Jolanta Kwiatkowska – wywiad

Jolanta KwiatkowskaJolanta Kwiatkowska każdą swoją powieść pisze całą sobą. Według niej jedna, jedyna godzina z dwudziestu czterech godzin doby zawiera w sobie unikalny skarb, który chciałaby dać ludziom, ale wie, że większość ludzi jej nie widzi („Kod emocji”). O sobie mówi tylko tyle –  „Urodziłam się jako płeć żeńska (tak było napisane kopiowym ołówkiem na opasce). Dziś jestem kobietą (dla ułatwienia dodajmy, że o wiek tej płci nie wypada pytać). Nie zdobyłam żadnego szczytu. Nie odkryłam żadnego lądu. Wielu innych nadzwyczajnych rzeczy nie zrobiłam. Odeszli Ci, którzy mnie kochali i których ja kochałam. Urodzili się Ci, którzy mnie kochają i których ja kocham. Nauczyłam się cieszyć i doceniać to, co miałam, co mam. Wciąż czekam z ufnością na to, co mi los przyniesie.Zawsze lubiłam się uczyć (życia) i nadal się uczę: jak żyć, by nie przegapić chwil szczęścia, które zsyła nam każdy dzień”.

Po przejściu na wcześniejszą emeryturę, zamiast narzekać na nadmiar wolnego czasu, zaczęła pisać. Do dzisiaj wydała siedem książek: „Jesienny koktajl”, „Tak dobrze, że aż źle”, „Kod emocji”, „Rozsypane wspomnienia”, „Pułapka Nowego Roku” i „Przewrotność dobra”, i „Ja i Oni, pół żartem, pół serio”. W podziękowaniu internautom z facebooka, dzięki którym przeżył pies Lucky, który zaadoptował jej rodzinę jako swoje stado, napisała darmowy e-book, opowiadanie „Autobiografia w cieniu pierwszych”. W 2013 roku powstała książka pt. „Ja i Oni pół żartem, pół serio”, która według internautów została wybrana „najlepszą książką na lato”  w plebiscycie najlepszych książek według portalu Granice.pl.

Klaudia Maksa: Bohaterowie pierwszej wydanej Pani powieści są ludźmi po sześćdziesiątce. Książka niesie przesłanie, że w życiu jest zbyt wiele trosk, przykrych niespodzianek czy ciężkich przeżyć, które zupełnie niepotrzebnie pielęgnujemy w sobie, a chwile sprawiające nam przyjemność traktujemy po macoszemu, szybko o nich zapominając. Skąd pomysł na taki właśnie temat?

Jolanta Kwiatkowska: To, że zadebiutowałam w październiku 2009r tą książką, to decyzja wydawcy. Miałam wątpliwości, dlatego zaproponowałam zapoznanie się z innymi. Wydawca uznał, że na rynku mało jest książek o „młodych inaczej”. W dodatku, jak określił, tak dowcipnych i optymistycznych. Skąd pomysł? Z mediów. Powtórzę to, co mówię na wszystkich spotkaniach. Moje kolejne ja, dzięki wrodzonej przekorze „wkurzyło się”, słysząc w telewizji: „Samochód potrącił na pasach sześćdziesięcioletnią staruszkę”. Ja – gdybym mogła „dorwać tego starego” (ok. 30 lat) reportera – to bym mu pokazała, co potrafi młoda inaczej. Z przyczyn obiektywnych nie mogłam, ale dusiłam się od kurzu, więc wymiotłam go wprost do komputera, popijając przy okazji pyszny jesienny koktajl. Spisując tę historię, dużo rozmawiałam też z młodymi bohaterami, by siebie i ich upewnić, że bycie młodym nie ma nic wspólnego z wiekiem metrykalnym. Czasami metryki są „sfałszowane”. Za to w kolejnych dwóch wydanych, czyli w „Tak dobrze, że aż źle” i „Kodzie emocji”, głównymi bohaterkami są kobiety w przedziale wiekowym 25 – 30 lat.

K.M.:  Czy kolekcjonuje Pani „pierwsze wrażenia” swoich powieści? Czy pamięta Pani, co czuła po ostatniej kropce każdej z nich? Jaki był smak całej nowej książki, jej barwa i temperatura? Czy woli się Pani „nie nastrajać”?. Tak profilaktycznie, w razie, jakby książka była zupełnie inaczej odebrana, jakby Pani tego chciała?

J.K.: Kolekcjonuję – w pamięci. Niestety, wg znanego powiedzenia pamięć mam dobrą tylko krótką. Postawienie kropki w tej – „prawdziwie” pierwszej spisanej przeze mnie historii, czyli w „Przewrotności dobra”, nic nie dało. Dorotka (bohaterka „Przewrotności dobra” – przyp. K.M.) była dalej ze mną, co może tym, którzy już czytali tę książkę, nie wyda się to dziwne. Jej prawie codzienną obecność przy mnie, obok mnie i we mnie czułam ponad trzy lata. Przyznam, że to nie było miłe uczucie. Szczególnie gdy dopominała się, bym spełniła daną jej obietnicę. W dniu, w którym namacalny dowód dotrzymania danego jej słowa trzymałam w ręku, odeszła. Uff – powiem, że odetchnęłam z wielką ulgą. Nie na długo. Dwa dni później przywitałam ją znowu. Przyszła i… zawisła 🙂 Jest znów ze mną, ale tym razem uśmiecham się za każdym razem, gdy na nią spojrzę. Dostałam w prezencie oprawioną w piękne ramy kopię grafiki Andriusa Kovelinusa, czyli tej, której zdjęcie zamieszczone jest na okładce książki. Teraz codziennie patrzę na Dorotkę w objęciach Doroty i uśmiecham się, widząc „Tajemniczy pocałunek” (tytuł grafiki – przyp. JK). Odczuć po postawieniu „pozostałych kropek” nie pamiętam. Widocznie zamknęłam je razem z wydrukowanymi plikami w szufladzie, gdzie dość długo zamieszkiwały. Powinien być wyjątek, bo lubię wyjątki. I jest. Pamiętam, co czułam po postawieniu kropki w najnowszej, czyli wydanej w kwietniu tego roku powieści pt. „Ja i Oni, pół żartem, pół serio”. Pamiętam, ale lubię przewrotność. Dlatego teraz przymrużam oko i zasłaniam się szczelnie – niepamięcią.

Smak? Barwa? Temperatura nowej książki? Hmm… Lubię mieszać smaki, ale nie lubię dominacji. Żadnej. Smaku też. Czyli ani nie za dużo cukru w cukrze, ani nie pieprznie do przepieprzenia, ani kwaśnie do zakwaszenia, tym bardziej gorzko – do zgorzknienia. Doprawiam „potrawy” tak, by mnie smakowały, używając tych przypraw, które w danym momencie uważam za konieczne do dodania, by uzyskać ten efekt, którego domagają się moje kubki smakowe. Tak samo traktuję barwy, pamiętając, że krwisty kolor przynależy się z nazwy – krwi. Z temperaturą mam problem. Mądrzy ludzie mówią, że lodów nie powinno się jeść w lecie, tylko w zimie. Inni, ale też specjaliści, odwrotnie. Znalazłam, moim zdaniem, jedyne rozwiązanie w tej sytuacji. Temperatura musi być taka, jaką ja odczuwam „przyrządzając treściową potrawę”. Dodam tylko, że niestety, najczęściej nie miałam wpływu (lub ograniczony) na to, na jakiej „porcelanie” została podana do spożycia.

Jarosław Iwaszkiewicz powiedział: „Książka jest listem autora do przyjaciela”. Przy każdej kolejnej spisywanej historii mam nadzieję, że piszę do przyjaciół, czyli tych ludzi, którzy widzą, słyszą i czują podobnie jak ja. Nawet jeżeli z czymś się nie zgadzają, to wyczuwają emocje, jakie mnie towarzyszyły przy pisaniu. I wiedzą też, że nadawca z lubością papuguje (po prawie wszystkim znanym mężczyźnie), iż to jest tylko jego zdanie, a on ze swoim zawsze się zgadza. A inni? Inni też maja prawo mieć swoje zdanie i z nim się zgadzać.

K.M.: „Przewrotność dobra” to dla Pani bardzo ważna książka? Dlaczego?

J.K.: Wszystkie spisane przeze mnie „rozmowy” są dla mnie bardzo ważne. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta. Z góry założyłam, że rozmawiając z moimi bohaterami, odpowiem sobie na wiele pytań. W tym na te, na które kiedyś nie znałam odpowiedzi. I na te, na które często odpowiadali mi inni, ale wtedy wydawało mi się, że nie mają racji. Chciałam też, rozmawiając z nimi, zrobić mały rachunek sumienia. Oczywiście i pytania, i odpowiedzi, tym bardziej moje grzeszki i grzechy, miały pozostać moją tajemnicą. I to było najtrudniejsze właśnie przy spisywaniu historii Dorotki. Gdy po kilku dniach przeczytałam ją, oceniłam, że chyba mi się udało. Potwierdzili to ci, co przeczytali wydruk. Po trzech latach, gdy Dorotka „poszła do obcych ludzi”, straciłam pewność. Czytając kolejne recenzje, opinie, wiadomości od czytelników, oddycham z ulgą. Dorotka trafia w dobre ręce. Ręce ludzi, którzy też widzą, a nie tylko patrzą. Słyszą, a nie tylko słuchają. Ludzi, którzy nie chcą stale mieć klapek na oczach lub różowych okularów. Ludzi, którzy dla relaksu „wchodzą w bajkowy świat”, nie zapominając, że życie nie kończy się w dniu: „I ja tam byłem, miód i wino piłem”.

K.M.: Z jakiego poziomu widzi Pani bohaterów w trakcie pisania książki? Z góry, patrząc z chłodnym dystansem, co pomaga trzymać emocje na wodzy i zachować obiektywizm? Czy schodzi Pani na tę samą płaszczyznę, patrząc bohaterowi w oczy, czując bicie jego serca?

J.K.: Ostatnie Pani pytanie – jest moją odpowiedzią. Z jednym „ale”. Nie muszę schodzić, jestem na tej samej płaszczyźnie.

K.M.: Zmieniając temat – powiem szczerze, że rzadko autor mnie tak zaskoczy, iż nie za bardzo wiem, co myśleć. Proszę zatem wyjaśnić nam, co to znaczy, że ma Pani „osobowość zaimkowo mnogą”?

J.K.: Oj, za mało mam czasu. Przytoczę fragment notatki pt. „Myślenie czasowo zaimkowe” z bloga, na którym dzielę się od czasu do czasu swoimi przemyśleniami ( www.jolantakwiatkowska.pl  – przyp. K.M.). Niezbyt często, bo tylko czasami myślę: „To, że szkolna nauka: „ja – to zaimek osobowy, liczba pojedyncza”, nijak się ma do życiowego „Ja” – to już dawno nawet dla mnie było zrozumiałe. Dziś tylko połączyłam siebie z jutrzejszym czasem i wyszło mi, że jedynie oczywista oczywistość jest jednoznaczna. „Ja” – w moim życiu (i nie tylko moim) jest najczęściej liczbą mnogą, czyli, logicznie rozumując, i zaimkiem wielokrotnym. Moje „Ja” jest wielorakie: ja, taka dla siebie i ja w ocenie innych. I jeszcze bardzo dużo tych „ja” – ale nie o tym teraz myślę.

K.M.: No, Pani czytelnicy nie mają łatwo. Nie obawia się Pani, że w czasach, kiedy najlepiej sprzedają się książki proste, łatwe i przyjemne w odbiorze, takie zakręcone myśli i wnioski zepchną Panią w niszę literacką?

J.K.: „Prosto, łatwo i przyjemnie” to według mnie nawet w bajkach nie jest (śmiech). W latach, gdy byłam bardzo młoda, czytałam takie książki, wyobrażając sobie, że na pewno i na mnie gdzieś czeka, może niekoniecznie milioner i niekoniecznie z pałacem, ale czeka wymarzony on.  Nawet nie musiałby obsypywać mnie biżuterią, ale pocałunkami – tak. Oczywiście tylko gorącymi i rozpalającymi i duszę, i ciało tak jak znani mi już bohaterowie. On miał być super przystojnym, wysokim, dobrze zbudowanym brunetem o niebieskich oczach. Tylko przy nim moje życie mogło być jednym wielkim pasmem szczęścia. I tak jak w książkach, od początku wiedziałam, że nawet gdy jakieś przeszkody staną nam na drodze, to sprzyjający los usunie nam je sprzed nóg. Zdrady też się nie obawiałam. Przecież prędzej czy później on skruszony wróciłby do mnie. Wspaniałomyślnie bym mu wybaczyła albo… – albo poznała jeszcze wspanialszego – jego.

Później i teraz też w wolnych chwilach czytam tego typu „fantazję”. Ja (raczej chyba to któreś coś, co jest przewrotnego we mnie) sięgam po te książki wtedy, gdy w moim życiu na pytanie: „Co słychać?” mogę odpowiedzieć: „Bez zmian”. W tym czasie lubię komedie, kabarety, wszystko to, co kojarzy się z „łatwo i przyjemnie”. Gdy w rodzinie są trudne sytuacje lub chcę uciec od swoich kłopotów, sięgam po tak zwane książki życiowe. To w nich znajduję podpowiedzi rozwiązań problemów, a często to te historie stawiają mnie do pionu. Nie pisałam i nie piszę dla samorealizacji albo z jakiś innych mniej czy bardziej ambitnych powodów. Do spisywania kolejnej historii siadam wtedy, gdy mam ochotę o czymś znowu porozmawiać, coś przedyskutować, czasami posprzeczać się, a niekiedy pośmiać. Z tego luksusu nie zrezygnuję. Rozmowy samej ze sobą, czyli z moimi bohaterami, są bardzo intrygujące. Luksusem jest to, o czym też często mówię, że najważniejsza „interlokutorka” ma takie samo poczucie humoru i podejście do radości i smutków w życiu jak ja. Przekornie powiem, że według mnie w prawie każdej z moich książek jest „łatwo, przyjemnie i prosto”, ale – ale po mojemu, czyli tak jak w życiu – tylko czasami. Nisza (nieważne czy wewnątrz, czy na zewnątrz) to miejsce przeznaczone do celów zdobniczych. Chętnie skulę się w tej niszy, ściskając w rękach najpiękniejsze ozdoby z takich słów czytelników, po przeczytaniu „Przewrotności dobra”, jak np. ostatnio: „Po co się czyta? Niekoniecznie po to, by zostać pogłaskanym przez autora. Czasem potrzebna jest bolesna iluminacja, wstrząs, ostry kuksaniec, by czegoś ważnego nie przeoczyć, by w końcu wyjść z roli i spojrzeć na siebie z boku…”. Po przeczytaniu „Ja i Oni, pół żartem, pół serio”: – „Jolanta Kwiatkowska prowokuje swoimi poglądami, przemyśleniami, …bawi się słowem… To wszystko przemycone jest w świetnie poprowadzonej akcji… mistrzostwem jest przekazanie trudnych tematów, często kontrowersyjnych w lekki, łatwy i pełen humoru sposób”. Te powyższe cytaty, potwierdzają to, co powiedziałam wcześniej, że w moich książkach  też jest „łatwo, przyjemnie i prosto”.

K.M.: Wspomniała Pani, że nie stroni od komedii czy kabaretu. Czy w tego typu rozrywce szuka Pani przyjemności i humoru czy oryginalności i sublimacji jak w „Rejsie”, Kabarecie Starszych Panów czy na przykład paryskiej „Folies Bergere”?

J.K.: Najlepiej cztery  w jednym.  Według mnie wszystko to było u Starszych Panów. Mówiłam też, że chodzę wtedy, gdy jestem w dobrym nastroju. A to dlatego, że kiedyś prawie siłą wyciągnięto mnie z domu do kina, mówiąc: „To rewelacyjna komedia. A jaka obsada! Rozerwiesz się, pośmiejesz i od razu poczujesz się lepiej”. Po niecałej godzinie wyszłam z sali wściekła, myśląc: „Jaka rewelacja? Z czego ludzie się śmieją?” itp. Ten sam film obejrzałam pół roku później i… tusz mi się rozmazał od łez ze śmiechu. Film to amerykańska komedia „Pół żartem, pół serio”, w głównych rolach  Marilyn Monroe, Tony Curtis i Jack Lemmon. Jeszcze kilka razy podobnie zareagowałam i zaprzestałam się na siłę rozweselać.

K.M.:  Wejdźmy teraz do księgarni. Po co sięga Jolanta Kwiatkowska? Jacy współcześni autorzy są dla Pani ważni?

J.K.: Pani Klaudio, na podobne pytania odpowiadam zawsze przewrotnie. Najczęściej sięgam po to, po co przyszłam. Ci, których przeczytane książki pamiętam długo.

K.M.: A klasyka? Z jakimi książkami Pani dorastała, a jakie były ważne w dorosłym życiu?

J.K.: Jak wyżej. Jednak spróbuję odpowiedzieć bez przymrużenia oka. Z klasyki to najważniejszy wpływ na moje dorastanie i dorosłość miały książki, które mi czytano, a później sama przeczytałam w dzieciństwie i jako nastolatka. Do dziś nie chodzę nocą do lasu, by nie spotkać Baby Jagi. Gdy twarz wykrzywia mi grymas, od razu sprawdzam, czy za uchem nie mam Cudaczka-Wyśmiewaczka. Gdy mijam się z prawdą, na wszelki wypadek trzymam się za nos, by nie urósł jak u Pinokia. Gdy marzę, by znaleźć się w obcych, męskich ramionach, to zawsze jest to Winnetou. I na tym skończę odpowiadać, bo trwałoby to za długo.

K.M.: Przygotowując się do naszego spotkania, śledziłam Pani wypowiedzi na różnych portalach. I zauważyłam, że traktuje Pani swoich czytelników z szacunkiem i sympatią, obojętnie czy mają lat dwadzieścia, trzydzieści czy 60. Jak Pani znajduje współczesnego, młodego czytelnika? Czy jest przepaść pomiędzy poziomem intelektualnym starszego i młodszego pokolenia czytelników?

J.K.: Dla mnie wiek osoby, z którą rozmawiam, nie jest istotny. Z sympatią i szacunkiem powinno się traktować już małe dzieci, o czym niestety często młodzież i dorośli zapominają. Przyznam, że facebook jest świetnym miejscem, w którym można się przekonać, że wiek nie ma większego znaczenia (z wyjątkami, w których ma). Zdjęcia jako awatary nie zawsze są aktualne. Dlatego, nie widząc osoby, tak naprawdę nie wiemy, ile ona ma lat, tylko zaczynamy rozmawiać jako „bezwiekowi”. Dość często rozmawiam z wieloma osobami, o których z początku wiem tylko tyle, o których z początku wiem tylko tyle, jakiej są płci z jaką płcią rozmawiam. Dla mnie wiek rozmówcy tylko wtedy ma znaczenie, gdy rozmawiamy o trudnych problemach. Ma, bo nie zapomniałam, że sama w bardzo młodym wieku miałam zbliżone poglądy czy oceny różnych kwestii jak osoba, z którą rozmawiam. Natomiast co innego ma dla mnie znaczenie. Gdy po pewnym czasie okaże się, że mój rozmówca to: „blog książkowy”, portal, biblioteka itp., wtedy od razu pytam np: „Czy teraz rozmawiamy jak recenzent z autorem czy jak ludź z ludziem?”. Po odpowiedzi już wszystko jest jasne, dla obu stron. Poziom intelektualny młodszego i starszego pokolenia? Hmm… Mogłabym pokusić się o ocenę tylko w przypadku porównania swojego poziomu intelektualnego w wieku 20 lat z dzisiejszym dwudziestolatkiem. Nie mogę, z prostej przyczyny. Przyznałam sobie prawo do posiadania już pamięci wybiórczej. O swoim poziomie intelektu w młodości dawno zapomniałam, a od niedawna nie przypominam sobie, żebym była starszym pokoleniem.

K.M.: Na zakończenie naszej rozmowy nietypowe pytanie. Z czym kojarzy się Pani szuflada? W sensie przenośnym oczywiście.

 J.K.: W sensie przenośnym szuflada kojarzy mi się – z szufladą. Od dziecka – z zaczarowaną szufladą. Taką tylko wyłącznie moją, do której można wrzucić lub włożyć wszystkie skarby. Znalezione piórka, kamyki, kawałki kolorowego szkła (patrząc przez nie, widziało się inny świat), pamiętnik, taki z kłódką, liściki i listy przewiązane koniecznie czerwoną kokardką… aż do moich „spisywanych pisklaków”. To zawsze była zaczarowana szuflada, bo gdy do niej zajrzałam i dziś zaglądam, to zamiast tego, co w niej było i jest, widziałam i widzę… a co? Tego nie powiem.

K.M.: Dziękuję za rozmowę

J.K.: Również dziękuję za rozmowę. I jeśli ją będą czytać moi czytelnicy, to wszystkich serdecznie pozdrawiam. Tych, których poznałam już osobiście. Tych, z którymi rozmawiam na facebooku, mailowo czy telefonicznie nie tylko o książkach. Miał rację J. Iwaszkiewicz – książka to list do przyjaciół. Pozdrawiam również wszystkich, którzy tak jak ja lubią zaglądać do – Szuflady.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *