Impact Festiwal – relacja subiektywna

Rok 2012 zdążył się już chlubnie zapisać w koncertowej historii kraju nad Wisłą. Pełna lista gwiazd, które wystąpiły u nas w ostatnim czasie przyprawia o zawroty głowy. (i pustoszy niektóre portfele…). A maraton trwa! 27 lipca na Bemowie odbyło się kolejne święto muzyki – pierwsza edycja Impast Festivalu, obowiązkowa pozycja zwłaszcza dla fanów Red Hot Chili Peppers i Kasabian.

Kiedy weszliśmy na teren imprezy, kończył się właśnie występ na dużej scenie. Przywitały nas więc dźwięki radiowego hitu sprzed kilku lat: „Big city life”, który Marlon Roudette nagrał jeszcze w duecie pod nazwą Mattafix. Kto dotarł wcześniej, ten miał okazję posłuchać polskich formacji Chemia i Power of Trinity, my zaś około 17.00, wyczerpani upałem, zalegliśmy pod małą sceną, by sprawdzić, jak sobie na niej poradzi zespół I Blame Coco.

Genów nie da się oszukać, zatem Eliot Paulina Sumner – występująca jako wokalistka i basistka, pozostaje nieodrodną córką Stinga. Co należy traktować jako komplement. Jej głos jest niesamowity, choć brzmi lepiej, gdy śpiewa, niż kiedy mówi, a ja stanowię dowód na to, że w trakcie czterdziestopięciominutowego koncertu potrafi kompletnie zaczarować człowieka. Nie usłyszeliśmy bodaj najsławniejszej kompozycji – „In Spirit Golden”, za to pojawiło się kilka nowych piosenek z zapowiadanej płyty. Zespół wykonał też cover „Another Brick in the Wall”, czym zaskarbił sobie sympatię osób nie kojarzących ich autorskiego repertuaru.

Następna godzina należała do Public Image Ltd i może to kwestia wieku, może gustu, a może po prostu głodu – nie podobał mi się ten koncert. Spędziliśmy go więc polując na jedzenie i poszukując znajomych, chociaż nie sposób było uciec przed najmocniej działającym nagłośnieniem w trakcie całego eventu (o, ironio…).

Po tym jak swój występ zakończył zespół The Vaccines, Brytyjczycy z Kasabian  mocnym akcentem -„Days are forgotten” z ostatniej płyty –  wprowadzili wszystkich fanów w odpowiedni nastrój. Nie zabrakło takich przebojów jak „Shoot the runner”, „Underdog”, „Club Foot” i „Re-wired”. Ale mimo że wokalista zagrzewał do skakania i klaskania, pojawiły się głosy, że koncert w 2010 roku (Open’er Festiwal) był lepszy. Osobiście za największą wpadkę uważam nagrywanie takiego kawałka jak „The Doberman” i niewykonywanie go na żywo (smuteczki)… Ale co tam, zaraz sobie włączę i po bólu. 😉

Zaszło słońce, upał nieco odpuścił, najwierniejsi fani The Charlatans wysłuchali jeszcze ich setlisty do końca, inni zaś pilnowali swoich miejsc przed dużą sceną, na której tuż po 21.30 pojawili się wreszcie członkowie Red Hot Chili Peppers. (W tym miejscu postuluję wyznaczanie strefy dla niskich osób, w której mogłyby wspinać się na co się tylko da, żeby zobaczyć coś więcej niż logo festiwalu. A już na pewno warto byłoby podwyższyć telebimy). Standardowo, tak jak na innych koncertach w trakcie trasy „I’m with you”, Kalifornijczycy zaczęli od „Monarchy of Roses”. I może nie był to spektakularny wstęp, ale później było coraz lepiej. W trakcie drugiej piosenki publiczność wyciągnęła białe skarpety, nawiązując do najbardziej szalonych lat grupy. Sam zespół zaś sprawnie przeplatał największe hity („Under the Bridge”, „By the Way”, „Can’t Stop”) z nowszym materiałem („Look Around”, „The Adventures of Rain Dance Maggie”).

Josh Klinghoffer, który nieustannie musi się zmagać z porównaniami z Johnem Frusciante, wypadł na scenie bardzo dobrze, zarówno w partiach gitarowych, jak i wokalnych. Przy nieco stonowanym Anthonym, Chad i  Flea popisywali się trickami. (Balzary jak zwykle brylował, chodził na rękach i często mówił do publiczności). Grupa przygotowała też niespodziankę dla Polaków, grając kawałek „który napisał ktoś inny” – „Warszawę” z repertuaru Dawida Bowie, przechodząc następnie w rewelacyjnie wykonane „Californication”. Jedyne tego dnia wyjście na bis, to natomiast powrót do roku 1991 i płyty „Blood Sugar Sex Magik”, po którym nastąpiła wielka wędrówka zgromadzonych w stronę warszawskiego centrum.

Zgoda na bycie padniętym, przytkane uszy, przepełnione autobusy to niewiele, jeśli na scenie można zobaczyć ulubiony zespół. Impact Festival to impreza, która po pierwszej edycji rokuje bardzo dobrze. Liczymy na podobny poziom za rok!

Agata Grudkowska

About the author
Agata Grudkowska
rocznik '93. Mała, uparta, czasami nieznośna, ciągle nie ma czasu rzucić edukacji, żeby zostać głodującą artystką. Wiecznie coś śpiewa, pisze, albo wykleja - bywa nawet, że wszystko to na raz... :)

komentarz

  1. Ciekawa relacja, szczególnie, że mogłam ją porównać ze swoimi wrażeniami z festiwalu. Dla mnie to pierwszy, więc i niezapomniany koncert RHCP, ale taki o którym marzyłam. Mam tylko niedosyt. Po energicznym koncercie Kasabian zaczęłam ich nałogowo słuchać. Mi również nie przypadł PIL do gustu.
    Pozdrawiam

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *