikarzem? – zapytała, patrząc na niego od czasu do czasu, jednocześnie sortując jakieś dokumenty, leżące na biurku.

-Tak, pracuje w redakcji The New York Times. Może pani słyszała o wandalach z Grupy Martwego Krzyża?

-Nie. Kim oni są? – zapytała, udając zaskoczenie.

-To długa historia. Napisałem o nich cykl reportaży, za który dostałem Nagrodę Pulitzera – wyszczerzył zęby i poczuł się niezmiernie miło, ale entuzjazm szybko opadł, gdyż recepcjonistka nie okazywała uznania. Pozbawiony większej motywacji, opuścił recepcję i skierował się do swojego pokoju.

Judy natychmiast wyciągnęła z jednej z teczek pustką kartkę, chwyciła niebieski, żelowy długopis i napisała następujący komunikat.

„Do Shelter Cove przybył Ryan Mitchel. Jest dziennikarzem The New York Times i laureatem Nagrody Pulitzera. Przesyłam ten komunikat do Głównego Laboratorium, zgodnie z prośbą”.

Dziennikarz otworzył pękiem kluczy pokój i rzucił swoje bagaże na łóżko. Przestronne miejsce. Miał jasną, drewnianą szafę na ubrania. Nieduży, jednoosobowy stolik. Łóżko, przykryte białą, czystą kołdrą. Z sypialni było przejście do łazienki. Podłoga pokryta puchatym, czerwonym dywanem.

Przez moment pomyślał o Judy Messeman – recepcjonistce z motelu. Jej oczy przyciągnęły jego uwagę. Czyżby ćpała w trakcie pracy? To mało realne, znając właścicieli prywatnych moteli, w nadmorskich miejscowościach.

Miał ochotę zacząć ją śledzić. Pytanie tylko, po co? To niewinna, młoda kobieta, jakich miliardy na świecie. Ryan nic o niej nie wiedział. Poza tym, przyjechał tutaj na wakacje, a nie do pracy. Miał dosyć wandali, zabójstw, krwi i niewytłumaczalnych zjawisk. Chciał rozkoszować się morską bryzą Shelter Cove.

Machinalnie obrócił się plecami do łóżka i zerknął w okno, gdzie właśnie przechodziła Judy Messeman. Poruszała się z godną podziwu prędkością, tak jakby biegła. Trzymała w ręce jakąś kartkę.

Dziwne, pomyślał i z powrotem wrócił do łóżka, wyjmując z torby swoje rzeczy.

*****

Craig Waldam dostarczył osobiście Oswaldowi Bermenowi informacje od Judy Messeman.

„Do Shelter Cove przybył Ryan Mitchel. Jest dziennikarzem The New York Times i laureatem Nagrody Pulitzera. Przesyłam ten komunikat do Głównego Laboratorium, zgodnie z prośbą”.

-Jasna cholera – warknął Bermen, gniotąc kartkę, którą po chwili cisnął w kąt, gdzie stały zardzewiałe puszki z farbami, a następnie zwrócił się w stronę Waldama – dostarcz Judy chloroform, niech pozbędzie się tego, natrętnego gada, zanim zostanę spalony przed Wielkim Startem.

Craig pokiwał głową porozumiewawczo i z jednej z szaf w Pomieszczeniu Testów wyjął dużą butelkę chloroformu i skierował się do motelu, do Judy. Starał się być wyjątkowo ostrożny. Miał szczęście. Mitchel nie zauważył go, gdy skradał się pod jego oknem. Gdy już wszedł do recepcji, przekazał jej chloroform, a także rozkaz Oswalda i wyszedł tylnym wyjściem.

Judy natychmiast przystąpiła do działania. Podeszła powoli do jego pokoju i delikatnie zapukała. Ryan zaskoczony nagłą wizytą, otworzył drzwi i zaprosił ją do środka.

-Komputer w recepcji powiadomił mnie o jakiejś awarii elektrycznej u pana w pokoju, Mitchel. To mi nie zajmie zbyt wiele czasu – powiedziała, odwracając się do niego plecami i wyjmując ze swojej służbowej, czarnej marynarki chustę, którą wcześniej polała chloroformem. Gwałtownie obróciła się w jego stronę i podbiegła, popychając na łóżko, a potem przykładając do nosa chustę. Opary chloroformu powinny były zabić Mitchela.

Runął bezwładnie na łóżko, aż sprężyny wygięły się i podskoczyły, z trudem unosząc ciężar ciała dziennikarza. Uśmiechnęła się i opuściła pokój, trzaskając drzwiami.

Zadanie wykonane, pomyślała, po czym wróciła na recepcję.

*****

Oswald obserwował całe tereny Shelter Cove za pomocą swoich, dobrze ukrytych kamer. To tylko kwestia czasu, kiedy jego podwładni – mieszkańcy tej zapyziałej, nadmorskiej mieściny – zaczną stanowić nowy porządek społeczny, realizując najbardziej wyrafinowane, koszmarne wizje.

Sama myśl o tym wprawiała go w euforię. Czuł się gotowy. Pamiętał doskonale o tym, iż kapsułka psychozy nadawała osobom, które były pod jej wpływem całkiem nową umiejętność – wrażliwość na ultradźwięki, których nie sposób był wyłapać żaden, inny człowiek.

Bermen stał przy ogromnym pulpicie, do którego zamontowany był nieduży mikrofon. Kamery rejestrowały obrazy na bieżąco. Zaczynało się powoli ściemniać. Idealna okazja na rozpoczęcie Inwazji. Zaśmiał się dziko, po czym włączył mikrofon.

-Słuchajcie mieszkańcy Shelter Cove, moi ludzie. Najwyższa pora odbyć ostatnie, wspólne zebranie w Głównym Laboratorium. Wtedy nastanie nowy, całkiem inny czas. Dla was, dla mnie, dla wszystkich. Skończą się nierówności społeczne, kryzysy i bezsensowna polityka. Zacznie się jednomyślność i współpraca. Chodźcie natychmiast do Głównego Laboratorium – przemawiał do mikrofonu Oswald, obserwując ruchy kamer.

Wszystkie osoby, działające pod wpływem kapsułki psychozy, posłusznie kierowały się do jego siedziby. Już wkrótce nastanie nowa era.

*****

Ryan Mitchel z trudem otworzył oczy. Nie wydychając nabranego wcześniej powietrza, wybiegł w stronę toalety, podniósł klapę i zwymiotował. Kwaśny odór chloroformu był nie do zniesienia. Kaszlał, wypluwał resztki wymiocin i podszedł do umywalki, żeby przemyć twarz i przepłukać jamę ustną. Nie sądził, że kiedykolwiek w życiu przyda mu się półroczny pobyt na obozie przetrwania. Nauczył się tam wstrzymywania oddechu na bardzo długi czas – zarówno na powierzchni jak i pod wodą. Wtedy bezsensowne lekcje, teraz okazały się darem.

Życie jest tylko loterią, na której każdy z nas losuje swój kupon. Podchodzimy do wielkiego koła i próbujemy szukać szczęścia, a dostajemy śmierć albo tragedię.

Ta smutna refleksja nasunęła mu się, gdy przebywał zupełnie sam w motelowym pokoju. Dlaczego Judy Messeman chciała go zabić? Czy w Shelter Cove działo się coś, o czym powinien wiedzieć? Wyszedł z toalety i zobaczył, iż niebo zaczyna coraz bardziej ciemnieć, a chmury, dawniej radosne i pierzaste, stały się teraz złowrogie, symbolizujące nadchodzący, trudny czas.

Mitchel powoli opuścił swój pokój, upewniając się przedtem, że nikt go nie śledzi. Ku jego zaskoczeniu, zauważył dużą grupę ludzi, podążających głębiej w stronę plaży. Postanowił ich śledzić. Trzymając się w bezpiecznej odległości, coraz bardziej zbliżał się w stronę kamienistego, ostrego dla stóp zbocza.

Nie wierzył własnym oczom. Ludzie po prostu wsiąkali w ziemię. Jak gdyby to były ruchome piaski, pożerające człowiecze ciała, niczym lwy pałaszujące upolowane antylopy.

*****

Oswald wyłączył kamery. Nie były mu teraz potrzebne. Oczekiwał spotkania ze swoimi podwładnymi. Dziki śmiech, jaki zagościł na jego twarzy był nie do opanowania.

Zostało już bardzo mało czasu do oficjalnego rozpoczęcia Inwazji.

W myślach wspominał swoje trudne dzieciństwo. Jako jedyny syn przedsiębiorcy budowlanego i pracowniczki kwiaciarni, interesował się eksperymentami i chemią. Już od najmłodszych lat uczestniczył w zebraniach kółka naukowego w swojej szkole. Nauczycielka nie wróżyła mu jednak wielkiego sukcesu. Uważała go za wyuczonego chłopaka, bez zdolności. Pamiętał tą bolesną rozmowę, kiedy zaproponowała mu opuszczenie kółka naukowego na rzecz innego, w którym bardziej się zrealizuje.

-Kto jest teraz prawdziwym naukowcem i chemikiem, stara prukwo?! – wrzeszczał w bliżej nieokreślonym kierunku, nie zdając sobie sprawy, że Waldam patrzy na niego, samemu się rozglądając na prawo i lewo.

Był dumny z siebie. Kapsułki psychozy – środek idealny – będzie można także przekształcić w parę do rozpylania nad miastami, państwami, a nawet całym globem. Stanie się nowym władcą tej planety. Upadną reżimy, znikną wojny. Będzie niepokonany.

Prawdziwy tajfun doznań wstrząsał nim co chwila, wywołując spazmatyczne dreszcze i delikatne pojękiwania, co zastanawiało Waldama.

Słyszał kroki. Dużo stóp zmierzało w kierunku Głównego Laboratorium. Nadchodzi armia, która zmieni tę żałosną cywilizację w coś zupełnie nowego.

*****

Ryan podszedł bliżej tajemniczych piasków przy kamienistym zboczu. Zauważył niewielkie obsunięcie się w dół, jakby znajdował się we wnętrzu ziemi tunel, prowadzący gdzieś pod ocean.

Ostatecznie stanął w miejscu, gdzie zniknęła duża grupa mieszkańców Shelter Cove. Nagle poczuł, że się zapada. Piaski wsysały go do środka, a on zdołał jedynie zamknąć oczy i wstrzymać ponownie oddech. Po upływie kilku sekund znalazł się w podziemiach.

Rozejrzał się wokół. Do ścian były przybite przewody elektryczne. Przed sobą miał jedynie tunel, słabo oświetlony żółtym światłem.

Idąc wzdłuż kabli, dojrzał na jego końcu niewielkie, zielone światło. Usłyszał jakieś donośne, piskliwe głosy i stukot butów.

Powoli zbliżał się dalej, aż przystanął na jego końcu. W następnym pomieszczeniu znajdowało się „coś”. Jak gdyby opuszczony, podziemny magazyn. Ryan ukrył się za jedną z metalowych skrzyń, w absolutnym cieniu. Z trudem dostrzegł kilka osób, które wysłuchiwało jednego mężczyzny, ubranego w bladoniebieski fartuch i mającego burzę rudych włosów na głowie.

Zauważył w tłumie Judy Messeman.

*****

-Zgromadziliśmy się tutaj po to, żeby jeszcze raz przypomnieć sobie, co tak naprawdę będzie się liczyć w nowym, lepszym świecie. Nie chcemy reżimów, nierówności, braku tolerancji, wojen i głodu. Chcemy żyć, tak? – pytał ze śmiałością Oswald, a tłum wtórował mu głośnymi okrzykami poparcia.

-Rozproszmy się, załatwmy razem ten chory, beznadziejny system! To jest demokracja? To oczernianie nauki i prawdy, w imię niekontrolowanego konsumpcjonizmu! – mówił jeszcze głośniej Bermen, a wszyscy kiwali głowami.

Przemowę Oswalda przerwał stukot z tyłu Głównego Laboratorium. Z cienia wyłonił się Ryan Mitchel.

Bermen patrzył na niego, jakby był przedstawicielem obcej cywilizacji, który jednym ruchem może powalić na kolana całe miliardy istnień.

-Judy Messeman! Kazałem ci zabić tą, parszywą hienę dziennikarską! – wrzasnął w stronę kobiety, ale ona otworzyła usta i podniosła ręce.

-Kiedy ja naprawdę go zabiłam. Leżał bezwładnie na łóżku – wyjąkała z trudem.

Mitchel uśmiechnął się i postawił dwa kolejne kroki.

-Judy, Judy, Judy. Taka duża dziewczyna nie słyszała o sprawdzeniu pulsu? – zapytał, drwiąc sobie bezczelnie z kobiety.

Kpiąc z Judy Messeman, kpił także z Oswalda Bermena. Twórcy nowej, ulepszonej i posłusznej generacji ludzkiej.

-To jest wasz pierwszy wróg. Zabijcie go! – wrzasnął naukowiec, wskazując palcem na dziennikarza.

Żadna z osób nie ruszyła się z miejsca. Ryan zamknął oczy i zasłonił swoją twarz rękami.

-Co ja powiedziałem? Zabijcie go, to jest rozkaz! – krzyknął Oswald jeszcze raz, ale i tym razem nikt nie drgnął. Ryan odsłonił twarz i otworzył oczy.

Nagły, paranoiczny strach opuścił go. Patrzył zdziwiony, a to na Bermena, a to na tłum.

-Zabijcie go, już! – spróbował ostatni raz, ale podwładni Oswalda spoglądali podejrzliwie na swojego szefa.

Ludzie zaczynali powoli łapać się za głowy. Pojawiła się seria pytań.

-Co ja tutaj robię?

-Gdzie my jesteśmy?

-Kim jest ten facet?

Oswald otworzył szeroko oczy.

-Nie, nie, nie! Jak to możliwe, że opieracie się kapsułce psychozy? – krzyczał, łapiąc się za głowę i kręcąc nią tak mocno, iż brakowało chwili, a odpadłaby i runęła na betonową posadzkę.

-Ten człowiek podżegał do przemocy – zaczął swoją przemowę Ryan, wskazując palcem na Oswalda i kontynuował coraz śmielej – za przemoc w skrajnych, psychopatycznych przypadkach, płaci się jeszcze większą przemocą.

Tłum zdecydowanie poparł ideę dziennikarza. Okrążył Oswalda i mężczyźni rzucili się na niego i na Waldama, tłukąc ich bezlitośnie.

Ryan nie mógł patrzeć na to wszystko, więc zdecydowanym krokiem pospieszył do wyjścia, chcąc za wszelką cenę wydostać się na powierzchnię.

Po kilkunastu minutach dotarł ponownie do Mario’s Marina. W recepcyjnym komputerze wyszukał numer telefonu do komisariatu policji w najbliższym Redwood, a potem chwycił niebieską słuchawkę od aparatu telefonicznego i wystukał serie cyfr.

Przedstawił sytuację, domagając się aresztowania Oswalda i jego asystenta.

Gdy funkcjonariusze przyjęli zgłoszenie i wysłali patrol, Mitchel sprawdził jeszcze raz w Internecie najbliższy lot do Los Angeles, a stamtąd do Nowego Jorku.

Najwidoczniej nie będzie mi dane wypocząć w tym roku, pomyślał i uśmiechnął się, rezerwując bilet na lot, który z lotniska Shelter Cove wystartuje za dwie godziny.

*****

Gdy wylatywał z Shelter Cove, funkcjonariusze zdążyli już aresztować szalonego naukowca i jego asystenta, a Ryan Mitchel miał gotowy pomysł na kolejny reportaż.

Któż wie. Może czeka go kolejna Nagroda Pulitzera?

NORBERT GÓRA

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *