III miejsce w konkursie „Dylematy singielki” – „Ukradnę sobie szczęście”

W brzuchu nie pływają żywe ryby. Nie wkłada się atrapy mężczyzny do łóżka. Nie wolno chodzić boso po zimnej posadzce. Nie wolno patrzeć prosto w oczy. Należy spuszczać wzrok. Pocierać kolanem o kolano jedynie dla żartu, mówiła Zoe, gdy sum podpływał jej do gardła.

Paznokcie zapuszcza się jedynie w czerwcu. Długie maluje się czerwonym lakierem. Lunatyczki drapią nimi twarz. Blizny trudno wywabić płynem do prania. Można Ludwikiem.

Krążę wokół Ciebie jak ćma, mówiła ściskając w dłoniach trumienkę. Nalała sobie kieliszek

wódki i zasnęła obok ich nie poczętego dziecka. Ryba dopłynęła do jej stawów.

Nie nosi się długich spódnic. Pochylając się, należy dyskretnie zacisnąć nogi i przykucnąć z wypiętymi pośladkami. Pokazujemy uda w dni parzyste, gdy nie pada deszcz. Nogi należy ogolić w całości. Nie omijamy intymnych partii ciała. Wygalamy wzgórek łonowy, by włosy nie wchodziły do ust.

Sum ma wąsy i podchodzi do gardła kilkakrotnie w miesiącu, martwiła się.

Przez lupę oglądała mieszki włosowe. Szukała jego śladów na skórze. Albo pyłu wynikającego z tarcia ciał. Krzyczała w niebogłosy w dni nieparzyste, gdy przysłaniała nogi szlafrokiem. Wtedy nie myła twarzy, ani zębów. Nie czesała włosów. Zlepione opadały na czoło. Albo wiły się tuż za uszami. Gdy drapała się po brzuchu, paznokciami zagarniała zastygły pot. Miał zapach suszonych śliwek lub kwaszonej kapusty.

Ryba, która w niej zaległa, odbywała rejs po kanałach ciała.

Zaczęło się od tego, że Zoe pokochała. Stało się to wcale nieprzypadkowo, bo wierzyła w przeznaczenie. Wtedy zaczęła się myć i uśmiechać. Ważyła się też na sklepowej wadze. Podkradała czerwone karmelki i nimi malowała usta. Po brzuchu skrobała się rzadziej. Przestała lunatykować.

Zoe kocha, mówiono w miasteczku.

Mężczyznę należy spuszczać raz dziennie. Nosić korale na spotkania. Nie być urżniętą po pięciu piwach. Rozwierać wargi w dni parzyste. Stopy szorować pumeksem. Naklejać plasterek, gdy krwawią pięty. Naklejać plasterek, by nie mieć dziecka. Skakać do góry, gdy dostaje się prezenty. Opadać na kolana przed ołtarzem. Kręcić głową w górę i w dół. Skok w bok jest nieautoryzowaną konsekwencją pożycia małżeńskiego. Tracić oddech w biegu po chleb. Modlić prześcieradła leżąc krzyżem, mówiła.

Wtedy nie było w niej ryby. Nie traciła czasu na bycie sumem, ale stanowiła sumę jego doznań. Bo mężczyzna istniał w niej raz na miesiąc. Dodawał ją do wyjazdów służbowych. Rozgrywał partię, w której róża tkwiła przy kożuchu, a butonierka w szlafroku.

Największe wypowiada się milczeniem, smuciła się.

Dotykała go jak niewidomi podczas pierwszego zbliżenia. Wyrastała z niej płacząca wierzba. Albo brzoza, do której ktoś przywiązał pojemnik na sok.

Skradał się na palcach. Czarną szarfą zawiązywał oczy. By nie widziała. Nie truła żony odwieszonej na ten czas do garderoby.

Fryzurę układa się przez trzy godziny. Loki modelujemy na szczotce. Nie biegamy z otwartą buzią, bo wskoczy do niej ryba. Fiołki zakwitają na wiosnę. On przychodzi w czarnym kapeluszu. W przetłuszczonej gazecie przynosi korale kiełbasy.

Podczas świniobicia pada deszcz, łkała.

Czekała na skinienie, by wytrzeszczyć oczy. Odpinała ramię, a potem piersi. Patrzyła jak on wymyka się z konferencji. Potyka się gubiąc wierność lub słowo.

Miłość jest małą nienawiścią, mówił.

Pobiegła przez łąkę. Ramiona i nogi stukały w plecaku. Z otwartą buzią skakała przez groble.

Pachniało konwaliami zasadzonymi pod płotem starego domu. Opadły mgły, gdy opadła z sił. W starym wąwozie nie było deszczu. Nanizała na nitkę nogi i ramiona.

Potrzebą miłości jest współistnienie, łkała.

Gdy spacerowała po uroczysku, powychodziły nocne mary. Paprocie uginały się pod ciężarem rosy. Niezapominajki ściskały płatki. Zasnęła w lisiej norze. A rankiem znów pędziła przez las z otwartymi ustami. Pod powiekami przysychał mężczyzna. I jego żona z porannymi wyziewami, która nazywała się E. On mówił o niej ,,moja żona”, wtedy Zoe kurczyła się. Nie była nikogo mojością, a swojość spinała agrafką. Zaplatała palce, jak dziewczynki warkocze, by od niego usłyszeć czułe słowa. Skakała jak tresowana małpka, gdy odbywał na niej ćwiczenia z intymności.

Miłości nie podrzucamy jak kukułcze jajo. Uczucia są naszą własnością, mówiła.

Nie była martwa, gdy skoczyła głową w dół. Do ramion przywiązała stopy. W rozwartych ustach przykucnęły pszczoły ze świetlikami błyszczącymi po zachodzie słońca. Jestem latarnią, żaliła się.

Obudziła się wraz z pierwszymi kroplami rosy, które skapywały na brodę.

Podciągnęła rajstopy i dała susa do pobliskiego strumienia. W jego tafli zobaczyła siebie i połknęła rybę.

,,Miłość nie jest pojęciem, wyobrażeniem, ideą, ani też skutkiem obcowania z kimś. Miłość nie jest czymś, czego by można używać jako ucieczki od siebie, od własnej małości i nędzy; a gdy to czynimy stwarzamy nierozwiązalne zagadnienia, matnie, tragedie. Miłość nie jest abstrakcją; ale poznać jej rzeczywistość można tylko wtedy, gdy pojęcia, wyobrażenia, idee i sam intelekt przestaną w nas być dominujące”, myślała Zoe*.

Od tej chwili nie czuła osamotnienia. Ryba wypełniała każdy skrawek jej ciała. Pływała w tętnicach. Biła płetwami o żebra. Ocierała o duszę. Gdy pragnęła mężczyzny, podpływała do jej gardła i tkwiła ością w przełyku. Przestała być kobietą.

Wcale nie musiało tak być. Gdy spotkali się, wypuściła z ust nagromadzone świetliki. Błyszczała przez następne lata, aż weszła w nią zazdrość. Od tej chwili zapragnęła go tylko dla siebie. Chciała włożyć mężczyznę do melonika i wyciągać za uszy jak zająca. Mogłaby go karmić przez słomkę, albo wystawiać na deszcz.

Gdy poczułam zazdrość przestałam kochać, żaliła się.

A potem za jego plecami urodziła sobie nadzieję. Rankiem przywarła do jego dłoni jak kot albo mucha. Zlizała z nich pot i cukier. Klasnęła powiekami, gdy zbierał ubrania, aż w końcu ścierał z siebie jej oddechy. Pozostała w czterech ścianach, gdy wydrapał ją ze swej skóry. Gdy ryba zagnieździła się w sercu, ona poczuła zimno. Zakasała wysoko rękawy i pociągnęła suma za wąsy. W dzieciństwie niania biła ją po głowie. Od tego dostaje się kaszlu serca, po którym długo leży się w szpitalu.

Umarło we mnie dziecko, płakała.

Rozrosła się wszerz. Albo jak ciasto na chleb, które ojciec postawił w garnku na stole. Urosły z niego brzuchy kobiet. Matka oddała ciało do domu dziecka. Uprasowała sukienkę komunijną, a potem zbudowała dom na łonie natury.

Któregoś dnia cię ukradnę.

Sum popłynął z serca do żołądka, zwinął się w kłąb. Pozostawił po sobie nieświeży oddech i parę z ust.

Ryby nie mają uśmiechu.

————————–

* Jiddu Krishnamurti ,,Uwagi o życiu” z rozdziału: ,,Osamotnienie”, tłumaczyła Wanda Dynowska.

komentarz

  1. Bardzo mi się podoba ten tekst. Pomysł sam w sobie już jest ciekawy ale też zachęca do dalszego czytania rosnące napięcie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *