„Jesienią najtrudniej iść środkiem dnia” to TA poezja – właśnie na takie książki się czeka, czyta się setki wierszy z nadzieją, że kiedyś się trafi na takie, które nas wyjątkowo poruszą. Agnieszka Herman jest w stanie usatysfakcjonować nawet najbardziej wymagającego czytelnika.
W najnowszym zbiorku poetki (Wyd. Nowy Świat) ważnym elementem staje się (paradoksalnie) to, czego nie ma. Autorka wiele zdradza, choć używa niewielu słów. Tworzy obrazy, snuje refleksje, ale jakby zatrzymywała je w połowie – to nagłe cięcie natychmiast angażuje czytelnika, no bo przecież coś dopowiadamy, mamy skojarzenia, własne wizje zakończenia i tysiące myśli krążących wokół tematu, z którym nas autorka zostawiła. Popatrzmy:
OD NOWA
Jesień jak zakazana miłość.
W szeleszczących liściach
więcej nadziei niż pożegnań.
Jeszcze tak daleko nie wędrowałam
żeby odnaleźć siebie.
Klepsydrę można odwrócić
i patrzeć jak ziarenka piasku
przesypują się od nowa.
Poetka starannie dekoruje przestrzeń poetycką każdego wiersza – ma tu swoje miejsce natura, która pomaga podkreślać nastroje duszy podmiotu, są tu emocje, mapy poszukiwań, ślady po błądzeniu i odkrywaniu świata, ale przede wszystkim tropy, dzięki którym podmiot Herman śledzi, podgląda i poznaje człowieka, w tym samego (samą) siebie.
Wspaniały intertekstualny tomik, w którym odniesienia do tekstów kultury są równocześnie refleksjami natury osobistej, intymnymi zwierzeniami podmiotu zanurzonego w sztuce. W „Jesienią…” pobrzmiewają melancholijne tony, jazzowe nuty, nad wszystkim unosi się m.in. duch Emily Dickinson. Nad tym światem poetyckim czuwa Bóg stworzeń kruchych. Istot miernych i głupich, do którego modlą się choćby dęby. Bo trzeba podkreślić, że u Herman każdy ma swoje miejsce w szeregu. Najniżej w tej hierarchii jest człowiek, opiekuje się nim przyroda, a nad wszystkim pieczę ma Stwórca.
Bardzo dobre, a może i najlepsze, są wiersze związane z motywami biblijnymi czy szerzej: religijnymi. Nie są to wiersze, w których się błaga, dziękuje czy chwali, to raczej poszukiwania Boga – w świecie i w ludziach. Herman usiłuje sprawdzić, czy nad światem ktoś czuwa, czy ktoś nas tam na górze ubezpiecza. Poetka szuka sensu, idei i chyba trochę też wiary. Dominują pytania „po co?”, „dlaczego tak?”, ale przede wszystkim „czy?”. Szczególne wrażenie robią genialna „Modlitwa” i równie świetny „Dotyk”.
Pióro w ręku poetki przemienia się w pędzel i powstają liryczne pejzaże. Ujawnia się przy tej okazji jej wielka wrażliwość (ale i spostrzegawczość). Na jaw wychodzi także, że te wiersze to efekty działania impulsu. Choćby „List z Jastarni do van Gogha” egzemplifikuje taki sposób tworzenia – lektura listów słynnego malarza do brata wzbudza w podmiocie wiele emocji, nadmorski krajobraz potęguje artystyczny nastrój, ale staje się również pretekstem do „rozmowy” z mistrzem. Niebywałe, że w tak niewielkiej przestrzeni wiersza Herman potrafi zaznaczyć po pierwsze własne miejsce, spostrzeżenia czy uczucia, po drugie odwołania do historii i losów van Gogha, po trzecie charakterystyczne motywy w twórczości holenderskiego malarza. A wszystko zakończone „wciągnięciem” czytelnika w filozoficzne rozważania –poetka znów stawia pytania i zostawia nas z nimi sam na sam.
Niesamowicie przejmująco (choć nie są to absolutnie banalne, rzewne tony) Herman pisze o kruchości życia, o przemijaniu, o odchodzeniu i jego konsekwencjach dla zostających.
Nasze ciała piękne i silne.
Nasze ciała chore i śmiertelne.
Wymowna to paralela, nie potrzeba więcej słów, by zmieścić tu całą istotę zagadnienia.
Poetka stworzyła wyjątkowy klimat w tym zbiorze. Często podmiot (który wyznaje: rzeźbi mnie samotność) rozmyśla nocą, w ciemności, mroku czy burym świtem, ileż to razy szeleszczą tu liście, wyją (dzikie) wiatry itp. Poruszamy się po obszarze samotności, tęsknoty, bólu, strachu. Wraz z podmiotem próbujemy oswoić śmierć i wypełnić pustkę, którą ona wywołuje. Choć dominuje tu nastrój raczej minorowy, jesienny, ochoczo mu się poddajemy. A tuż obok nas przemykają postaci z obrazów Boscha – to bardzo niepokojące, zwłaszcza że niektóre z nich można dostrzec… w lustrze.
Kinga Młynarska
komentarz