IV miejsce w konkursie „Dylematy singielki” – „Pudełka”

Nie pamiętam, kiedy to się zaczęło. Nie zapisałam tej daty w żadnym kalendarzu, notatniku, nigdzie. Jak bardzo bym się nie starała, nie mogę sobie przypomnieć. Początkowo nie zwróciłam uwagi na małe, białe pudełeczko na wycieraczce, prawie je zdeptałam, wychodząc z mieszkania. Śmieć, pomyślałam, ktoś naśmiecił mi na wycieraczce. Co za chamy tu mieszkają!

Odtrąciłam pudełeczko butem i dopiero wtedy spostrzegłam, że jest bielutkie, równiutkie i obwiązane czerwoną wstążeczką zawiązaną na kokardkę. Rozejrzałam się po korytarzu, było pusto, cicho i trochę ciemno, jak to w klatce schodowej. Schyliłam się po pudełko i otworzyłam je, właściwie zanim zdążyłam się wyprostować. W środku nic nie znalazłam.

– Więc jednak śmieć – mruknęłam pod nosem.

Miałam wyrzucić pudełeczko po drodze do pracy, ale odruchowo schowałam je do kieszeni, po czym zapomniałam o całej sprawie. Tamten dzień wydaje mi się nieszczególny, musiał taki być, bo zupełnie nie potrafię powiedzieć, na czym dokładnie go spędziłam. Zapewne pracowałam, jadłam, może byłam na zakupach. Standard przeciętnej singielki.

O pudełku pomyślałam dopiero kilka dni później, kiedy rano, jak zwykle, wychodziłam do pracy. Na wycieraczce leżała paczuszka. Tym razem nie biała, ale żółta, jednak podobnie jak poprzednia zupełnie pusta. Niewiele myśląc, zaniosłam oba pudełeczka do domu i udałam się na przystanek. Nie wiem, dlaczego po prostu nie wrzuciłam ich do kubła, w końcu to tam jest miejsce śmieci.

Wracając do domu, po wyjściu z windy na moim piętrze, zwykle liczę swoje własne kroki, pokonując odcinek od szybu do mieszkania. Korytarz jest długi i bardzo słabo oświetlony, po obu jego stronach znajdują się drzwi. Lokatorzy to głównie ludzie starzy, bo i sam blok nie jest już najmłodszy. Kiedy mijam ich mieszkania, słyszę dudnienie telewizorów, kaszel, modlitwy z radia przeplatane od czasu do czasu wściekłym gwizdem zapomnianych czajników. Choćby z racji wieku nie mam zbyt dobrego kontaktu z sąsiadami, ale nie martwi mnie to. Żyjemy spokojnie i zwyczajnie obok siebie, wymieniamy pozdrowienia, z rzadka mijając się na klatce schodowej, to dobry układ.

Jeszcze dwadzieścia kroków, jeszcze dziesięć, już tylko pięć. Jestem w domu – obiad, pranie, odpoczynek, podlewanie kwiatków, karmienie rybek, kąpiel przy muzyce, znowu jeść i spać. I tak w kółko, w kółko, codziennie, z weekendową przerwą co pięć dni.

Po kilku dniach kolejne pudełko. Trochę większe od poprzednich, turkusowo-niebieskie ze srebrną tasiemką, jednak puste podobnie jak tamte. Zanim podniosłam je z wycieraczki, spędziłam chwilę w bezruchu, nasłuchując. Czego się spodziewałam? Odgłosu kroków, śladów oddechu, szmeru ubrania oddalającej się osoby. Niczego nie usłyszałam.

To chyba pomyłka! – zawołałam na wszelki wypadek w pustkę korytarza – Nie te drzwi!

Pudełko do mieszkania, ja do pracy.

Na czwarte czekałam trzy dni. Było czerwone, w podobnym rozmiarze, lecz tym razem z bilecikiem – jajowatą, gładką karteczką z ręcznie wypisanym na niej moim imieniem. W pierwszym odruchu rzuciłam się z powrotem do mieszkania, zatrzasnęłam drzwi i przekręciłam zamek. To znaczy, że jednak ktoś był w korytarzu, kiedy wołałam. Teraz mi udowadnia, że to na pewno dla mnie. Nawet w tej chwili może się czaić gdzieś koło windy. Co teraz będzie? Głuche telefony, śledzenie, może nawet włamanie? I, przede wszystkim, o co w ogóle chodzi?!

Po paru minutach ochłonęłam nieco i postanowiłam jednak wyjść. Jeszcze dwadzieścia kroków, jeszcze dziesięć, już tylko pięć. Do windy nie wchodzi się bezpośrednio z korytarza, trzeba minąć przeszklone drzwi, za którymi są szyby i schody. W korytarzu nie ma się gdzie schować, bo jest długi, wąski i nigdzie się nie załamuje. Co innego zaczaić się na schodach lub przy windach znajdujących się za rogiem za szklanymi drzwiami. Jeszcze dwa kroki… I nic, nikogo nie zobaczyłam. Przez chwilę nasłuchiwałam, czy nikt nie zbiega schodami, panowała cisza rozpraszana jedynie dźwiękami z ulicy. Nacisnęłam guzik windy, rozległo się zgrzytnięcie dwa piętra wyżej. Tajemniczy darczyńca nie schowałby się chyba na górze? Druga winda była od pewnego czasu nieczynna, więc odpadała jako środek transportu.

Wsiadłam do kabiny, rozejrzałam się, wszystko wyglądało normalnie. Udałam się tam, skąd przyjechała winda. Piętra w bloku są do siebie bliźniaczo podobne, staruszkowie wszędzie powywieszali paprotki i spłowiałe zdjęcia psów i kotów ze starych kalendarzy. Nie dostałam się do korytarza wyżej, bo tamtejsze szklane drzwi były zamknięte na klucz. Nie dowiedziawszy się niczego, poszłam do pracy. Tego dnia byłam mało efektywnym pracownikiem, moje myśli biegały bezładnie od pudełka do pudełka – może kolory mają jakieś znaczenie, może kształt, może zwiększający się rozmiar? Większość godzin spędziłam na szukaniu w internecie prezentowych pudełek, na zmianę zawężałam i rozszerzałam kryteria. Zmarnowałam czas, ponieważ w sieci ogłaszają się przeważnie hurtownicy, którzy nie zamieszczają szczegółowych zdjęć każdego artykułu.

Czym ja się przejmuję – pomyślałam w końcu – Wkrótce na pewno wszystko się wyjaśni. Najlepiej dać temu spokój i robić swoje, zanim zawalę termin.

Racjonalnego myślenia wystarczyło mi tylko na kilka godzin. Idąc od przystanku postanowiłam, że przejdę się po okolicznych kioskach, może w którymś znajdę pudełka podobne do moich. Było dość zimno, wiało i padał deszcz, ale nie przeszkadzało mi to, w końcu miałam misję do wykonania. Kioski mają to do siebie, że stoją za każdym rogiem i, mając niemal identyczny asortyment, nie plajtują. W czwartym z kolei odwiedzonym przeze mnie sklepiku znalazłam pudełka, niektóre wyglądały zupełnie jak moje. Kiosk stał dwie ulice od mojego mieszkania, nie tak znowu daleko. Nie miałam żadnych znajomych w blokach naokoło, właściwie to w ogóle nie miałam znajomych poza ludźmi z pracy. Drogi rozchodzą się, a więzy rozluźniają, kiedy wszyscy biorą śluby i zakładają rodziny, a ty pozostajesz singielką.

Dłuższą chwilę przeglądałam leżące w kiosku gazety, czekałam, aż wszyscy wyjdą, żeby swobodnie porozmawiać ze sprzedawczynią.

Coś pani podać? – zaskrzeczała emerytka za wąską ladą.

Chciałam tylko o coś spytać. Czy może przypomina pani sobie, żeby ktoś kupował ostatnio większą ilość tych pudełek? – wskazałam palcem. Starsza pani podążyła wzrokiem za moją ręką.

Tych? – upewniła się, a ja skinęłam twierdząco głową – Zaraz, kochaniutka. Niech pomyślę… Nie, nic takiego sobie nie przypominam. Ale nie siedzę tu od rana do wieczora, tylko na zmiany z siostrzeńcem. Musiałaby pani jego spytać.

Świetnie. Kiedy mogę go zastać?

W tym tygodniu pracuje od szóstej do trzynastej, niech pani wpadnie jutro.

Podziękowałam starszej kobiecie i już miałam wyjść, kiedy przyszło mi jeszcze coś do głowy.

Ja też poproszę.

Słucham? – nie zrozumiała emerytka.

Poproszę dwa pudełka. To zielone i tamto granatowe.

W sumie chyba powinnam się kiedyś odwdzięczyć.

Na klatce schodowej wysiadło światło. Nie pierwszy raz, ale zawsze czuję się nieswojo, przemierzając drogę do mieszkania w półmroku. Mieszkam tu kilkanaście miesięcy, jest to mój własny zamek, który sama kupiłam, sama zaprojektowałam, wyposażyłam i sama go zajmuję. Wszystko w środku jest bezwzględnie moje, więc bezkompromisowe, takie, jak mi i tylko mi się podoba. Przyjemnie wraca się do swojego małego światka, szczególnie w taka pogodę, i pije pyszną, cieplutką herbatkę.

Odstawiłam kubek i przymknęłam oczy. Było zaskakująco cicho, może deszcz uszkodził anteny na dachu i staruszkowie nie mieli po co włączać odbiorników. Albo to moje mieszkanie oderwało się niepostrzeżenie od rzeczywistości i podryfowało na zawsze w niezbadaną przestrzeń. Już nigdy stąd nie wyjdę.

Nagle wydało mi się, że słyszę szmer od strony drzwi wejściowych. Poczułam uderzenie gorąca – nadchodzi zawsze, kiedy się boję. Znieruchomiałam, nasłuchując, czy dźwięk się powtórzy. Po chwili moich uszu dobiegło następne ciche skrobnięcie. W ciemności zsunęłam się z kanapy i podeszłam na palcach do drzwi. Ktoś niewątpliwie majstrował po drugiej stronie, sapiąc z wysiłku. Delikatnie uchyliłam zaślepkę wizjera, ale nic nie zobaczyłam, przecież nie było światła. Skrobanie nie ustawało. Zdecydowałam się na desperacki krok. Zasłoniłam z powrotem wizjer i zapaliłam światło w przedpokoju. Złapałam leżący w pobliżu parasol, jak najciszej przekręciłam zamek i gwałtownym ruchem otworzyłam drzwi. Natychmiast rozległo się równocześnie piskliwe szczekanie i pełne ekspresji: „O, Matko Boska!” Na wycieraczce stała nieduża staruszka, trzymająca się teraz za pierś, u jej stóp leżała kartka formatu A4, a obok podskakiwał, hałasując niemiłosiernie, beczkowaty pies niezidentyfikowanej rasy. Poczułam się głupio.

Dobry wieczór – odezwałam się, żeby jakoś załagodzić sprawę – Co pani tu robi?

Dobry… – wydyszała moja sąsiadka, pani Szymanowska we własnej osobie – Ale mnie pani przestraszyła. Cicho, Ciapuś, nie szczekaj.

Pani mnie również – uśmiechnęłam się pojednawczo – Co pani robiła po ciemku pod moimi drzwiami?

Pismo odniosłam. Nosili ze spółdzielni. Nie było pani, to zostawili u mnie. Chciałam wsunąć w drzwi, myślałam, że jeszcze pani nie ma. W dzisiejszych czasach panienki nie siedzą w domach tyle, co dawniej.

Dziękuję i przepraszam, że panią przestraszyłam. Chyba przysnęłam.

No, nie ma tego złego. Chodź, Ciapuś, idziemy do domku.

Odwrócili się i odeszli do swojego mieszkania podobnie kołyszącym krokiem, najpierw pani, potem jej pies.

Pani Szymanowska! Coś mi się jeszcze przypomniało. Pani dużo przebywa w domu, prawda? Nie widziała albo nie słyszała pani, żeby ktoś kręcił się koło mojego mieszkania w ostatnich dniach?

Chodzi pani o te paczuszki, co ktoś pani zostawia pod drzwiami? – nie widziałam dokładnie, ale mogłabym przysiąc, że chytrze się uśmiechnęła – Nie widziałam, kto to był, ale na pewno jakiś kawaler.

Gdyby pani kogoś zauważyła któregoś dnia, proszę mi dać znać, dobrze?

Niech się pani nie martwi, to na pewno porządny człowiek, bo Ciapuś nic nie szczekał. Pies to rozpozna najlepiej. Moje mądrutkie ty! – pochyliła się i poklepała czterołapną parówkę po płaskiej głowie, od której odstawały nieforemne uszka – Na tego pijaka Matuszczyka spod osiemnastki najwięcej szczeka, bo to margines, mówię pani. Ale pani to niech się nic nie martwi, to się na pewno skończy weselem.

W każdym razie byłabym wdzięczna…

Tak, tak, jak coś zobaczę, na pewno pani powiem.

To dobranoc.

Dobranoc. Chodź, Ciapuś, chodź.

Podejrzane, pomyślałam. Przez chwilę wyobrażałam sobie starszą panią, jak podrzuca pudełka na wycieraczkę zacierając ręce i szczerząc się złośliwie. Tylko po co miałaby to robić? Po co marnować w ten sposób i tak nędzną emeryturę? Żeby dokuczyć młodszej sąsiadce, z którą rozmawia raz na ruski rok, choć dzieli je tylko ściana? Nie, to nie miało najmniejszego sensu. Tego wieczora i ja postawiłam na swojej wycieraczce puste, zielone, prezentowe pudełko z bilecikiem, na którym wypisałam starannie dedykację „Dla Kochanego Darczyńcy”. Zapamiętałam godzinę – była prawie dwudziesta druga. Budzik ustawiłam na szóstą, znacznie wcześniej niż zwykle, ponieważ miałam w planach przepytanie kioskarza przed pójściem do pracy.

Kiedy ułożyłam się w pościeli, przyszła mi do głowy mało optymistyczna myśl. Odbiło mi. Nie zauważyłam, kiedy zwariowałam i sama sobie robię te prezenty. Może powinnam zainstalować kamerę nad drzwiami, chyba by się dało? Jeśli facet z kiosku jutro powie mi, że to ja kupiłam u niego masę pudełek, będę musiała się przebadać. Oby nie.

Kiedy otworzyłam rano drzwi wychodząc z domu, nic nie czekało na wycieraczce. Nie było również pudełka, które zostawiłam. Zobaczymy, co teraz się wydarzy. Naprawdę bałam się o swoją poczytalność, wchodząc rano do kiosku. Tym razem za ladą stał mężczyzna, na oko przed trzydziestką, wysoki. Miał bladą twarz i jasne, dłuższe włosy.

Dzień dobry. Mam do pana pytanie – zaczęłam bez zbędnych wstępów – Czy przypomina pan sobie, żeby ostatnio ktoś kupował tu większą ilość pudełek na prezenty?

Chodzi pani o te pudełka? – jak gdyby w sklepie znajdowały się jakieś inne. – Niech pani poczeka, muszę pomyśleć. – i zapatrzył się w bliżej nieokreśloną przestrzeń. – Nie, nic takiego nie pamiętam, niestety.

Przynajmniej upewniłam się, że sama ich nie kupiłam, zawsze to jakieś pocieszenie.

Na pewno nic sobie pan nie przypomni? Nie mógłby pan gdzieś sprawdzić?

Może zapyta pani moją ciotkę, ona tu siedzi popołudniami.

Już pytałam. – odparłam zrezygnowana i westchnęłam. Co ja w ogóle robię, zamiast iść do pracy?

Jeśli to dla pani takie ważne, pomyślę jeszcze. Może pani przyjść później?

Raczej jutro rano. Dziękuję w takim razie. Do widzenia.

Muszę przyznać, że tym razem nie mogłam się doczekać widoku pudełka na wycieraczce. Spotkało mnie jednak rozczarowanie, udawałam jednak przed sobą, że się tym nie przejmuję. Pudełka nie było również rano, gdy wychodziłam do kiosku. Normalne – powiedziałam sobie – zwykle pojawiają się co kilka dni.

Kioskarz wyszedł zza lady na mój widok.

Przejrzałem papiery. – rzekł tonem odkrywcy – Dzień dobry przede wszystkim.

Witam pana.

Dwa tygodnie temu, prawie trzy, sprzedaliśmy większą ilość pudełek jednej osobie. Zapłacono gotówką, nie było prośby o fakturę. Poza tym przypadkiem sprzedajemy je rzadko, zwykle po jednej sztuce.

Czyli nie wiadomo, kto kupił – to nie było pytanie, poczułam rezygnację.

Mogę spytać, czemu to dla pani takie ważne?

Pierwszy raz tego dnia spojrzałam na niego uważniej. Wyglądał inaczej niż wczoraj, jakby schludniej. Dopiero teraz zauważyłam, że stoi bardzo blisko mnie i odsunęłam się.

Pan może gdzieś tu mieszka? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie, zupełnie niezgodnie z tym, co mnie uczono o dobrym wychowaniu.

Dlaczego pani pyta? – uniósł brwi ze zdumienia.

Proszę odpowiedzieć.

Nie. Przyjeżdżam codziennie samochodem z drugiego końca miasta.

Długo pan tu pracuje?

Kilka miesięcy. Powie mi pani, o co chodzi? – wrócił za ladę.

Może mi pan pokazać te papiery? Te, które pan sprawdzał.

Wzruszył ramionami i sięgnął po paragon na w sumie dwanaście pudełek różnych rozmiarów.

Już? Znalazła pani to, czego szukała?

Tak. Dziękuję bardzo. Pójdę już.

Niech pani zajrzy za jakiś czas, może ten ktoś wróci.

– Dziękuję panu. Do widzenia.

Wyszłam na zewnątrz, na deszcz, który zaczął siąpić podczas mojej wizyty w kiosku. Wkrótce szare bloki nasiąkną wodą, stając się jeszcze ciemniejsze, niczym wielkie, ponure grobowce. Wracałam do mieszkania pośród odrapanych ścian, zagryzdanych sprayowymi mądrościami. Nie ważne jednak, jak coś wygląda z zewnątrz. To wnętrze jest istotne. Idąc korytarzem w bloku, mijałam zakurzone paprotki. Przyłapałam się na przyglądaniu się z daleka własnej wycieraczce. Czy zastanę na niej pudełko? Nie. Znowu nic. Weszłam do środka mojej przytulnej twierdzy, by wypić jeszcze jedna kawę, zanim zacznę realizować codzienny standard pracującej singielki.

Kiedy wróciłam z pracy, na wycieraczce czekało fioletowe pudełko. Podnosząc je, zauważyłam, że jest cięższe niż zwykle. W środku znajdował się pendrive. Mam to wetknąć w swój osobisty komputer? Hahaha! Mój drogi prześladowca musiał mieć mnie za durną. Nie zrobię czegoś takiego własnemu kosztownemu sprzętowi. Zrobiłam… Na pendrivie, który okazał się wolny od wirusów, znajdował się tylko jeden plik muzyczny. Odtworzyłam go bez wahania. Nie znałam tego utworu, ale melodia podobała mi się. Nikt nie śpiewał, była tylko muzyka. Niewprawnym uchem próbowałam rozróżniać instrumenty. W opisie pliku nie podano tytułu ani wykonawcy, nazywał się po prostu „Track1”. Spędziłam dużo czasu na odsłuchiwaniu w kółko tego utworu. Dobrze się komponował z przytłumionym światłem i kieliszkiem wina. Wprawiał mnie w stan rozmarzenia, zupełnie dla mnie nietypowy. Dopiero następnego dnia wpadłam na pomysł, by umieścić plik na stronach typu wrzuta.pl i popytać melomanów o tytuł i autora.

Kolejny dzień padał deszcz. Ściany bloków nasiąkły, elewacje straszyły nierównomiernymi plamami wilgoci niczym zaraźliwą wysypką. Ludzie przemykali ulicą pod parasolami, które nie wybijały się kolorystyką ponad szarość zalanego deszczem miasta. Ale mi było jakoś ciepło na sercu. Wciąż jeszcze nie miałam pomysłu na przyłapanie tajemniczego darczyńcy. Pani Szymanowska i Ciapuś również niczego nie zauważyli. Wydawali się natomiast równie podekscytowani sytuacją co ja. W pracy przeżywałam katusze. Byłam nietypowo dla siebie roztargniona, co wzbudziło zainteresowanie współpracowników, którzy nie omieszkali ze mnie pożartować. Co chwilę sprawdzałam skrzynkę mailową, czekając na odpowiedź kogokolwiek w sprawie otrzymanej na pendrivie mp3. Po prostu koszmar. Wychodząc z ciepłego pomieszczenia na zalaną deszczem ulicę czułam ulgę. Wreszcie pójdę do domu, zasiądę do komputera. Może znów znajdę coś na wycieraczce.

Uważnie przyglądałam się podłodze, idąc korytarzem do mieszkania. Szukałam sladów mokrych męskich butów prowadzących do mojej wycieraczki. W ogóle dlaczego ja zakładam, że to mężczyzna? Przecież dziś nie takie rzeczy się zdarzają. A może to wszystko to tylko jakiś głupi żart? Głupi i okrutny w pewien sposób. Nagle poczułam się śmiertelnie znużona i zniechęcona. Przekręciłam klucz w zamku i weszłam do mieszkania, gdzie zaraz na progu zrzuciłam buty, płaszcz i torebkę. Poszłam prosto do komputera. A tam, ku mej iście wariackiej uciesze, czekała odpowiedź od jednego z użytkowników wrzuty.pl. Musiała nadejść, kiedy wracałam z pracy. Może powinnam pomyśleć o mobilnym internecie.

Nieznajomy pisał, że plik, który otrzymałam, mógł zostać stworzony za pomocą programu komputerowego lub udoskonalony za jego pomocą. Nie wnikałam w szczegóły techniczne wyłożone w mailu, będąc już zbyt zaprzątnietą myślą, że oto istnieje na tym świecie ktoś, kto komponuje dla mnie muzykę. Zupełnie wariacka historia wychodzi z tego wszystkiego, ale przynajmniej przestałam się bać. Stało się też coś więcej – świadomość, że żyję, na nowo przedarła się przez skorupę monotonii.

Kilka dni (i pudełek) później wreszcie się zdecydowałam. Wychodząc do pracy zostawiłam na wycieraczce prezent. W środku znajdowało się zaproszenie na kolację u mnie. Nie twierdzę, że było to rozsądne, bo dalej nie wiedziałam niczego o swoim oryginalnym prześladowcy. Postanowiłam zaryzykować wszystko. Kto wie, może nawet życie. Uznałam, że w obecnym kształcie i tak nie jest ono wiele warte. Nie wiem, kiedy to się zmieniło, przecież długie lata byłam zadowolona z takiego stanu rzeczy.

Po moim pudełku z zaproszeniem nie dostałam już następnych. Kilka dni do wyznaczonej przeze mnie daty na spotkanie upłynęło szybko. Popołudniami odwiedzałam spożywczaki, by na pewno kupić wszystko na moją superkolację z nieznajomym. Cały ten czas deszcz nie okazał litości miastu. Ludzie pędzili przed siebie, unikając strug wody ściekającej z dachów i cudzych parasoli, wytryskującej z brudnych rynien wprost na i tak mokre buty i nogawki. W piękne dni nikt się nie spieszył, każdy pragnął rozkoszować się ciepłem słońca. Deszcz zupełnie nie cieszył się powodzeniem – stan pogodowy kompletnie odarty z ludzkiej sympatii, samotny z braku wyboru.

Kiedy Ten Dzień w końcu nadszedł, wyszłam wcześniej z pracy, by dopiąć wszystko na ostatni guzik. Moja nietypowa wesołość zwróciła uwagę współpracowników, którzy pozwolili sobie na głupkowate komentarze. Nikomu się nie zwierzałam, mając świadomość, że musiałabym wysłuchać litanii ostrzeżeń oraz przerażonych ochów i achów nad moją beztroską, głupotą czy czym tam jeszcze. Po drodze dokupiłam mały słoik korniszonków. Wydawało się, że mam wszystko. Dopiero pół godziny przed planowanym spotkaniem odkryłam brak czegoś niezwykle istotnego – cukru do kawy czy herbaty. Przecież on może słodzić, niezależnie od tego, co ja myślę na temat „białej śmierci.”Ubrałam się w pośpiechu i pognałam do sklepu za rogiem.

Tuż za zakrętem spowolnił mnie tłum gapiów na chodniku. Nie zważając na deszcz, ludzie stali i gapili się na młodego mężczyznę rozciągniętego na jezdni. Odwróciłam głowę i parłam przez tłum do drzwi sklepu. Nie chciałam na to patrzeć. Boże, tyle krwi… Biedny człowiek. Leżał na mokrej ulicy pomiędzy samochodami, mając kończyny wygięte pod nienaturalnym kątem. Dookoła mężczyzny walały się, zapomniane, umniejszone powagą sytuacji, czerwone róże. Musiał nieść ich cały bukiet, kiedy uderzył w niego samochód. Kierowcy opuścili samochody i krzyczeli na siebie, z daleka słychać już było karetkę nadjeżdżającą na sygnale.

– Taki młody! Jezus Maria… Straszne… – komentowali ludzie. Niektórzy powyciągali nawet różańce z odmętów kieszeni i mamrotali pod nosem modlitwy, nie przestając się gapić. Lada chwila ktoś przytarga znicz, pomyślałam złośliwie.

Nie chciałam na to dłużej patrzeć, a serce ścisnęło mi się na myśl o kobiecie, która dziś zamiast kwiatów dostanie złą wiadomość. Najgorszą. Deszcz spływał po mojej nieosłonietej twarzy niczym atrapa łez. Tego Dnia miałam się cieszyć.

Udało mi się wrócić z cukrem przed planowaną godziną spotkania. Strogonow pachniał zachęcająco już od progu. Uśmiechnęłam się do siebie, starłam deszcz z twarzy i czekałam. Mijały minuty, potem godziny, aż w końcu wieczór zamienił się w noc, a potem w poranek. Nikt nie przyszedł. Z nadzieją otworzyłam drzwi, spodziewając się znaleźć wytłumaczenie na wycieraczce, opakowane jak zwykle w kolorowy kartonik. Nic. Nikogo. Usiadłam wtedy na wycieraczce, zdecydowana czekać na tego, którego w myślach raz nazywałam darczyńcą, raz prześladowcą. Na pewno się pojawi z nowym pudełkiem, wyjaśnieniami lub bukietem kwiatów. Na pewno przyjdzie, zawsze tak robi. Tym razem go przyłapię.

– Pani kochana! Przecież tak nie można! Kto to widział tyle dni siedzieć na wycieraczce. Niechże pani wejdzie do mieszkania, ubierze się ciepło, coś zje… – pani Szymanowska przejęła się moją sytuacją. Dobra z niej kobieta. Czasem stawia obok mnie talerz z jedzeniem, ale w końcu musi zabrać z powrotem nietknięty. Chodzi koło mnie, kręci głową, nawet popłakuje, jakbym była chorą, bliską jej osobą.

Słyszę, jak w moim mieszkaniu po raz kolejny dzwoni telefon. To pewnie z pracy, wkurzeni, że nie odbieram. Być może opuściłam kilka dni, nie jestem pewna. W ciemnym przedsionku dni i noce łatwo zlewają się w jedno. Ludzie przemierzający korytarz mijają mnie z obawą widoczną na twarzach. W ich oczach widzę raz litość, raz zniecierpliwienie. Ciapek pani Szymanowskiej to jedyna istota, która nie kwestionuje mojej decyzji i nie namawia mnie do zmiany zdania. Towarzyszy mi w milczeniu. Być może tylko ten pokraczny, gruby stworek rozumie, jak bardzo jest ważne, bym była na miejscu, kiedy on wreszcie przyjdzie. Kiedy przyniesie następne małe pudełko. Nie ma nic ważniejszego od tego, dlatego nie wstaję z wycieraczki, siedzę pod własnymi drzwiami, jakby to była brama, przez którą nie mogę przejść. Brama do zupełnie innego życia, jakiego już nie chcę. Dlatego siedzę. Czekam.

KONIEC

Karolina (Mangusta) Kaczkowska

 

About the author
(poprzednio Górska), współpracowniczka Szuflady, związana także z portalami enklawanetwork.pl i arenahorror.pl, pasjonatka czytania, pisania i oglądania horrorów, tancerka i zbieraczka lalek. Wieloletnia członkini Gdańskiego Klubu Fantastyki. Z wyboru mieszka we Wrocławiu z mężem i zwierzakami.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *