Insomnia daemonum

Ta historia jest prawdziwa. Na pewno duża jej część. A przynajmniej niektóre fragmenty. Swego czasu lokalna prasa dosyć chętnie ją opisywała, ubarwiając wyssanymi z palca szczegółami. Ja usłyszałem ją od znajomego księdza, który jest egzorcystą. Utrzymuje on, że znał księdza Nataniela. Ta wersja jest bliższa prawdy. W każdym razie akcję przeniosłem do pięknego Szczecina oraz zmieniłem imiona bohaterów.

Jesikę poznał w barze „Swing”, który urządzono na barce, zacumowaną przy Starym Mieście obok Mostu Długiego.

Usiadł przy barze i zamówił drinka. Dopiero przy drugim zorientował się, że ktoś się na niego gapi.

– Cześć! Lubisz pić samotnie?

Okrągła twarz, tlenione włosy i zbyt duża ilość makijażu i szminki. Nie znosił tego.

– Nie znoszę.

– To może mi postawisz?

Zamówił jeszcze dwa.

– Jestem Jesika.

– O!

– Co: „o”?

– To miło z twojej strony.

– Co jest miłe z mojej strony? – zdziwiła się.

Nagle stwierdził, że nie lubi tego miejsca. Dusił się tu, piekły go oczy i czuł się zmęczony. Dziewczyna błyskawicznie taksowała wzrokiem wchodzących.

– Zatańczymy? – zaproponował, gdyż wiedział, że tańczy jak słoń.

Zatańczyli. Zamówił jeszcze dwa drinki.

– Jak masz na imię? – zapytała i zaczęła szukać czegoś w torebce.

– Jaro.

– Jaro? Zajebicznie! Słuchaj, Jaro, zostawiłam gdzieś papierosy. Nie poczęstowałbyś mnie jednym?

– Jasne.

Paliła jak stara lokomotywa. Nawet nie mrużyła oczu.

– Zajebicznie tu, nie? – uśmiechnęła się do niego.

Dopił drinka.

– Masz ochotę się przejść?

Wyszli i prawie natychmiast poczuł, że wciska mu się pod ramię.

– Co robisz? – zapytała, stukając monstrualnymi obcasami.

– Idę.

– Pytam tak ogólnie. Co robisz w życiu?

– Pracuję w „Kurierze”.

– O, kurczę! Jesteś dziennikarzem!

– Czy ja wiem? Jeśli wymieniam tonery w kserokopiarkach, naprawiam faksy i wożę naczelnego służbowym audi, to jestem dziennikarzem, czy nie?

– Noo… – usłyszał rozczarowanie w jej głosie – chyba tak…

– A ty? – zapytał, choć wcale go to nie interesowało i od razu pożałował.

– Och, no wiesz: na razie szukam czegoś, żeby się gdzieś zaczepić. Byłam na paru castingach, ale wszystko to szajs, nie dla mnie. Wiesz, jak trudno znaleźć coś odpowiedniego. Wszyscy tylko gapią się na mój tyłek, ale jak przyjdzie co do czego, to gówno z tego wychodzi. Mieszkam na razie u koleżanki, która spotyka się z takim jednym, który zna jakiegoś gościa, co ma dojścia u samego Olafa Lubaszenki i on obiecał, że postara się coś załatwić, wiesz, coś małego, przynajmniej na początek, jakąś małą rólkę, kleisz?

– O! – Jaro nie kleił.

– Co ty ciągle z tym: „o”?

Dopiero teraz zauważył, że przyciągnął ją na Turzyn, gdzie mieszkał. Poczuł, że chciałby się z nią kochać.

– Yyy… słuchaj, może napilibyśmy się u mnie kawy?

– Mieszkasz tutaj? – zapytała, kładąc akcent na „tutaj”, przez co zabrzmiało to tak, jakby czekała na tę propozycję.

Kiedy wyszedł z łazienki z owiniętym ręcznikiem wokół bioder, Jesika leżała na brzuchu w jego łóżku, machając nogami. Kiedy zmyła makijaż, zyskała prawie dwukrotnie. Ubrana w przykrótką koszulkę i zwiewne majteczki oglądała jego gazety. Znowu paliła. Uchylił okno.

– Zgaś papierosa – poprosił.

– Sam tu mieszkasz? – zdusiła niedopałek i zapytała nie podnosząc głowy. I nagle zatrajkotała:

– Zajebiczne masz mieszkanko. A masz dziewczynę? Może mogłabym z tobą trochę tu pomieszkać? Co, jak myślisz? Dużo płacisz? Moi rodzice mieszkają na Podjuchach, tam to dopiero są czynsze, w pale się nie mieści. Za trzypokojowe na parterze płacą ponad sześć stów miesięcznie. Kleisz? A moja ruchela…

– Kto?

– No, kumpela, no, wiesz, czasami się bzykamy…

– Jesika…

– … wynajmuje metę na Pomorzanach i płaci tylko dwieście pięćdziesiąt. No, ale ona…

– Zamknij się w końcu, Jes! – syknął. – Po prostu zamknij się.

Zrzucił ręcznik i pochylił się nad nią. Miała gładką skórę bez najmniejszego włoska. Całował jej plecy, zadzierając koszulkę. Potem zsunął delikatnie jej majteczki. Pachniała znajomo. Nie mógł przypomnieć sobie, skąd zna ten zapach. Potem wydobyła się spod niego i przewróciła go na plecy. Otoczyła go ciepłymi wargami. Muskała go językiem, raz po raz zaciskając ręką lub mocno ustami.

Odpłynął. Zanurzył dłonie w jej włosach i obserwując sufit, który zdecydowanie domagał się malowania, próbował odprężyć się. Założyła mu prezerwatywę, którą wyjęła ze swojej torebki. Nie potrafili znaleźć wspólnego rytmu. On chciał powoli, ona była zachłanna. Targały nim fale podniecenia. Zanurzał się w nich i wydobywał, wciągając łapczywie powietrze.

Coś zamruczała.

– Co?

– Włącz coś… – jęknęła – włącz jakąś muzę…

Zatrzymał się zaskoczony. Wyśliznął się z niej i sięgnął po płyty. Postawiła nagą stopę na jego ramieniu i wsunęła ręce pod głowę.

– Napiłabym się czegoś. Zrobisz drinka?

Wtedy po raz pierwszy pojawiła się ta myśl. Że pociąga za sznurki, które ma przywiązane do głowy, rąk i nóg. Dyryguje nim. Rozporządza. To go wkurzyło.

Wziął ją bez słowa, kolanem rozsuwając jej nogi. Mocno, nie zważając na jej słabe protesty.

Zasnęli zmęczeni prawie o drugiej nad ranem. To znaczy zasnęła Jesika, pochrapując od czasu do czasu. Jaro nie lubił zasypiać. U większości ludzi zasypianie odbywa się niezauważalnie, prawie nagle, ale u niego był to długi i powolny proces. Niemal bolesny. W trakcie zasypiania, kiedy większość z nas traci po prostu świadomość Jaro czuł, jakby przenikał przez gęstą pajęczynę, której ostre nitki przecinały go na wiele malutkich kawałeczków. Przypominało mu to ledwo wyraźne wspomnienia z dzieciństwa, kiedy na strychu wielokrotnie wpadał głową w lepką, zakurzoną pajęczynę, która natychmiast przylepiała się do twarzy. Pamiętał uczucie odrazy i obrzydzenia, jakie wtedy go opanowywało i jak bezskuteczne były próby zdarcia tego „kwefu”.

Jego umysł wpadał w taką pajęczynę, a jego ciało było krojone na wiele malutkich kawałeczków. A potem te przekrojone kawałeczki musiały odnaleźć się po drugiej stronie snu, dopasować i zrosnąć ponownie w jedno ciało.

Nie było to przyjemne. Nic a nic. Za to bolało coraz bardziej.

Tak więc Jesika zasnęła, a on rozpoczął swą kolejną trudną wędrówkę w objęcia Morfeusza.

Ale tej nocy nie to było najgorsze. Tej nocy Jaro po raz pierwszy odczuł czyjąś obecność. Czegoś lub kogoś. To coś kryło się po drugiej stronie. W najgłębszym mroku. Siedziało tam i czekało. I tylko słychać było świszczący oddech jak u astmatyka. I czuć było smród. Potworny smród rozkładającej się padliny.

Co to było? Jaro wiedział tylko tyle, że to tam było. Niby we śnie, ale jednak naprawdę. I ten fakt był dla niego wystarczająco przerażający, by zastanawiać się dokładniej nad jego naturą.

Obudził się nagle. Paliło go całe ciało. Zerwał się z łóżka i nagi pognał do łazienki. Twarz, tors, brzuch i ramiona były trochę zaczerwienione. Przyszło mu do głowy, że może złapał coś od Jesiki, ale penis wyglądał w porządku.

Wziął chłodny prysznic, który tylko troszeczkę złagodził uczucie pieczenia.

Wrócił do sypialni. Jesika nadal spała, leżąc na brzuchu. Już nie chrapała. Wyciągnął się obok, a potem położył rękę na jej odkrytych, ciepłych pośladkach. Zaczął głaskać jej skórę. Nawet jeśli ją obudził, nie poruszyła się. Powoli okrężnymi ruchami masował jej pośladki, zsuwając dłoń w zagłębienie między nimi. Świszczący oddech pulsował mu rytmicznie w skroniach zgodnie z uderzeniami serca. Jesika westchnęła i uniosła pupę nieco wyżej. Ale jego podniecenie zaczęło słabnąć. Przysunął się do niej i przytulił. Senność uleciała, zostawiając w pamięci lepki, rozmazany obraz jak częściowo spruty gobelin.

Nie zasnął już do rana.

Jesika przyszła wieczorem.

– Cześć! – rzuciła. – Trochę się pojeboliło. Poczęstujesz mnie papierosem?

Kiedy kładli się spać, zauważył w łazience jej kosmetyki. Nie znosił widoku obcych kosmetyków w swojej łazience. Doprowadzało go to do furii. Ostatni dzwonek ostrzegawczy, że laskę trzeba umiejętnie spławić, to jej kosmetyki w łazience. Wiedział z dość bogatego doświadczenia, że od tej pory kończyły się przyjemności, a zaczynały same kłopoty. Zadziwiające, że kobieta może nie mieć na paczkę papierosów, ale wszędzie targa ze sobą baterię kosmetyków!

Kochali się szybko, jakby w pośpiechu, przez co doszedł wcześniej niż ona.

Potem oglądali „mózgotrzepy”, jak nazywał głupawe programy telewizyjne, a Jesika zasnęła po kilku minutach. Gapił się w telewizor, wyłączywszy dźwięk i bawiąc się jej piersią, ale sen nie nadchodził. Migające, bezgłośne obrazy sprawiały wrażenie zupełnie pozbawionych sensu, a nieme postacie poruszające ustami nabierały cech karykatur.

Po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że zasypiając jest… cały czas świadomy. Jakby w jego mechnizmie zasypiania coś się zupełnie rozstroiło i nie sposób było wyczuć tej subtelnej granicy oddzielającej jawę od snu.

I znów twarz i całe ciało oplotły mu ostre nici pajęczyny i znów rozkawałkowały go, po czym połączył się ponownie i zrósł w jeden organizm. Ale tym razem nie obudził się. Za to od razu poczuł ten potworny smród, jakby trafił do jakiegoś dołu z rozkładającymi się zwłokami. Świszczący oddech? A jakże, dobiegał gdzieś z oddali, ale też jednocześnie w jego głowie. Jakby miał na uszach stereofoniczne słuchawki.

Ciemność była tak doskonała i tak lepka, że nie odróżniał żadnych szczegółów. Czy to wyglądało jak sen? Wyciągnął przed siebie ręce jak ślepiec i ruszył, i od razu usłyszał chrzęst. Coś trzasnęło po jego stopami jak rozgniatane pestki albo wyschnięte skorupy chrząszczy. Od razu także świszczący oddech przybrał na sile, jakby zaniepokojony tym hałasem, jakby…

Belial!

Budził się.

– Co ci się stało? – zapytała pełnymi ustami. Jaro nie miał pojęcia, jak to robiła, ale na śniadanie mogła zjeść konia z kopytami, siodłem i uprzężą. Rano miała apetyt jak wilk. Zresztą po południu też.

Wstał przerzuty i wypluty. Piekło go całe ciało i czuł, że w oczach zgrzyta tona piachu.

– Chryste, wyglądasz jak Apacz! Sam to sobie zrobiłeś?

Kiedy podeszła i dotknęła jego skóry na piersi syknął niespodziewanie, aż podskoczyła.

– Kurczę! Nie strasz! To jakieś uczulenie, czy co?

Miał wrażenie, że znajduje się w nie swojej skórze, która nie zdążyła jeszcze dobrze do niego przylgnąć. Poczłapał do łazienki i kiedy spojrzał na siebie w lustrze jego serce gwałtownie załomotało. Całą skórę miał jasnoczerwoną, jakby ktoś wysmagał go pokrzywami. Brakowało tylko bąbli. Ale kiedy przyjrzał się dokładniej, zamarł. Całą jego twarz, czoło, policzki, klatkę piersiową, ramiona, ręce, brzuch i nogi pokrywała drobniutka sieć czerwonych zmarszczek. Jeszcze ledwo widocznych, ale jednak widocznych. Obrócił się tyłem i z przerażeniem stwierdził, że również plecy i pośladki! Całe ciało wyglądało jak oblepione… niteczkami… jak pajęczyną!

– Od dawna ma pan te sny?

– Jakieś pół roku.

– Czy w ciągu tego pół roku wydarzyło się coś ważnego w pana życiu? Ważnego w sensie negatywnym?

Jaro zastanowił się. W lutym razem z Karolem i Pawłem wysłano go (bardziej w roli kierowcy, niż sprawozdawcy) do Berlina, aby zrobili cykl reportaży o Międzynarodowym Festiwalu Filmowym Berlinale. Ale to były miłe wakacje. Potem poznał Milenę, ale zerwał z nią po dwóch czy trzech tygodniach. Tak szybko postawiła swe kosmetyki w łazience. Czy to było ważne? Nic więcej nie przychodziło mu do głowy.

– Raczej nie – odparł.

– Raczej?

– Nie, zdecydowanie nie. Żadnych nieszczęść w rodzinie. W pracy również bez fajerwerków. Jakoś trzymamy się na rynku.

– Tak…, a proszę mi powiedzieć, czy w dzieciństwie stracił pan kogoś bliskiego, dla pana ważnego, kochanego…

– Owszem, panie doktorze, ojca, ale czy był on kochany, tego bym raczej nie powiedział. To była podła kanalia, który okradał matkę z ostatnich pieniędzy, by mieć na flaszkę. Na szczęście zachlał się na śmierć i wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Poza tym chyba nie było kogoś takiego.

– Tak, panie Jarosławie, wydaje mi się, że pana przypadek jest dość typowy. Wygląda na to, że uparcie wraca pan w snach wciąż w to samo miejsce, dla pana straszne i nieprzyjemne, gdyż tkwi tam przyczyna pańskich lęków.

– Ja nie mam lęków.

– To coś, co tkwi w pana snach jest pańskim lękiem. Więcej – myślę, że to nie są różne sny, tylko wciąż ten sam, tylko jakby podzielony na części. I dopóki pan nie dojdzie do samego końca, nie wyjaśni czym jest ten pana lęk, to nie uwolni się pan od tego koszmaru.

– Jasne – odparł bez entuzjazmu.

– Chciałbym, żebyśmy się jeszcze spotkali, panie Jarosławie. Może za dwa tygodnie? I proszę, żeby pan przez ten czas zastanowił się, z czym kojarzy się panu to coś, czego się pan lęka, co to może być? Dobrze?

Jasne. Sto dwadzieścia złotych. Jaro wiedział, że nie spotka się więcej z doktorem.

Był coraz bardziej zmęczony. A przez to coraz bardziej wściekły.

Każde jego zmaganie ze snem kończyło się tak samo. Nienawidził tego. Co noc, koło drugiej, przenikał przez barierę snu, przez tę pajęczynę, która zostawiała na jego ciele coraz wyraźniejsze ślady. Co noc śnił ten sam sen. Co noc stawał w najgłębszym mroku, który szczelnie go otulał i tłumił wszelkie inne odgłosy z wyjątkiem tego świszczącego oddechu. I za każdym razem oddech ten przyspieszał, gdy stawiał pierwszy krok i rozgniatał puste skorupy chrząszczy. Nie wiedział: co to? Nie chciał wiedzieć. Ale już po którymś razie zauważył, że mrok ze snu na sen stawał się jakby coraz rzadszy, coraz bledszy. Tylko ten smród. Smród rozkładającej się padliny był coraz intensywniejszy.

Krok do przodu. Trzask pękającej skorupy. Świszczący oddech. Smród padliny. Krok. Trzask. Świst. Smród. Stop! Po co idzie tam, gdzie idzie? I dokąd idzie? Krok. Trzask. Świst. Smród. To nie on idzie. Jaro śpi. To tylko sen. To tylko pieprzony koszmar. Czuje jak płonie jego ciało. To bardzo realistyczny sen.

Tam. We wnętrzu mroku. W czeluściach snu. W głębi ciszy. W trzewiach smrodu. Coś się budzi…

Czy zastanawiał się nad tym, że postępuje jak wariat? Trochę tak. Ale pragnienie poznania prawdy było niezwykle silne. To powtarzające się bolesne zasypianie męczyło go i wyczerpywało. Stał się rozdrażniony i nerwowy. Wmówił sobie, że w najgorszym wypadku po prostu nic się nie wydarzy. Najwyżej eksperyment się nie uda, to wszystko. Ale musiał to sprawdzić. Musiał to wiedzieć. To by dużo wyjaśniło.

Skąd miał wiedzieć, że nie powinien tego robić? I że o najgorszych wypadkach nie miał zielonego pojęcia?

Pozbył się Jesiki pod byle pretekstem. Tej nocy spał sam. No, może niezupełnie. Tej nocy spał z mocną latarką Maglite w ręku.

Zauważył, że sen nadchodził prawie zawsze o tej samej porze, to znaczy około drugiej. Nigdy wcześniej.

Nalał sobie drinka i włączył telewizor. Miał prawie trzy godziny do zaśnięcia.

Oglądając jakiś idiotyczny film, w którym wszystkie samochody, nie wiedzieć czemu, trafione kulą pistoletu wybuchały efektownie, wylatując w powietrze na kilkanaście metrów, przypomniał sobie Renatę. Renata była młodą dziewczyną, która pracowała w banku, w którym wziął kredyt na mieszkanie. Pamiętał, że prawie dwa miesiące zajęło mu, aby wreszcie nakłonić ją do przyjścia do niego. Była jedną z tych dziewczyn, które mają „zasady”. Jej zasada brzmiała: musimy chodzić ze sobą przynajmniej dwa miesiące. Jakoś wytrzymał. Chociaż nie cierpiał romantycznych spacerów wieczorem.

No więc przypomniał sobie, że Renata mówiła, że często śni jej się, że znajduje się w skarbcu swego banku, gdzie układa stosy banknotów, sztabki złota i inne kosztowności. I kiedy ma już wychodzić, nagle zatrzaskują się z hukiem ogromne, masywne, ważące kilka ton drzwi skarbca i Renata zostaje uwięziona. Woła, ale nikt jej nie słyszy. Jest coraz słabsza i w końcu umiera z pragnienia i braku powietrza. Mówiła, że śniło jej się to, odkąd zobaczyła ten skarbiec i te potężne drzwi do niego i od tego czasu panicznie bała się tego miejsca i wręcz nienawidziła go. Pieprzenie w bambus!

Gdybyśmy mogli zatrzymać się w pół drogi w trakcie zasypiania. Gdybyśmy umieli utrwalić ten moment na sekundę przed zaśnięciem, przed tą niezwykłą utratą zmysłów, byłby to najbardziej nieprawdopodobny stan świadomości: nieważki i ulotny, ale jeszcze czepiający się rzeczywistości ostatnimi resztkami sił. Nie potrafimy tego. Jarowi udało się to.

Około drugiej piętnaście znów przedarł się przez kaleczącą pajęczynę. Chociaż nie do końca. Okazało się, że ugrzązł w niej. Coś uwięziło go w tej tnącej sieci i nie pozwalało mu wejść do krainy snów. Utknął na granicy jawy i snu. Rozdarty, rozkawałkowany, rozciągnięty w nieskończoność, przenicowany do połowy i rozpołowiony w nicość. Rozedrgany i pulsujący niczym żywa, otwarta rana. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiał, że to latarka. To ręka, w której trzymał latarkę utknęła w ostrych niciach pajęczyny. Zagryzł wargi i zaczął szarpać nią gwałtownie, ale ona ugrzęzła na dobre. A świszczący oddech był tuż, tuż…

I wtedy w jednej chwili jego dłoń stanęła w ogniu. Zapłonęła jak pochodnia. Jaro wrzasnął z bólu i zerwał się na równe nogi. Poczuł, że jego dłoń stała się jakaś mokra i śliska, jakby ktoś oblał ją gorącą smołą. Wiedział już, że stało się coś bardzo złego. Serce łomotało boleśnie o żebra. Jego oddech rwał się i załamywał. Ogień rozlewał się błyskawicznie po całym ciele. Wymachując gwałtownie ramionami, strącił nocną lampkę, usiłując ją włączyć. A kiedy w końcu to zrobił, z jego zaciśniętego gardła wydobył się zwierzęcy skowyt i zawibrował wściekle jak nocne wycie wilka. Z jego uchylonych ust wytoczyła się obfita strużka śliny i pociekła mu po brodzie. Nie czuł tego.

Całe łóżko było zalane krwią. Z jego dłoni rytmicznie ściekały czerwone wstęgi.

Jego dłoń nie miała palców.

Jesika zrobiła jajecznicę. Była to jedna z nielicznych rzeczy, jakie potrafiła zrobić znakomicie. No, może poza niektórymi w łóżku. W jej wykonaniu smakowała wybornie: z boczkiem i szczypiorkiem, smażona na maśle i z dodatkiem mleka.

– To co, powiesz mi jak to się stało? – zapytała, wskazując widelcem jego obandażowaną dłoń i Jaro po raz pierwszy odniósł wrażenie, że ona naprawdę martwi się o niego.

Ręka wciąż pulsowała dalekim bólem, jakby cicho pojękując na wspomnienie straty wszystkich palców. Wiedział, że musi jej coś powiedzieć. Tylko co? Lekarz na pogotowiu nie dopytywał się zbytnio, kiedy opatrywał mu rękę. Przyglądał mu się podejrzliwie i zwrócił uwagę, że jeśli chce, może złożyć zawiadomienie o ciężkim uszkodzeniu ciała. Jasne. Palce zostały wyrwane z ogromną siłą. Ciekawe, zastanawiał się głośno, co mogło być tego przyczyną? Jaro nie pamiętał. Potem robiąc zastrzyk dodał, że gdyby Jaro miał te palce i włożył je natychmiast do lodu, była szansa na ich uratowanie. Wprawdzie wyrwanie to nie to samo, co ucięcie, ale jednak szansa istniała. Jasne. Dzięki. Ale palców nie było. Zostały… tam, we śnie. Dzięki. A czy był u dermatologa? Nie, nie był. Powinien się wybrać. Ma podrażnioną skórę, jakby poparzoną czy pokaleczoną. Może to tylko ostre zapalenie, a może coś więcej… Co? Nie wiadomo, lepiej żeby obejrzał to dermatolog. Jasne. Dzięki.

Jaro dziobał jajecznicę bez entuzjazmu i Jesice było przykro z tego powodu. Zauważyła, że teraz, jadąc na środkach przeciwbólowych znajdował się w stanie jakiegoś półsnu i półjawy. Kontaktował z opóźnieniem. Miała wrażenie, że wszystkie jego ruchy i słowa zrobiły się powolne, jakby znajdował się pod wodą albo na Księżycu.

– Nie wiem, czy… potrafiłbym ci to wyjaśnić – odparł.

– Spróbuj. W końcu to ja prałam ci pościel.

– Palce… zostały wyrwane.

– To już słyszałam. Ale jak to się stało?

– Nie wiem.

– No, to wiele wyjaśnia. Co teraz zrobisz?

– Nie wiem.

– Słuchaj, Jaro. Może to nie moja sprawa, ale czy ty przypadkiem nie lunatykujesz?

– Dlaczego? – zdziwił się, że o tym nie pomyślał.

– Bo wtedy, jak przyszłam do ciebie, to zobaczyłam w łazience taką czarną latarkę…

– To jeszcze…

– …była cała we krwi. I myślę, że to była twoja krew, z twoich urwanych palców. Pomyślałam sobie, że, tylko się nie obraź, że ty może nie pamiętasz… może dobrze by było, żebym pomieszkała u ciebie parę dni, no wiesz, aż poczujesz się lepiej…

– Chcesz mi matkować?

– Głupi jesteś! – wstała gwałtownie od stołu i wyglądało na to, że się obraziła.

Zaczęły kleić mu się oczy. Tak, sen jest najlepszym lekarstwem, jak powiedział mu lekarz, dowcipniś jeden, powinien teraz dużo spać. Jasne.

– Słuchaj, Jes. Wybierasz się gdzieś… teraz?

– Co cię to obchodzi? – warknęła.

– Chciałbym trochę się zdrzemnąć. A ty mogłabyś zostać… chwilę i pooglądać telewizję, czy co tam. Co ty na to?

– Nie chciałabym ci matkować! – przedrzeźniła go, wydymając wargi.

– Okej, przepraszam. To przez te prochy.

Spał cztery i pół godziny. Nic mu się nie śniło. Zupełnie. To był przyjemny i regenerujący sen, jakiego nie miał od dawna.

Jaro był zaskoczony. Spodziewał się starszego człowieka w sutannie, z rozwianym włosem i gniewnym błyskiem w oczach, który nie rozstawał się z krucyfiksem i kropidłem. Tymczasem powitał go niewiele starszy od niego miły gość, ubrany po cywilnemu i Jaro odniósł wrażenie, że to jeden z tych księży, których, po kilku piwach, dałoby się lubić. Gdyby nie koloratka pod szyją, pomyślałby, że to ogrodnik albo kościelny.

– Szczęść Boże! W czym mogę ci pomóc, mój synu?

– Przepraszam, nie wiem, czy mnie dobrze zrozumiano. Chciałbym porozmawiać z kimś, kto zajmuje się, jak by to ująć… nawiedzeniami, czy egzorcyzmami… rozumie ksiądz?

– Rozumiem. – Ksiądz miał jasny, przyjemny głos. – Wiem, spodziewałeś się kogoś… bardziej doświadczonego, ale mogę cię zapewnić, że i ja mam spore doświadczenie w tego typu sprawach. Egzorcyzmami zajmuję się prawie czternaście lat i możesz mi wierzyć lub nie przez ten czas stanąłem oko w oko z niejednym obliczem szatana.

– Szatana?

– Cokolwiek cię dręczy, synu, wierz mi, za tym wszystkim na pewno stoi szatan. On jest źródłem wszelkiego zła na tym świecie – brak jakichkolwiek wątpliwości młodego księdza irytował Jara.

– I co, pokonał go ksiądz?

– Jak masz na imię, synu?

– Jaro.

– Posłuchaj mnie, Jaro. Szatan jest nieczystą siłą, która żeruje na słabych umysłach ludzkich. Ale wystarczy odrobina wiary, trochę modlitwy, cierpliwości i parę kropel wody święconej i ta nieczysta siła staje się bezradna jak małe dziecko.

– Tylko tyle?

– Tylko i aż tyle, synu.

– Jest zatem problem.

– Dla Boga nic nie jest problemem.

– Jestem niewierzący.

– Dlaczego zatem przychodzisz do mnie? – Jaro wzruszył ramionami.

– A czy to, że nawiedza cię szatan nie jest najlepszym dowodem na istnienie Boga?

– Nie jestem pewien, czy to szatan.

– No dobrze, opowiedz mi zatem, jak to wygląda u ciebie.

Jaro zacisnął mocno powieki. Właśnie tego chciałby uniknąć, przynajmniej teraz. Co ciekawe, ksiądz ani razu nie okazał zdziwienia, jakby to wszystko, co mu opowiadał, nie robiło na nim żadnego wrażenia.

– Czy możesz pokazać mi tę dłoń? – poprosił.

Jaro pokazał. Rany po wyrwanych palcach zaczynały powoli goić się.

– Jesteś pewien, że nie straciłeś palców w wyniku jakiegoś wypadku czy innego zdarzenia, kiedy może byłeś nieprzytomny, może nietrzeźwy…

– Jak ma ksiądz na imię? – Jara zaczynało to trochę wkurzać.

– Nataniel.

– Posłuchaj, księże Natanielu. Gdybym nie był pewien, że palce straciłem śpiąc, nie zawracałbym ci dupy.

Młody egzorcysta był niewzruszony.

– Belial, powiadasz… Belial…, tak, słyszałem już to imię, ale bardzo dawno temu. Poczekaj chwilę… – sięgnął za siebie i wziął do ręki jakąś księgę – …Belial, czyli Mroczny Starzec. W dosłownym tłumaczeniu „ten, który nie ma pana” albo „niegodziwiec świata”. Według naszej tradycji to demon, uosobienie zła, książę ciemności i zagorzały przeciwnik Boga.

– Demon?

– Rozpustny i bezprawny demon, czczony między innymi w Sodomie.

– A zatem to jakaś legenda?

– Jak widać, nie do końca.

– Nigdy wcześniej nie słyszałem o nim. Skąd zatem znam to imię?

– No właśnie. To jest ciekawe. I mówisz, że śni ci się on tylko w nocy o tej samej godzinie?

– Mniej więcej koło drugiej.

– Tak… wygląda na to, że zostałeś wybrany.

– Że co?

– Myślę, Jaro, że wygląda to tak: szatan pod postacią legendarnego demona usiłuje zawładnąć twoją duszą. Wykazał się iście diabelską przebiegłością, gdyż czyni to wykorzystując sen, a więc czas, kiedy człowiek jest właściwie bezbronny i niezwykle podatny na sugestie. To, że jesteś niewierzący bardzo mu ułatwia sprawę.

– Zaraz, czegoś tu nie rozumiem. Przecież skoro jestem niewierzący, to po co zajmuje się mną twój szatan, skoro i tak, według twojej religii, moja dusza będzie należeć do niego?

Nataniel uniósł palec, jakby wygłaszał kazanie.

– Nie znasz, mój synu, natury szatana. Jest nienasycony w swej nienawiści do dzieła bożego.

Po czym zgiął go nieco i dodał:

– Czy masz rodzinę?

– Mieszkam sam, jeśli o to pytasz.

– To dobrze. Znaczy: niedobrze, ale w tym przypadku jest nam to na rękę.

– Nam?

– Posłuchaj teraz uważnie, zrobimy tak… – Jaro odniósł wrażenie, że oto ma przed sobą kilkuletniego chłopca, który znalazł się znienacka w środku jakiejś dziecięcej zabawy, na przykład w kowbojów i Indian, i z podnieceniem układa plan ataku na nieprzyjaciela. Widać było, że ksiądz Nataniel był egzorcystą z powołania. Jaro miał tylko nadzieję, że cała ta zabawa skończy się w miarę szczęśliwie.

– … i wtedy ja wkroczę do akcji, ostatecznie przepędzając to diabelskie nasienie – zakończył Nataniel. – Rozprawimy się z nim błyskawicznie i zaręczam ci, że odtąd zostawi cię w spokoju, a wtedy chciałbym zobaczyć cię u spowiedzi…

– U czego? – zdumiał się Jaro.

– Nic nie dzieje się przypadkiem – palec w górze – wszystko jest zgodne z wolą bożą. Myślę, że Bóg korzystając z okazji przeciągnie cię na swoją stronę i w ten sposób uratuje twoją duszę.

– Życzę powodzenia.

– Przyjadę do ciebie jutro koło dwudziestej pierwszej, by się przygotować. Najpierw jednak muszę powiadomić księdza biskupa, że szykuje się kolejny obrzęd na terenie naszej diecezji. Nie ma co, pełne ręce roboty…

Ksiądz Nataniel widocznie nie mógł doczekać się starcia z szatanem, gdyż zapukał już po dwudziestej. Znów był po cywilnemu. Rozejrzał się po mieszkaniu i bez zaproszenia spoczął w fotelu.

– Ładnie mieszkasz – stwierdził.

– Napijesz się czegoś?

– Zaproponuj mi to, jak już skończymy, okej?

– Okej. Masz jakieś… akcesoria?

Nataniel wskazał nogą niedużą, ale pękatą walizeczkę.

– Tu jest wszystko. Najważniejsze to zaufać Panu.

– Jasne – odparł z rezygnacją Jaro i dodał: – A ja sobie naleję, jeśli nie masz nic przeciwko.

– Jeśli tylko jeden, to nie.

Koło dwudziestej drugiej trzydzieści sprawy się skomplikowały. Przyszła Jesika. Była lekko wstawiona.

– Cześć! Poczęstujesz mnie papierosem?

– Co ty tu robisz?

– Sypiam z tobą od czasu do czasu, jakbyś zapomniał. Poza tym robię ci śniadania i takie tam.

Kiedy ujrzała księdza roześmiała się.

– No proszę, widzę, że nie marnujesz czasu. Rozszerzyłeś nieco… orientację, co, Jaro? – chichotała.

– Zamknij się, Jes!

– Pani pozwoli, ksiądz Nataniel – egzorcysta uniósł się z fotela i wyciągnął do niej rękę.

– Pani pozwoli, a jakże, a pani nazywa się Jesika – bełkotała. – A na co ksiądz by miał ochotę?

– Myślałem, że mówiłeś, że mieszkasz sam – w głosie Nataniela zabrzmiał wyrzut.

– Jes, mogłabyś odwiedzić mnie jutro?

– Niestety, gołąbeczku, jutro będzie futro. Trochę się pojeboliło. Nie mam gdzie się kimnąć. Moja, w dupę jeża, ruchela wyjechała ze swoim fagasem do Warszawy i wystawiła mnie do wiatru. Kleisz? Musisz mnie przechować. Zresztą – obrzuciła Nataniela lubieżnym spojrzeniem – zapowiada się ciekawie. Jeszcze nigdy nie robiłam tego z księdzem…

– Jes! Zamknij japę!

– Nie szkodzi – odezwał się Nataniel, który nie wydawał się zawstydzony – myślę, że pani Jesika nam nie przeszkodzi, o ile oczywiście znajdzie się dla niej jakieś oddzielne posłanie.

– Co wy, chcecie beze mnie…? – Jesice najwyraźniej ten pomysł przypadł do gustu.

Sprawy skomplikowały się jeszcze bardziej. Okazało się, że w mieszkaniu Jara tylko tapczan nadawał się do spania. Fotele nie rozkładały się.

Wtedy Jesika oświadczyła:

– Dobrze, dobrze, proszę czcigodnego ojczulka. Obiecuję ze swej strony, że dziś będziemy spać z Jarem jak brat z siostrą… ups! – zachichotała – dziś jestem trochę, tego… niedysponowana. Poza tym chyba zaczyna mi się okres, więc raczej nic by z tego nie wyszło. Może ojczulek dla pewności położyć się między nami, co, Jaro? Jak myślisz?

Zasnęła po kilku minutach.

– Myślę, że wiesz już dlaczego zostałeś wybrany? – zapytał szeptem egzorcysta, wkładając stułę i wyciągając z kuferka Biblię i krycyfiks.

– No?

– Zbyt dużo grzechu wokół ciebie. Zszedłeś z drogi, którą wytyczył Pan. Pobłądziłeś.

– Znam większych grzeszników – Jaro dopił swego drinka i spojrzał na śpiącą Jes, która leżała na wznak i ostro chrapała. – To nie będzie przeszkadzać?

Ksiądz Nataniel rozstawił swój arsenał na stoliku, a sam wyciągnął się w fotelu. Wyglądało na to, że zamierza spędzić tak całą noc, jeśli będzie taka potrzeba. Jaro położył się obok Jesiki, która instynktownie obróciła się i zarzuciła na niego rękę.

Minęła północ, a potem pierwsza.

Jaro pomyślał, że wszystko to wygląda jakoś bardzo głupio. Wszystko się pojeboliło, jak by powiedziała Jes. Leży tu z nią w jednym łóżku, a obok siedzi ksiądz z Biblią i kropidłem niczm jakiś Cerber, strzegący czci dziewczyny. Tylko, że ten Cerber ma za zadanie bronić jego. A jeśli dziś, jak na złość, nic mu się nie przyśni?

Popatrzył na egzorcystę. Nataniel wydawał się drzemać, ale po chwili przewrócił kartkę swej Biblii i Jaro zrozumiał, że nie zmróży oka. Zdążył jeszcze pomyśleć, skąd Nataniel będzie wiedział, że Jaro przenika przez senną pajęczynę, skąd będzie wiedział, kiedy wkroczyć do akcji…

Sen przyszedł punktualnie.

Druga dwanaście.

nie mógł się cofnąć, to coś go przyciągało, wzywało

znów zanurzył się w najczarniejszych czeluściach, znów zapiekło palącym ogniem

po raz pierwszy nie chciał tego zrobić, po raz pierwszy bał się

mrok nie był już gęsty jak smoła, tak, to miejsce, w którym się znajdował przypominało piwnicę lub jakiś podziemny loch. Skąd wiedział, że jest pod ziemią? Czuł to

Krok – trzask – świst – smród. Spojrzał pod nogi, pochylił się i pomacał ręką. Co to było? Przypominało…

I wtedy po raz pierwszy usłyszał, że to coś, co kryło się tam, pogrzebane pod stertą zwietrzałych szczątków…

porusza się

zaczyna rosnąć

dalej

czuł, że jeszcze chwila i rzuci się naprzód, by gołymi rękami albo przynajmniej jedną odgrzebać to coś, pomóc się wydostać

krok – trzask – świssst – smród – potworny smród

to coś wstaje

pęcznieje

świssst – smród

Jaro wstrzymuje oddech i wówczas zalewa go taka fala duszącego fetoru, że nogi uginają się pod nim i upada na kolana

i wówczas jego ręka natrafia na coś, co łatwo można unieść i zbliżyć do oczu

Jaro podnosi to i w tym szarym, bladym mroku poznaje to

kawałeczek równiutko uciętej kości

ludzkiej kości, przemyka mu przez głowę

ale tak kruchej, że natychmiast pęka z cichutkim westchnieniem i rozsypuje się prawie w proch

wtedy mrok, jakby tylko na to czekał, zupełnie rozwiewa się

ukazując jego oczom morze ludzkich kości, poszatkowanych na tysiące malutkich kawałeczków, przysypanych jakimś srebrnym kurzem czy prochem

jakby przeciśniętych przez…

pajęczynę

zrywa się na nogi, co trwa bardzo długą chwilę, bo ma wrażenie, że porusza się jak pod wodą

czego chcesz?! – wyje z rozpaczą Jaro – czego chcesz ode mnie?!

ale tak naprawdę to szepcze coś zupełnie innego, coś strasznego, coś, co nigdy nie powinien…

Belial! Belial… chodź za mną! Chodź za mną!

A demon rozdyma się nagle i z ogłuszającym wrzaskiem prawie eksploduje i Jaro w jednej chwili głuchnie

potężna siła wyrzuca go w górę, obracając nim gwałtownie jak szmacianą lalką

i czuje jeszcze tylko jak ostre nici pajęczyny przecinają go na wiele małych kawałeczków, przecinają go tak boleśnie, jakby nigdy już nie miały się zrosnąć, jakby przedarł się przez tę sieć o jeden raz za dużo

i budzi się

Jaro obudził się z krzykiem. Zerwał się prawie szczęśliwy, że to tylko sen i już chciał obudzić Jesikę, gdy zobaczył, że ona siedzi z szeroko otwartymi oczami (nie miał pojęcia, że jej oczy mogą być tak wielkie) i z szeroko otwartmi ustami. Wyglądała jakby ziewała.

Dopiero po chwili dociera do niego, że Jesika również wrzeszczy, ale on… nic nie słyszy!

A jednak nie! Słyszy… słyszy… nieeee!

Chryste, nieeee!

Świszczący oddech! Pośpieszny, świszczący oddech! Tu, w jego domu, w jego sypialni!

To coś… to coś… ten demon wydostał się ze snu!

Zerwał się z łóżka, ale natychmiast potknął się o coś i wyrżnął boleśnie w kolano. Upadając, wyciągnął odruchowo obie ręce, chcąc zamortyzować upadek i w poranionej ręce na nowo wybuchły iskry bólu.

Trzask! Świssst!

Poczuł jak włosy jeżą mu się na głowie.

Cała podłoga jego sypialni, doskonale teraz widoczna w blasku księżyca, pokryta była grubą warstwą drobniutko pociętych kosteczek, obsypanych jak mąką srebrzystym pyłem.

A potem ciało Jara rozrzażyło się. Już nie piekło wściekle, ale zwyczajnie zapłonęło jak pochodnia.

„Zemdleć! Zemdleć! – błagał się w duchu.

Ksiądz Nataniel z przekrzywioną stułą i umorusaną srebrnym prochem twarzą i włosami klęczał wśród tych kruchych szczątków. Jego szeroko rozwarte oczy i usta, którymi chwytał powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg nie budziły żadnych wątpliwości. Doznał szoku. Nie mógł pomóc Jarowi w żaden sposób. Widocznie nigdy wcześniej nie stanął oko w oko z takim obliczem swego szatana.

Wyglądało na to, że misja księdza Nataniela zakończyła się, zanim właściwie się zaczęła.

Jaro nie widział już otwartch ust Jesiki, która trzymała się oburącz za głowę, jakby ta miała zaraz eksplodować i sparaliżowana przerażeniem pojękiwała cicho. A ona musiała patrzeć na Jara, którego ciało rozpadało się na drobniutkie kawałeczki, pocięte niewiarygodnie ostrymi nićmi pajęczyny, która wyrosła nagle na środku sypialni, na jej oczach. I Jaro po kawałeczku rozsypał się na podłogę jak źle zbudowana układanka z klocków, barwiąc ściany sypialni i błękitną pościel pięknymi jasnokrwistymi bukietami.

Jesika zemdlała.

Nie zobaczyła już, jak ogromna, rozdęta powłoka, sapiąc, świszcząc i rozsiewając trujący odór, zaczęła przeciskać się przez tę czarną pajęczynę, na której niczym rosa o poranku lśniły jeszcze kropelki krwi Jara. I, w końcu, odklejając się z ulgą, uleciała wzbijając tuman srebrzystego kurzu.

Jesika tego nie widziała. Spała.

 

 

 

About the author
Roman Pastuszuk
Obserwator i kontestator, autor wierszy i opowiadań, miłośnik książek, muzyki filmowej i yerba mate.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *