Kamil Przyboś – wywiad z reżyserem Prometeusza

Zanim ludzie odkryli doskonalsze narzędzia służące poznawaniu otaczającego ich świata, próbowali objaśniać sobie rzeczywistość, tworząc mity. Opowieści te generalnie miały wyjaśniać, skąd pochodzi człowiek, jakie jest jego miejsce na ziemi i co się z nim stanie po śmierci, wiążąc wszystko z działalnością bogów. Ponadto tłumaczyły np. pochodzenie zjawisk przyrody, jej różnorodność, istnienie dwóch płci, itp. Z czasem ich rola zmieniła się, wraz z rozwojem nauki straciła na znaczeniu zwłaszcza poznawcza funkcja mitów. Do dziś pozostają jednak istotnym składnikiem kultury europejskiej, zwłaszcza jako źródło archetypów i motywów litarackich.

W naszym kręgu kulturowym istotną rolę odegrały zwłaszcza mity greckie. Do najbardziej znanych z nich należy mit o Prometeuszu – tytanie, stworzycielu człowieka. Pod koniec lutego br. we wrocławskim Centrum Sztuki Impart odbyła się premiera niezwykłego spektaklu, przedstawiającego w zachwycający sposób tę historię, o czym pisaliśmy tutaj. Reżyser „Prometeusza”, Kamil Przyboś, zgodził się opowiedzieć Szufladzie o swoim przedstawieniu i pracy nad nim.

kp
Kamil Przyboś

KK: Dlaczego podtytuł „Prometeusza” brzmi: Nadchodzi ojciec renesansu?

KP: Pierwszym roboczym tytułem był „Prometeusz, czyli pierwszy człowiek renesansu”.Kiedy czytałem mit o Prometeuszu, o tym, że stworzył człowieka, że uczył go matematyki, medycyny, rolnictwa, architektury i sztuki, ciężko mi było nie zobaczyć w nim renesansowego geniusza, który, aby być w pełni człowiekiem oświeconym, para się zarówno nauką, jak i sztuką. Renesans to był piękny okres, kiedy artystom nie wystarczało czuć wenę i być natchnioną mimozą przewrażliwioną na rzeczywistość. Nie. To był czas, kiedy artyści pełnymi garściami czerpali od zdobyczy medycyny, matematyki, astronomii – od nauki. To był czas, kiedy rozum i estetyka były sobie równe. Taki wydaje mi się być Prometeusz – jest inżynierem artystą – tworzy maszynę, która czuje. Jest humanistą. Jest osobą kierującą się rozumem, rozsądkiem. Jest człowiekiem renesansu.

KK: Według obiegowych opinii, bycie artystą jest równoznaczne z byciem „wrażliwą mimozą”. Podobnie, omawiając mit o Prometeuszu w szkole, podkreśla się przede wszystkim motyw poświęcenia jednostki na rzecz ogółu, co kieruje postrzeganie też raczej w stronę uczuć niż rozumu. Czy to według ciebie błędna droga interpretacji?

KP: Jak najbardziej tak. Prometeusz nie jest ani trochę o poświeceniu się jednostki dla ogółu. Nie ma w tym micie nic o poświeceniu. Prometeusz robił sobie inteligentne żarty, wiedział, że jest ulubieńcem Olimpu, uwielbiał robić swoje chuligańskie dowcipy i z reguły uchodziło mu to na sucho. Na lekcjach języka polskiego powstaje kolejny mit: Prometeusz został przykuty do skał Kaukazu, gdzie orzeł (lub sęp, w zależności od wersji mitu) codziennie wydziobywał mu regenerującą się wątrobę, ponieważ ten ukradł ogień. Bzdura. Nie. Tu mamy przykład, gdzie po przeczytaniu lektury sami nauczyciele albo powtarzają bezmyślnie narzuconą interpretację, albo mają problem ze zrozumieniem tego, co czytają. Mit wyraźnie opisuje, dlaczego Prometeusz zostaje ukarany. Ponieważ ośmieszył Zeusa i tym samym obraził. Kiedy przedstawił Zeusowi ofiary do wyboru, ten wybrał byka ładnego z zewnątrz, ale wypchanego samymi kośćmi. Prometeusz został ukarany za przeginanie, za obrazę majestatu, za kolejnego „psikusa”. Nie wiedział, że zostanie ukarany za kradzież ognia, dlatego nie ma mowy o poświeceniu. Co więcej, ukradł ogień, za co Zeus zesłał Pandorę (a nie orła).
Nie wiem, jak w innych krajach jest interpretowany mit o Prometeuszu, ale zastanawiam się, na ile cały ten nasz polski mesjanizm tak wypaczył ten mit, a na ile brak czytania ze zrozumieniem. A teraz eksperyment myślowy: nawet gdyby tak było, że Prometeusz poświecił siebie dla ogółu, to czy rzeczywiście świadczy to o tym, że kierował się uczuciem, a nie rozumem? Poświęcenie nie musi być emocjonalnym gestem, może być także racjonalnym wyborem wynikającym z rozsądnych rozważań.

9

KK: Czy „Prometeusz” to twój pierwszy tego typu projekt? Co robiłeś wcześniej?

KP: Jeśli chodzi o duży, oficjalny, repertuarowy spektakl, to tak, „Prometeusz” jest moim pierwszym przedstawieniem. Natomiast już w szkole teatralnej miałem okazję reżyserować egzaminy mojego roku, jak i niższych lat. W szkole teatralnej egzaminy semestralne wyglądają tak, że trzeba przygotować fragment przedstawienia. Przeważnie wykładowca przyjmuje wtedy rolę reżysera, a studenci skupiają się i uczą aktorstwa. Na trzecim roku część wykładowców pozwalała mi reżyserować nasze własne egzaminy, czyli pozwalano mi na pomysły reżyserskie. Oczywiście wykładowcy trzymali pieczę nad całością, by każdy ze studentów miał co grać i czy, poza moją zabawą w reżysera, studenci wykonują to, co jest wymagane na studiach. Na czwartym roku kilku wykładowców pozwoliło mi reżyserować egzaminy 3-go roku. Szkoły teatralne w Polsce są 4-letnie, dlatego po dyplomie nie miałem już okazji poeksperymentowania na kolegach studentach.
Po studiach otarłem się o kabaret – ten, w którym występowałem, nazywał się Kabaret Klaps. Bez większych sukcesów, może dlatego, że kabaret w Polsce ma tak silną formę, w którą trzeba się wpisać, że każde odstępstwo nie jest śmieszne. Może też dlatego, że żadne z nas się do tego nie nadawało. Rok później wyjechałem do Chin. Po kabarecie zarzekałem się, że nie chcę być aktorem, ale kiedy zobaczyłem, co aktorzy wyprawiają w Chinach, obudziło to we mnie „mesjasza”. Zacząłem od reklamówek, skończyłem na dwóch megaprodukcjach serialowych (odpowiednik naszego „Czasu Honoru”). W sumie tam w Chinach jest tylko opera pekińska i filmy wojenne (słynne kino kung-fu jest kinem Hongkońskim, no i też nie słynie z aktorstwa). Po powrocie byłem w związku z artystką i to spowodowało, że kolejne 3 lata nie chciałem mieć nic wspólnego z jakąkolwiek sztuką. Aż tu nagle… Pewnego dnia grupa Everest powiedziała, że szykuje się możliwość stworzenia czegoś autorskiego i że chcą, bym to ja zajął się reżyserią. 🙂

_LSZ7200

KK: Jak wygląda praca nad takim przedsięwzięciem jak „Prometeusz”? Jak długo trwały przygotowania?

KP: Prace nad „Prometeuszem” trwały przez około pół roku. Zespół przeważnie od godziny 16.00 do 18.00 miał trening akrobatyczny, a później do 22.00 próby ze mną. Z czasem, kiedy już większość elementów była opanowana technicznie, treningi akrobatyczne były wykorzystywane na próby choreograficzne. Kiedy zespół zaczynał odczuwać, że jego kondycja sportowa spada, znów wracały treningi kosztem godziny lub dwóch próby w teatrze.
Naturalnie, zanim doszło do prób, musiał powstać scenariusz. Docelowo zarówno Impart, jak i Everest, planowali muzyków na żywo. O ile w teorii to brzmi atrakcyjnie, w praktyce potrafi bardzo przeszkadzać. Tutaj muzyka na żywo przeciągałaby „Prometeusza” w stronę widowiska/show z historyjką, ja natomiast od początku miałem wyraźny plan zrobić teatr, gdzie historia jest najważniejsza, a widowiskowość to tylko estetyczne dopełnienie. Kolejnym argumentem przeciwko muzyce na żywo były ograniczenia samych muzyków, repertuaru, jaki są w stanie wykonać; niezależnie od zespołu zawsze pojawiłyby się ograniczenia co do stylistyki (nie każdy gatunek zostanie tak samo dobrze zagrany), co do instrumentalizacji (będzie trzeba się zamknąć w określonych instrumentach oraz ich ilości) oraz najważniejsze: ograniczenia kompozycyjne (nie każdy utwór byłby skomponowany tak, jak sobie wymarzył scenę reżyser).
O ile przez 5 miesięcy to była głównie praca z aktorami i rdzeniem przedstawienia, czyli aktorzy na scenie, co i jak mają grać, tak ostatni miesiąc to dopinanie nieskończonych scen, projekty i przymiarki kostiumów, weryfikacja scenografii oraz ustawianie świateł.
Przy 16-osobowym zespole ludzi, w którym niemal każdy ma swoją pracę, szkołę lub pracę i szkołę, nie ma opcji, żeby nie było wyraźnego podziału obowiązków. Dlatego kwestie organizacyjną co do zespołu i planu prób przejęły chłopaki z Everestu, naturalnie są jeszcze choreograf, kostiumograf, reżyser świateł, realizator dźwięku i oświetleniowiec. Aby te wszystkie niezależne wątki zebrać w całość, niezbędny był producent. W przypadku „Prometeusza” była to Ania Pytlok, która dbała o to, by wykonawcy byli tam, gdzie powinni być, o wszelkie prawne zawiłości wykorzystywania utworów muzycznych, nocleg dla reżysera świateł oraz dziesiątki innych rzeczy, drobnych, lecz bardzo istotnych do płynnego przebiegu pracy . Zatem jeśli chodzi o kulisy tego typu przedsięwzięć, to Ania miałaby dużo więcej do powiedzenia, wraz z Michałem Pryszczewskim, osobą, która straciłaby głowę, gdyby „Prometeusz” okazał się wielką klapą.

_LSZ7219

KK: W opisie spektaklu czytamy, że odpowiadasz za scenariusz i reżyserię, scenografię oraz adaptację muzyczną. Wydaje się dużo, jak na jedną osobę. Ciężko było?

KP: Nie było ciężko. Inaczej – nie wyobrażam sobie reżysera, który nie jest autorem scenariusza, a adaptację muzyczną robi jeszcze ktoś inny. To jest właśnie praca, zadanie i obowiązek reżysera – przygotować materiał/plan do swojego przedstawienia oraz być autorem pomysłów inscenizacyjnych. Odpowiedni dobór muzyki do danej sceny jest częścią pomysłu, to, jak ta scena ma wyglądać. Oczywiście, że to fajnie i atrakcyjnie wygląda: „scenariusz, reżyseria i adaptacja muzyczna – Jan Kowalski”, ale tak naprawdę to tak, jakby mówić, że oto strażak potrafi wyważyć drzwi, zgasić pożar i jeszcze wyprowadzić osobę z płonącego budynku – to są jego obowiązki, właśnie dlatego jest strażakiem, bo robi te wszystkie rzeczy podczas jednej akcji.
Troszkę inaczej przedstawia się sytuacja ze scenografią. Zarówno scenografia, jak i kostiumy, światło, choreografia, wymagają pewnej wiedzy specjalistycznej. Oczywiście, że reżyser powinien mieć w głowie, co chce zobaczyć na scenie, natomiast ma prawo nie wiedzieć, jakimi sposobami czy materiałami to osiągnąć. Ze scenografią była o tyle prosta sprawa, że ja wiedziałem, że tak naprawdę nic nie potrzebuję na tej scenie. Jedyne, co będzie niezbędne, to porta na środku tyłu sceny. Wiedziałem też, jak chcę żeby wyglądały, z czasem poznawałem finansowe ograniczenia, no i naturalnie sam projekt konstrukcji, jak to zrobić, żeby była stabilna i spełniała swoją funkcję, należał do wykonawców, którzy już przy procesie modelowania obiektu mówili o ograniczeniach, alternatywach oraz ich pomysłach na rozwiązanie mojego „widzimisię”.

KK: Co chciałbyś, żeby widzowie wynieśli z tego spektaklu?

KP: „Prometeusz” od początku miał być hołdem dla humanizmu, świeckiego humanizmu. Od lat 60-tych XX wieku pojawiła się tendencja do zachwalania i pielęgnowania zabobonów oraz magicznego myślenia. Natomiast to, co racjonalne czy naukowe, jest nudne, płytkie, przyziemne i bardzo często złe. Nic bardziej mylnego. Nauka, dokopując się do faktów na temat wszechświata, odkrywa dużo ciekawsze i poetyckie prawdy niż którakolwiek z religii czy filozofii. Gdyby nie nauka, nie byłoby współczesnej sztuki, nie byłoby fotografów, filmowców, nowych form malarstwa czy rzeźby, o teatrach i operach nie wspominając. Sztuka nadal byłaby rzemiosłem wykonywanym przez oddanych wiernych, którzy malowaliby obrazki na ścianach, ot tak, żeby nie było łyso.
„Prometeuszem” bardzo chciałem pokazać, co tak naprawdę daje dogmatyczna wiara – nic. Zatrzymuje ludzkość w miejscu. To podważanie dogmatów, wychodzenie poza ramy, otwarty umysł, kwestionowanie autorytetów jest tym, co nas pcha do przodu, rozwija, czyni nas ludźmi. Zeus miał być symbolem tego, co się obecnie dzieje w każdej religii czy new age’owej filozofii – jest piękny, majestatyczny, metafizyczny, ale także zaborczy i pozbawiający myślenia. Prometeusz z drugiej strony jest piękny, bo ludzki, bo prawdziwy, bo wadliwy, bo nie wie wszystkiego i nie potrafi wszystkiego, sam popełnia błędy i sam je naprawia. Nie zrzuca odpowiedzialności na dzieciństwo, szatana czy karmę. To było motorem budowania dramaturgii „Prometeusza”. Obawiam się jednak, że widowiskowość bardzo zmiękczyła ten obraz, zatem treść nie jest tak wyraźna i bezpośrednia.
Jest jeszcze coś, z czym miał wyjść widz po obejrzeniu „Prometeusza” – katharsis. Ponieważ teatr z jednej strony jest platformą do wypowiedzi, z drugiej jest to cały czas sztuka, dlatego wymaga trochę więcej od reżysera niż tylko intelektualnej rozprawki. Poza tym sztuka pozbawiona estetyki i piękna to tandeta.

_LSZ7265

KK: Możesz powiedzieć coś więcej o artystach występujących w „Prometeuszu?”

KP: Tak naprawdę to artyści zaprosili mnie do współpracy. Jacek Marks, Paweł Pater oraz Bartek Nowak to koledzy, którzy znają się chyba od podstawówki. W każdym razie razem kończyli wrocławski AWF. Po studiach założyli agencję artystyczną Everest, której celem było zdobywanie performerów różnej maści na eventy i imprezy firmowe. Cześć pokazów na różne imprezy była tworzona czy ustawiana we współpracy ze mną. My natomiast znamy się, ponieważ około 10 lat temu chłopcy (kiedy jeszcze byli tylko wykonawcami i mieli własnego menadżera) potrzebowali ułożenia ich umiejętności w jakiś zwarty show. Ówczesny menadżer zadzwonił z prośbą o pomoc do swojego znajomego, który był moim wykładowcą w szkole teatralnej. Profesor polecił mnie do takiej roboty i tak oto powstała znajomość.
Przez 10 lat różnego typu imprez i eventów pojawiały się tematy zrobienia czegoś na kształt cyrku Du Soleil. Ja początkowo także byłem zapalony do tej formy, ale z czasem coraz częściej wspominałem o formie teatralnej, co chłopakom z Everestu również bardzo się podobało, gdyż każdy z nich ma swoje zacięcie do aktorstwa, są inteligentni, mają tę potrzebę wygłupu i potrafią to wdzięcznie pokazać.
W zeszłym roku w sierpniu chłopcy powiedzieli mi, że poprzez Szymona Flisa (jednego z artystów grupy Everest) nawiązał się pomysł współpracy grupy Everest z Impartem. Impart chciał stworzyć coś autorskiego, teatralnego, coś czym można się pochwalić w roku 2016, kiedy to Wrocław będzie Europejską Stolicą Kultury. Chłopcy powiedzieli mi, że potrzebują scenariusz do końca sierpnia i reżysera. Scenariusz powstał. Impartowi się spodobał i tak oto od października 2012 ruszyła praca nad „Prometeuszem”.
Reszta zespołu posiada podobne wykształcenie, bądź doświadczenie. Duża jego część otarła się o Ocelot lub FlyCube, cześć dziewcząt jest wciąż cheerleaderkami i gimnastyczkami artystycznymi, są także tancerki z wykształceniem klasycznym, które pracują w teatrze Capitol oraz dziewczyny, które obecnie prowadzą szkołę tańca orientalnego An-Najma.
Nie odpowiadałem za selekcję, tylko za obsadę. Everest podał mi wachlarz możliwości oraz umiejętności. Niemal każda z występujących osób pracowała już z Everestem. Dostałem klocki i miałem z nich poukładać spektakl. Nie dobierałem sobie zespołu, ale to i tak nie byłoby potrzebne, z mojej perspektywy, każdy kto chce być aktorem, może nim zostać. Problem jest tylko wtedy, gdy ktoś chce być sławny i wielbiony pod pretekstem pasji do aktorstwa.

_LSZ7720

KK: Tuż po premierze w lutym br. „Prometeusz” zebrał entuzjastyczne recenzje, a w październiku wygrał konkurs na najlepszy spektakl w ramach MFTT Scena Otwarta 2013. Jak to jest żyć ze świadomością, że stworzyło się coś niezwykłego i unikalnego?

KP: Nie wiem, jak to jest żyć z taką świadomością, ponieważ ani tak się nie czuję, ani tak nie uważam. Kiedy zdawałem na reżyserię (na którą się nie dostałem ani we Wrocławiu, ani w Krakowie), zadano mi pytanie, dlaczego chcę się tym zajmować. Odpowiedziałem, że chcę znów zobaczyć dobry teatr, bo obecny jest nudny, przeintelektualizowany, staroświecki, sztuczny, kiepski i po prostu zły. Kiedy to mówiłem, zapomniałem, że komisja to sami reżyserzy. Oczywiście, że wciąż powstają rzeczy dobre, wartościowe i ciekawe. Problem w tym, że prawie za każdym razem, kiedy wychodziłem z teatru, wrażenie było takie, że spektakl miał fajne momenty, ale generalnie był słaby. Ja chciałem wychodzić z teatru i myśleć, że spektakl miał swoje słabe miejsca, ale był świetny.
Zatem to, co mi przyświecało, to chęć zrobienia teatru dobrze, tak żeby przypadkowy widz cieszył się, że był w teatrze, żeby wiedział, dlaczego tyle kosztują bilety, że dostał trochę kultury, trochę sztuki, trochę do pomyślenia i trochę do przeżycia. Wiedziałem, że to wszystko musi dawać „Prometeusz”. I to jest tyle, ile ja mogłem się przyczynić do takiego a nie innego odbioru „Prometeusza” przez krytykę i widownię.
Wiem też, że nie ma ludzi, którzy chcą zrobić rzeczy źle. Każdy chyba chce wykonać swoją prace jak najlepiej. Oczywiście, że są aktorzy i reżyserzy, którzy robią masowo produkcje, bo z czegoś trzeba żyć. Nie można co pół roku tworzyć czegoś dobrego. A żyć można także z pracy za barem.
Nie będę ukrywał, że to przemiłe uczucie, kiedy widownia nagradza aktorów brawami na stojąco, a jury przyznaje pierwsze miejsce. To znaczy, że póki co, dobrze wydaje mi się, co ludziom jest potrzebne. To nie jest jakaś wiedza tajemna. Potrzebują zobaczyć to co ja i w taki sposób, jak ja bym chciał widzieć.
„Jak to jest żyć ze świadomością, że stworzyło się coś niezwykłego i unikalnego?” Nie wiem, wydaje mi się, że tak powinien się czuć lekarz po udanej operacji, rolnik zbierający dorodne plony, biotechnolog odkrywający substancję, która pomoże ludzkości, czy inżynier wynajdujący nową technologię. „Prometeusz” to tylko przedstawienie, o którym za chwilę wszyscy zapomną. A uczucie niezwykłości i unikalności naturalnie rozpływa się w powietrzu kilka godzin po każdym występie.

KK: Co dalej po „Prometeuszu”? Jakieś plany?

KP: Jest wiele tematów, które mnie fascynują bądź drażnią. To, co mi najbardziej obecnie siedzi w głowie, to moda i dobra aura wokół tzw. medycyny alternatywnej oraz polska kseno- i homofobia. Wydaje mi się, że temat kolejnego przedstawienia będzie dotyczył jednego z tych wątków. Na chwilę obecną nie wiem, kiedy się za to zabiorę ani który z dramatów, mitów posłuży mi za platformę do przekazania myśli. Nie wiem także, kiedy poczuję się gotowy do kolejnej pracy. Zapewne wkrótce…

KK: W takim razie czekamy. Dziękuję za rozmowę.

„Prometeusza” można wciąż oglądać we wrocławskim Centrum Sztuki Impart

http://www.youtube.com/watch?v=mLAPS5_rPQ4

zdjęcia ze spektaklu – Łukasz Szmigiel

About the author
(poprzednio Górska), współpracowniczka Szuflady, związana także z portalami enklawanetwork.pl i arenahorror.pl, pasjonatka czytania, pisania i oglądania horrorów, tancerka i zbieraczka lalek. Wieloletnia członkini Gdańskiego Klubu Fantastyki. Z wyboru mieszka we Wrocławiu z mężem i zwierzakami.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *