I jak tu nie wierzyć w bajki? – I miejsce w konkursie „Elfie wakacje”

Słoneczko prażyło przyjemnie, uwalniając z lasu intensywną, żywiczną woń. Niewielka polanka, otoczona brzozowym gajem idealnie nadawała się na dłuższe kontemplacje, czy też piknik we dwoje. Niewielkie połacie roślin nieznanej mi nazwy wyścielały glebę, izolując przed brudną ziemią, lecz nie przed zamieszkującymi ją insektami. Rozłożony na sporym kocu, wpatrywałem się w kursor migający na ekranie laptopa, który po raz kolejny zwidział mi się zabłąkaną mrówką. Jakiś czas temu postanowiłem napisać opowiadanie o elfach. Dziecięca fascynacja twórczością Tolkiena nie wygasła i w tej chwili, w tej scenerii wydawało mi się, że stworze arcydzieło godne mego idola. Jednakże z każdym dniem pomysł ten odsuwał się na przysłowiowe „jutro”. Fakt, że znalazłem czas i chęci stanowił niezbity dowód, że jakaś siła wyższa chce, abym jeśli nie skończył, to przynajmniej rozpoczął to wiekopomne dzieło.

Leżałem więc rozwalony na kocu pośród nieskażonej natury, wsłuchując się w odgłosy przyrody, czekając na wenę. Co prawda napisałem kilka scen, jednak wymagały one czegoś, co mogłoby połączyć je w spójną i całkiem znośną całość. Obróciłem się twarzą do nieba, zakładając ręce pod głowę. Białe chmurki przesuwały się leniwie w przestworzach.

Lubiłem to miejsce. Niedaleko od mojego domu, jednak niemal całkowicie odcięte od ludzkich siedzib. W dzieciństwie często rozbijałem tutaj namiot i bawiłem się z kolegami w „barbarzyńców”. Miło było poganiać po lesie w środku dnia, zaś w nocy posiedzieć przy latarkach, opowiadając straszne historie. To były czasy… Rozmyślania przerwało szczekanie psa. A dokładniej suczki – mojego kundelka imieniem Stopka. Cudowna, przypominająca miniaturkę sarny sunia poszczekiwała za uciekającą jaszczurką albo innym pomniejszym stworzeniem. Zagwizdałem na nią i zawołałem. Po chwili wynurzyła się spomiędzy brzózek i z merdającym energicznie ogonem podbiegła do mnie. Pogłaskałem ją po głowie, a ona najwyraźniej rozumiejąc, że jej pan zawołał ją tylko, by doznała chwilowej pieszczoty, ponownie zniknęła wśród drzew.

Spojrzałem na ekran, ruszając kursorem, aby wyłączyć wygaszacz. Zapatrzyłem się w to, co zdążyłem napisać, raz po raz wertując w pamięci pomysły. Ziewnąłem, zdając sobie sprawę, że słodkie lenistwo, na które pozwoliłem sobie w ten jeden dzień wolnego w tygodniu sprawia, że mam ochotę położyć się na słońcu i pospać do wieczora. Nie zdając sobie z tego sprawy, że mój organizm myślał podobnie, nawet nie zorientowałem się kiedy zapadłem w sen.

***

Nie mam pojęcia, co obudziło mnie pierwsze – ujadanie Stopki, czy ugryzienie, które poczułem w okolicach łydki. Z krzykiem bólu zerwałem się do siadu, wpatrując się w najbardziej zadziwiające stworzenie, jakie do tej pory udało mi się zobaczyć. A wszak widziałem wiele dziwnych stworzeń, szczególnie, gdy część z nich z upodobaniem hodowałem w małych domowych terrariach. Jednak to, co z takim zamiłowaniem gryzło mnie w goleń nie miało niczego wspólnego z modliszkami, czy skorpionami. Nawet nie z gadami. Po pierwsze, było to coś humanoidalnego. Znaczy człowieczego. Wielkie, niemal błękitne oczy wpatrywały się ze złym błyskiem w moją nogę. Nieco zgarbioną sylwetkę pokrywała blond szczecina, w okolicach głowy przechodząca w długie włosy. Wysokie, spiczaste uszy wystawały spomiędzy czupryny, niczym antenki samochodowe. Kończyny górne, jak i dolne były tak dopasowane, że istota mogła poruszać się zarówno na dwóch, jak i czterech nogach (łapach?). Ręce, bo stwierdziłem, że to one jeszcze chwilę temu obejmowały moją nogę, zakończone były ostrymi pazurkami. Cała postać miała może nie więcej niż sześćdziesiąt, do osiemdziesięciu centymetrów wzrostu. Uważniej przyjrzałem się jej twarzy. Prócz wspomnianych wcześniej oczu, twarzyczka stworzenia wyglądała całkiem przyjemnie. Mały, ludzki nosek, kształtny owal twarzy o wąskie usteczka, z których kącików odchodziły jakieś blizny. Nie zdążyłem nawet zastanowić się od czego mogły one powstać, kiedy istotka „uśmiechnęła się” takim garniturem zębów, że żarłacz biały mógłby się spalić ze wstydu. Długie na trzy centymetry kiełki zdobiły całą paszczę stworzonka, które najwyraźniej zamierzało skosztować nieco ludziny. Zerwałem się na nogi, a wystraszone stworzenie zasyczało niemal jak wąż. Zresztą język chyba też pożyczył od tego beznogiego gada. Istota podniosła się na wygiętych w tył nogach, próbując nabrać większych rozmiarów. Cóż, one nie robiły takiego wrażenia jak rozmiary szczęki. Stworzenie zaczęło się skradać do mnie, lekko uginając stawy skokowe. Jednak w tej chwili ujadanie Stopki odwróciło uwagę istoty, która nie spodziewając się posiłków swojego, skądinąd posiłku, skuliła się i kilkoma susami zniknęła w najbliższych chaszczach. Pies pomknął za nią, nim zdążyłem zdać sobie sprawę z tego co tu zaszło. Rozejrzałem się dookoła, wyczekując, że stworzenie jednak wróci, by dokończyć kolację. Wszak zbliżał się wieczór. Słońce zniknęło za koronami drzew, a niebo zabarwiło się na różowo-pomarańczowe barwy. Spojrzałem na laptopa, który najwyraźniej w czasie mojego snu przeszedł w stan uśpienia. Odpaliłem go i sprawdziłem godzinę. Zbliżała się dziewiąta wieczorem. Wystarczyło znaleźć Stopkę i można było wracać. I broń Boże wspominać o tym… czymś. Nie myślałem nawet, żeby nazwać to zwierzęciem, bowiem w prześlicznych oczkach prócz zła, można było wyczytać iskierkę inteligencji. Podniosłem się powoli, rozejrzałem dookoła. Jednak zanim zdążyłem zagwizdać, z szelestem liści wyszła Stopka. I to nie sama. W pysku trzymała kolejne dziwne stworzenie. A raczej małego człowieczka. I to na pewno inteligentnego, bo klął jak najęty.

– Zostaw mnie ty paskudny pchlarzu – wrzeszczał co sił, lekko piskliwym głosem – Jak tylko mnie postawisz, ogon z dupy powyrywam, zobaczysz!

Stopka, nie zważając na groźby, postawiła skrzata na ziemi, wprost pod moimi nogami. Byłem chyba bardziej zdziwiony niż sam… no właśnie. Zagapiłem się na ten cud ewolucji. Mały, na oko wielkości poprzedniego gościa polany, ubrany był jednak niemal jak człowiek. Bo człowiek współczesny nie chodzi w skórze ściągniętej z dzika (razem z włosiem), dziecięcych adidasach i fikuśną czapeczką z pomponem. Musiałem wyglądać naprawdę głupio, bo kiedy tylko facet (bo był to facet, broda i kartoflany nos uwydatniały to dobitnie) skończył pomstować na mojego czworonoga, przeniósł bezczelne spojrzenie na mnie.

– A ty czego się gapisz? – spytał bez ogródek.

– E… jesteś skrzatem? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie. Zresztą to było pierwsze skojarzenie jakie mi przyszło do głowy.

– Sam jesteś skrzatem, baranie! – wybuchnął człowieczek – Jestem czysto krwistym krasnoludem z dziada pradziada! Czy ja wyglądam na skrzata? Mam duże uszy? – zdjął czapkę, ukazując połyskujące łyse gniazdo i całkiem normalne (dla jego rozmiarów) uszy – Nie? No właśnie. Noszę też brodę, co znaczy, że jestem krasnoludem.

Zdębiałem. W pierwszej chwili pomyślałem, że dostałem udaru i mam zwidy. Jednak ból w nodze i cienka strużka krwi płynąca w stronę buta przekonały mnie, że czuję się całkiem normalnie. I na pewno nie śpię. Stopka również nie wydawała się być w stanie snu, obwąchując swoją „zdobycz”, zwinnie unikając kułaka co rusz posyłanego w jej stronę przez krasnoludka.

– No i co, będziesz tak stał jak słup i czekał na oklaski? – spytał krasnolud, uwalniając się od Stopki, która najwyraźniej znudziła się swoją zabawką – Wielkie mi mecyje, zobaczył krasnoluda i zdurniał do reszty. Czy może od początku byłeś tak durny?

Obelgi ze strony sięgającego mi do połowy ud krasnala nieco sprowadziły mnie na ziemię. Było nie było, byłem większy, co za tym idzie silniejszy, i mądrzejszy. W końcu to człowiek panował na ziemi, a nie małe ludziki, prawda?

– Czego tutaj szukasz? – spytałem, uruchamiając na powrót laptopa, który w tym czasie znów się wyłączył – To chyba nie miejsce dla krasnali.

– Krasnoludów – poprawił odruchowo, zakładając czapkę na głowę – Elfy mi pouciekały to teraz ich szukam. Nie widziałeś może jakiegoś? ­­

Elfy? Tutaj?! Naprawdę byłem zaskoczony. Dowiedzenie się, że te piękne i mądre istoty naprawdę istnieją i mogę je zobaczyć stanowiła niespodziewaną okazję, nie tylko dla mnie, ale i dla całej ludzkości! Natychmiast też podzieliłem się tą myślą z krasnoludem.

– Głupiś, czy jak? – zapytał tym razem spokojniej – Za dużo się Tolkiena naczytałeś, czy innych bredni. Jakie piękne, jakie mądre? Toż to zło wcielone, krwiopijce jedne. Karłowate takie – pokazał mniej więcej swój wzrost; duma pewnie nie dopuszczała do niego myśli, że sam również jest kurduplowaty – włochate jak dupa dzika i szczerzy się jak pirania na widok cielaka – zerknął na moją nogę – I chyba cię ucapało, jakbyś nie zauważył.

Spojrzałem po nodze i przypomniałem sobie o stworzeniu, które było sprawcą tej rany. To miał być elf? Te cudowne istoty, które w powieściach były mistrzami łuków i obrońcami natury? Długowieczne i pokojowo nastawione? Przysiadłem z wrażenia, przy okazji wycierając i przemywając nogę.

– Wyjaśnij mi coś…. – zacząłem, próbując sobie uporządkować spostrzeżenia – Jak to możliwe, że te… elfy nigdy nie były opisane w ten sposób. Zresztą… w większości powieści, wy też jesteście nieco… hmm… okazalsi.

Nie zauważyłem w czasie przemywania ugryzienia, że krasnolud dopadł się do mojego laptopa i z zaciekawieniem czytał moją „twórczość”.

– Zostaw! – krzyknąłem, ale krasnal zdążył uskoczyć, nim złapałem go za włochaty kubrak.

– Fantaści pierdzieleni, psia wasza mać – rzucił pod nosem, a ja natychmiast spiorunowałem go spojrzeniem. Ten zaś wzruszył ramionami – Myślicie, że cokolwiek wam się pod tym czerepem ubzdura, to od razu musi to być święta i jedyna prawda. A „Władca Pierścieni” to istna biblia.

Pokręcił głową i wydał zrezygnowane westchnienie. Z pewnością na pokaz.

– Otóż prawda wygląda nieco inaczej – powiedział, siadając na kocu. Przez chwilę grzebał palcem w wielkim kulfonie, wyciągnął z niego coś zielonego, z zaciekawieniem przyglądając się znalezisku i, ku memu przerażeniu, wytarł palucha o koc – Elfy nigdy nie były piękne, a na pewno nie mądre i dobre. Zresztą z tej piękności prawdą jest tylko, że mają słodkie pyszczki. Jeśli się nie uśmiechają oczywiście. Ale to my, krasnoludy, dbaliśmy o to, aby to tałatajstwo nie wydostało się do waszych domów. W końcu nam też zależało na przetrwaniu. Wiemy sporo o waszym świecie, oglądamy telewizję – uśmiechnął się wrednie, widząc moją zdumioną minę – A co myślałeś, że niby skąd wam się nieco więcej prądu dobija? Mamy swoje sposoby, ha!

Pozwolił sobie na triumfalny uśmiech po czym ciągnął dalej.

– Wracając do tematu. Jakbyśmy pozwolili, żeby elfy rozbiegły się po lasach i osiedlach, zaraz byście wytępili je, a później, profilaktycznie i nas. A bycie gatunkiem wymarłym, mimo że widnieje się w encyklopediach, nie jest przyjemne. Wróżki się o tym przekonały.

Rzuciłem mu pytające spojrzenie, jednak nie chciał pociągnąć tematu zagłady gatunkowej wróżek.

– Ok., ale z jakiej racji teraz biega elf i podgryza spokojnych ludzi? – spytałem – Mówiłeś, że nie mogą tak bezkarnie hasać po lasach.

Krasnolud westchnął po raz kolejny, przewracając brązowymi oczyma, jakby prosił jakieś ichnie bóstwo o cierpliwość.

– No, uciekły mi paskudy, jak byłem się odlać, ot co, wielkie mi halo – wyjaśnił krótko i zwięźle.

– Jak to „uciekły mi”?! – zerwałem się z miejsca – Ile ich było?

– Nooo… z pięć czy sześć?… Nie, na pewno nie więcej niż dziesięć – rozłożył przepraszająco ręce – Żaden problem. Złapiemy jednego po drugim, zanim się rozejdą po lesie i będzie po kłopocie.

Chwyciłem się za głowę. Dziesięć takich poczwar ganiających i kąsających mieszkańców… To mają przechlapane. Niech tylko ktoś je nagra i puści do telewizji. Skandal murowany. Myślenie przerwał alarm bijący w głowie. Co on powiedział? „Złapiemy”? Przywołałem na twarzy najmilszy z moich uśmiechów i spytałem.

– To ilu z was będzie was je łapać?

­Krasnolud przez chwilę wykręcał się od odpowiedzi, ale nie widząc innego wyjścia odparł:

– No ja, no i ty…

– Wiedziałem! No kurwa, wiedziałem! – przekleństwo wydawało mi się jedynym słowem, które może opisać sytuację w jakiej się znalazłem – A czemu nie poprosić jakiegoś innego krasnoluda żeby ci pomógł?

– No ten tego mógłbym, gdybym znalazł jakieś dzikie elfy… Ale te to były pod moją opieką. A jak się szefostwo dowie… Za jaja mnie powiesi. A mimo że lubię takie rzeczy, wiszenie za jaja w obecności całej brygady nie jest ani trochę podniecające.

Wyjaśnienia o mało nie doprowadziły mnie do palpitacji serca. A zapowiadały się takie przyjemne wakacje. Mimo, że praca stanowiła nieciekawe ich uzupełnienie, to ganianie z krasnalem po lesie za bandą krwiożerczych elfów nie było mi do szczęścia potrzebne. Westchnąłem i spojrzałem na mojego rozmówcę. Miałem marne nadzieje, że wymigałbym się od tej kabały, więc nie przedłużałem.

– Długo to nam zajmie? – spytałem zrezygnowany.

­- A gdzie tam – machnął ręką – Najwyżej do środy.

Mieliśmy niedzielę.

– Będę musiał wziąć urlop – powiedziałem tylko i wyciągnąłem komórkę, dzwoniąc do przełożonego. Cóż, i tak nie miałem kiedy wykorzystać dni wolnych. Tyle szczęścia w nieszczęściu. Zamknąłem laptopa, chowając go do plecaka. Zawołałem Stopkę, która kręciła się niedaleko.

– Dobra – powiedziałem, biorąc psa na smycz – Odprowadzę ją do domu i możemy ruszać. Zgoda?

Krasnolud pokiwał głową i wyciągnął małą dłoń.

– Dzięki. Kornik jestem – powiedział z uśmiechem. Z ulgą zauważyłem, że podał mi dłoń, która uniknęła pobytu w obfitych nozdrzach Kornika.

– Paweł Romowski – przedstawiłem się – Poczekaj tu na mnie, niedługo wrócę.

Odwróciłem się, kiedy usłyszałem śmiech Kornika.

– Taki stary a nadal w bajki wierzy.

– Pierdol się – skwitowałem i zniknąłem pomiędzy drzewami.

***

Sam nie wiem, co też mnie podkusiło, by zgodzić się na pomoc Kornikowi. Z pewnością nie była to chęć niesienia pomocy społeczeństwu narażonemu na głód elfów. Nie byłem typem człowieka, co to poświęca się dla innych w imię idei. Raczej zwykła, ludzka ciekawość skłoniła mnie, aby poszukiwać zbiegłych stworków w towarzystwie nie mniej nieprzyjemnego indywiduum. Bo to, że Kornik był istnym wrzodem na tyłku, czułem całym sobą.

Zapadała noc, więc aby zwiększyć prawdopodobieństwo zobaczenia elfa, zabrałem ze sobą dwie latarki – jedna mocowana do czoła, druga, halogenowa w dłoni. Całkowicie nie byłem przygotowany na leśne safari bogate w małe krwiopijcze elfy. Zresztą kto by był? Ubrałem się jedynie grubo, żywiąc złudną nadzieję, że szczęki mojej „ofiary” nie zdołają przegryźć się przez stertę bluz i spodni. Pociłem się w nich jak mops, ale wolałem ociekać potem niż krwią. Swoją w szczególności.

Oczywiście, jak każdy fan fantasy, musiałem mieć na podorędziu miecz. U mnie była to katana, kupiona dawno temu w chwili słabości, i nie używana w praktyce niemal w ogóle. Będąc dobrej myśli, że lata spędzone na oglądaniu anime dadzą jakieś widoczne efekty we władaniu japońskim orężem, wyszedłem z domu, zostawiając wcześniej klucz sąsiadom, aby w razie czego nakarmili i wyprowadzili psa. Co jak co, ale o zwierzaki starałem się dbać. Uzbrojony, „opancerzony” i wyekwipowany w prowiant ruszyłem na moje pierwsze wakacyjne elfie polowanie.

Kornik czekał na mnie tam gdzie go zostawiłem. Z przejęcia zapomniałem o kocu, a krasnal pod moją nieobecność uwił sobie z niego przytulne leże. Fakt, wyglądało to nad wyraz interesująco. Człowiek wielkości krasnala ogrodowego, leżący wśród traw na pstrokatym kocu, majtając w górze nogami. Kiedy tylko światło z latarki padło na niego, podwinął się i stanął na nogach. Obejrzał mnie krytycznie od stóp do głowy.

– Samuraj z bożej łaski – pokręcił głową ze zrezygnowaniem.

Ja zaś warknąłem i wyciągnąłem miecz podpatrzonym w „Rurouni Kenshin” chwytem. Nie wyszło tak jak w pierwowzorze, ale na krasnoludzie zrobiło wrażenie. Szczególnie, że czubek ostrza znalazł się na wysokości jego kulfona.

– Dobra, już dobra, przecież żartowałem – powiedział szybko – Tylko uważaj, jak machasz tym żelastwem, bo jeszcze zrobisz z kogoś szaszłyk.

Uśmiechnąłem się na taką reakcję, a słysząc mamroczącego coś pod nosem Kornika, położyłem dłoń na rękojeści. Krasnal umilkł, jak zaczarowany.

– Chodźmy w końcu, bo korzenie tu zapuścimy – rzucił niedbale po chwili ciszy, co tak naprawdę zabrzmiało sztucznie i wymuszenie. Kiwnąłem głową i dałem mu prowadzić.

Przez dłuższy czas szliśmy w milczeniu, przedzierając się przez poszycie lasu. Już dawno opuściliśmy brzozową polankę, a teraz parliśmy naprzód pomiędzy pniami wysokich sosen i świerków. Kornik miał znacznie prościej. Żadne gałęzie nie rosły na jego wysokości, ja zaś co chwila musiałem unikać wystających z pni badyli w celu uniknięcia przemiany w cyklopa. Pajęczyny z okazałymi właścicielami również nie sprawiały przyjemności, oplatając swymi pasmami moją twarz. Maszerowaliśmy tak z dobre pół godziny. Według mnie już dawno powinniśmy wyjść z drugiej strony lasu, ale ten najwyraźniej nie miał zamiaru się skończyć. Przystanąłem na chwilę i z ciekawością spojrzałem na kompas. Strzałka kręciła się bez przerwy, nie dając jednoznacznego kierunku. Kornik zatrzymał się i podszedł do mnie, z zaciekawieniem obserwując moją reakcję. Spojrzałem na niego pytająco, kiedy strzałka zaczęła poruszać się za moim towarzyszem.

– To magia – wyjaśnił krótko. Oczywiście nie uwierzyłem, co okazało się trafną decyzją – Ok., to pole magnetyczne wytwarzane przez krasnoludy. Dzięki niemu czujemy złoża metali w glebie. Niestety to działa również na magnes. Jeśli jakiś krasnolud jest w pobliżu, strzałka wariuje, a później celuje w niego, zamiast wskazywać kierunek. To dość nowa zdolność.

Zapytałem w jakim celu ona powstała, na co Kornik zachichotał.

– To raczej ci się nie spodoba. Słyszałeś kiedyś o błędnych ognikach? – spytał. Kiwnąłem głową – Otóż to żadne zbłąkane dusze, tylko krasnoludy z małymi lampionami. Od wieków robiliśmy wam psikusy, a wy zganialiście to albo na skrzaty, albo na Bogu ducha winne duchy.

­- A co to ma wspólnego z kompasem? – spytałem zaciekawiony.

– No, jak wy zaczęliście używać kompasów w podróżach, to i nam przestało się udawać was zwodzić. No to trzeba było coś zrobić. Któregoś razu jakiś krasnolud stwierdził, że zdolność, która pomaga nam w wyszukiwaniu żelaza miesza w waszych kompasach. I wszystko zaczęło się od nowa – zakończył z uśmiechem. Ja zaś podrapałem się po głowie i po chwili również wpadłem na wspaniały pomysł. Pogrzebałem chwilę w telefonie, po czym pokazałem go Kornikowi.

– O, figa! Wiesz co to GPS? Teraz możesz mnie w czubek nosa cmoknąć, a nie na manowce wodzić – wyszczerzyłem zęby, a krasnal zaklął.

Był rzeczywiście zły, że ktoś znalazł słaby punkt ich zabawy. Cóż, nie bolałem nad tym. W końcu to one były tymi wrednymi. Po tym co usłyszałem poważnie również rozmyślałem nad tym, czy nie rzucić tego wszystkiego w diabły i wrócić do domu. Coraz bardziej przebijała się myśl, że może wyginięcie tych dwóch gatunków zrobi światu przysługę? Jednak dałem już słowo, a słowo fana fantasy to nie dym. Po prawdzie również chciałem jeszcze raz przyjrzeć się tym elfom. Mimo, że były złe i niebezpieczne, możliwość ujrzenia tych legendarnych stworzeń była pociągająca. Jeszcze raz zerknąłem na mapę w telefonie. I aż sapnąłem ze zdziwienia, albowiem znajdowaliśmy się dobre parę kilometrów poza obrębem miasta, niemal w środku dziewiczej puszczy. Szybko sprawdziłem mapę podróży. Była ona nieco dziwna. Wyglądała, jakbyśmy znikali w jednym miejscu, a pojawiali się w drugim. I tak na okrągło. Jednocześnie cały czas zmierzaliśmy na wschód. Zwróciłem uwagę na ten fakt.

– To już jednak magia – powiedział Kornik, nie zatrzymując się – Jak każde stworzenie, które chce się ukryć, musimy mieć przewagę nad przeciwnikiem. Nasza rasa posiada zdolność do krótkich skoków w przestrzeni. Nie potrafię wytłumaczyć ci na czym to polega – po prostu tak jest i już.

Wzruszył ramionami, jakby to wszystko wyjaśniało. Nie zamierzałem się dalej wgłębiać w ten temat. Mapa mówiła sama za siebie.

***

Noc nadciągnęła w pełni, czernią atramentu rozlewając się po lesie. Rzadkie pasma blasku księżyca docierały spomiędzy gęstego listowia. Naprawdę nocą w lesie jest coś, co mimowolnie przyprawia o gęsią skórkę. Człowiek nie tyle spodziewa się zastać ducha, co bardziej rozzłoszczonego czymś dzika albo trafić w melinę pijaków na kacu. Typowo ludzka obawa wywołana współczesnością i jej następstwami. Świeciłem po pobliskich pniach latarką na czole. Póki co wolałem nie oznajmiać wszem i wobec o naszej obecności przy pomocy światła z halogenu. Co jakiś czas zerkałem na mapę, która uporczywie wiodła na wschód.

– Wiesz może dokąd elfy mogły się udać?

Kornik przystanął przy pniu powalonej sosny.

– Możemy chwilę odpocząć – oznajmił, a kiedy usiedliśmy wygodniej odpowiedział – Jak się nie mylę, powinny teraz zacząć gromadzić się w środku puszczy, przy najstarszym drzewie w okolicy. Mamy pełnie, więc nadchodzi ich czas godowy.

Spojrzałem w górę, znajdując wolną od liści i iglastych gałęzi przestrzeń w miejscu powalonej sosny. Rzeczywiście, księżyc mimo, że widoczny dla mnie tylko częściowo, musiał być w pełni.

– Dawno ci one uciekły? – spytałem, opierając miecz o pień – Raczej coś szybko określiłeś ich położenie, jakbyś stracił je dzisiaj.

Kornik pokręcił głową i z westchnieniem winy zsunął czapkę z głowy, świecąc łysiną.

– Od piątku próbuję złapać te elfy – mruknął – Mamy tygodniowe warty przy ich zagrodzie. Dlatego muszę znaleźć je do środy. Ale dorwać każdego z nich osobno jest niemal niemożliwe. Sprawowanie kontroli nad jednym elfem jest ciężkie, a utrzymanie na uwięzi całego stada jest ogromnym wysiłkiem. Dlatego kiedy obniżyłem czujność, wykorzystały to i uciekły. Może i są dzikie, ale nie aż tak głupie. Potrafią znaleźć słaby punkt.

– Hmm… ciekawe. Z tego co mówisz, są prawie jak Velociraptory, inteligentne dinozaury – zdobyłem się na porównanie. Elfy, choć nie tak je sobie wyobrażałem, dalej stanowiły dla mnie obiekt fascynacji – Po co je w ogóle trzymacie, skoro są tak niebezpieczne?

– W tych samych celach, w których niektórzy ludzie trzymają woły i inne zwierzęta – wyjaśnił – Są nam potrzebne przy pracy. Ich zmysł wyczuwania metali jest taki sam, jak nie większy niż nasz. To dzięki tej zdolności jestem gotów wyczuć je z daleka. Tropienie pojedynczych sztuk jest trudne, bo „sygnał” nadawany przez nie jest słaby. Teraz czuję je w większej ilości, co znaczy, że się gromadzą w jednym miejscu.

– A one nie wyczują ciebie? – zadałem pytanie. Z każdym słowem zaczynałem żywić nieco cieplejszych uczuć dla krasnoluda. Ten zaś wciągnął powietrze, pogruchotał w gardle nad wyraz obrzydliwie i splunął zieloną plwociną niemal na mój but. Wszelkie uczucia wygasły, jak za powiewem zimnego wichru.

– Sorka – uśmiechnął się krzywo – Nie wyczują, bo ich własny magnetyzm miesza się z innymi elfami. Nie potrafią określić natężenia w takiej ilości. Dlatego mamy szanse je złapać.

– A jak chcesz się za to zabrać?

– To już zostaw mnie – uśmiechnął się upiornie, a ja zauważyłem, że brakuje mu górnej jedynki. Nie dodawało mu to uroku – Dobra, idziemy dalej.

***

Do tej pory nie zdawałem sobie sprawy z tego z jak niebezpiecznymi stworzeniami przyjdzie nam się zmierzyć. Do czasu, aż natrafiłem na coś białego, sterczącego z kawałka materiału. Zapaliłem halogen i skierowałem światło na znalezisko. I chyba po raz pierwszy podczas tej wyprawy postanowiłem, że nie wspomnę o niej nikomu. Owym materiałem był kawałek lakierowanego pantofelka w zielonym kolorze. Białym zaś czubek kości. Dokładniej czubki – strzałkowej i piszczelowej, przegryzionej na wysokości połowy łydki. Tylko niewielki kawałek ciała znajdował się dalej w bucie. Ostatnim wysiłkiem powstrzymałem odruch wymiotny na widok tak makabrycznego odkrycia. Kornik pokręcił tylko z niesmakiem głową.

– Niedobrze, robią się coraz bardziej głodne…

Bałem się otworzyć usta, żeby zawartość żołądka nie znalazła w nich ujścia, jednak tak błahe stwierdzenie tego faktu było ponad moje pojmowanie. Przeleciałem światłem latarki po najbliższej okolicy. I od razu tego pożałowałem. Pomiędzy pniami dojrzałem więcej śladów ucztowania elfów. Powoli zbliżyłem się do kości.

– To przecież Królowa Lasów i jej świta – powiedziałem bardziej do siebie niż do mojego towarzysza.

– Że kto? – spytał od niechcenia.

– Królowa Lasów. Miejski symbol. Miała to być Pani, która wraz ze swoją świtą panowała nad tymi lasami. Co roku wybierano wśród młodych dziewczyn nową Królową. Jednym z jej pierwszych honorowych zadań było przejście przez leśny szlak dębów. Oczywiście świta miała jej towarzyszyć… – sięgnąłem pamięcią do ostatnich nowinek – I chyba miało to miejsce wczoraj.

Krasnolud przemilczał wnioski, które nasuwały się same. Ja zaś podszedłem do postrzępionej peleryny z zielonego jedwabiu, wykończonego pozłacanym kołnierzem w kształcie strzałkowatych liści. Podniosłem końcówką miecza materiał, a moim oczom ukazał się ogryziony do czysta szkielet. Czaszka zaś przedstawiała najbardziej makabryczny widok, gdyż na jej czubku wciąż było kilka kępek długich, czarnych włosów. Dookoła zwłok tegorocznej Królowej leżały inne, niektóre nie do końca ogołocone ciała. Nieco z boku znalazłem album z tegorocznymi zdjęciami z pasowania Królowej. Widniała na jego okładce młoda dziewczyna, na oko szesnastoletnia, z bujnymi, kręconymi czarnymi włosami, ślicznymi błękitnymi oczętami oraz niewinnym uśmiechem. Z tym uśmiechem to było tak nie do końca, bowiem słyszałem to i owo o domniemanej niewinności tego dziewczęcia. Rzuciłem album w stronę krasnoluda. Ten zaś przez chwilę spoglądał na fotkę. Domyśliłem się, że gapił się w obfity biust objedzonej Królowej, ponieważ wzrok miał iście lubieżny, a z kącika ust pociekła mu ślina, którą wytarł rękawem.

– Cycata – skwitował.

– Będzie z tego afera – powiedziałem, kiedy wróciłem do Kornika – Część ze świty Królowej była osobami na wysokich stanowiskach w Radzie Miejskiej lub rodziną burmistrza. Oni tego tak nie zostawią.

Krasnal przełknął tylko głośno ślinę. Dobrze wiedział, że jeśli nie złapiemy elfów i ujrzą one światło dzienne, a wieść o ich istnieniu rozniesie się po świecie, los obydwu gatunków – zarówno elfów, jak i krasnoludów będzie przesądzony.

– Jakoś to załatwię… – burknął niepewnie, a ja nie skomentowałem. Odkrycie tych ciał nadal przyprawiało mnie o dreszcze.

Jedynym pozytywnym – jeśli było w tej sytuacji coś pozytywnego – był fakt, że byliśmy na dobrym tropie. Szlak dębów był jednocześnie szlakiem do skupiska najstarszych drzew w lesie. Było już dobrze po trzeciej, kiedy znaleźliśmy się na tyle blisko, żeby Kornik mógł potwierdzić, że znajdują się tu wszystkie zbiegłe elfy. Przysiedliśmy z krasnoludem niedaleko jednego z dębów, tak aby potężne pnie zasłaniały nas przed widokiem na polanę, na której stało najstarsze drzewo w puszczy. Pomiędzy pniami mogłem wypatrzeć już naszych uciekinierów. W blasku księżyca biegały dookoła największego dębu, choć bardziej zamiast szczegółów widziałem tylko rozmazane cienie. Któryś z elfów przysiadł na pamiątkowej tablicy postawionej pod drzewem.

– I co teraz? – spytałem – Masz jakiś plan jak je złapać? I w jaki sposób zamierzasz je utrzymać razem?

– O to już się nie martw – próbował mnie uspokoić – Jeśli już znajdą się w zasięgu mego głosu i wzroku, będę mógł przejąć nad nimi kontrolę. Ale będę potrzebował do tego chwili. Dłuższej chwili…

Pokręciłem głową.

– Jak długiej?

– No z dwie-trzy minuty. Dasz radę! – klepnął mnie w ramię. O dziwo, owe klepnięcie poczułem. Spojrzałem na nikczemnego wzrostu stworzenie skazujące mnie na męki w towarzystwie elfów.

– Jakieś rady? – spytałem na odchodnym.

– Uważaj na samicę – rzucił, ruszając w drugą stronę.

– To znaczy?

– Sam się przekonasz.

I zniknął w krzakach. Ja zaś nie miałem nic do roboty, jak podejść nieco bliżej i w odpowiednim momencie zwrócić na siebie uwagę wroga. Przedzierałem się przeto w kierunku starego dębu, starając się nie robić hałasu, ani nie pokazywać się na otwartej przestrzeni. Było to nieco trudne albowiem polana na której stało drzewo było sztucznie stworzona, aby można było podziwiać ten wiekowy pomnik przyrody. Mogłem już rozróżnić poszczególne sylwetki biegające wokół drzewa. Te same paskudy, które przyprawiły mnie o ranę na nodze. Mocniej zacisnąłem dłoń na rękojeści miecza. Byłem już wystarczająco blisko by zaskoczyć elfy, kiedy… coś zwróciło moją uwagę. A raczej ktoś-coś.

Była śliczna.

Była cudowna.

Była przepiękna.

A co najważniejsze – była naga.

W jednej chwili skradałem się jak pierwszorzędny ninja, a w drugiej stałem, śliniąc się jak niedawno Kornik. Mała kobieca sylwetka siedziała na pobliskim głazie, otoczona księżycową poświatą. Długie rude włosy opadały na ramiona, sięgając poniżej linii krągłych piersi, zakrywając sutki. Drobne dłonie złożone miała na podołku, a nogi ułożone tak, aby zakrywały intymną część kobiecego ciała. W nocnym świetle jej sylwetka była na poły mistyczna, zjawiskowa. Prawdziwa Angelina Jolie w rudej, pomniejszonej wersji. Mogłem bez problemu dostrzec końcówki długich uszów wyłaniających się spod potoków miedzianozłotych włosów. Lekko zmrużone zielone oczy dodawały jej seksualności. Na pierwszy rzut oka mogłem poznać w niej elfkę. Tę piękną, z baśni, choć w rozmiarze kieszonkowym. Ta zaś mruknęła coś pod nosem i przesunęła nogami w dół, ja zaś podążałem za nimi wzrokiem.

I wstyd się przyznać, całkowicie straciłem rozum. Jakaś chmurka jednak przesłoniła księżyc, przez co zapaliłem latarkę przy czole. Skierowałem światło na twarz tego cudnego zjawiska, w pełni oświetlając anielską twarzyczkę z maleńkimi białymi kreskami odchodzącymi z kącików kształtnych ust. Maleńki kosmyk włosów opadł jej na nosek, a ona poruszyła nim przeuroczo. Wyciągnąłem dłoń, aby usunąć go z jej twarzy.

I chyba tylko to uratowało mnie od całkowitej klęski. Kiedy tylko moja dłoń ruszyła się w kierunku elfki, w jej twarzy zaszła przerażająca zmiana. Oczy, dotychczas w kształcie migdałów, rozszerzyły się niemal jak spodki, a zielone źrenice wydłużyły się w sposób typowy dla kota. Kobieta rozwarła usta, które zamieniły się w paszczę pełną ostrych jak brzytwy zębów. Kłapnęła w stronę mojej dłoni, a ja w ostatniej sekundzie cofnąłem ją, unikając natychmiastowej amputacji palców. Elfka zaskrzeczała, zwracając na nas uwagę całego stada. I cały misterny plan w łeb wziął, zdążyłem pomyśleć, zanim najbliższy z męskiej, włochatej wersji elfów skoczył na mnie zza kobietki. Uderzyłem na odlew, zapominając o wyjęciu ostrza z pochwy. Na moje szczęście jednak to wystarczyło, aby elf poleciał nieco dalej, trzymając jednak drewnianą pochwę miecza.

Teraz już stałem gotowy do walki. Postanowiłem nieco ułatwić sprawę Kornikowi i wyszedłem z krzaków. Zdawałem sobie z tego sprawę, że taki ruch wystawia mnie na ataki z czterech stron. Jednak mimo wszystko wolałem, aby mieć na oku wszystkie poczwary, a nie obawiać się, że któreś z nich wyskoczy z pobliskich krzaków.

Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Małe paskudy postanowiły w swojej prymitywnej inteligencji otoczyć mnie i zaatakować ze wszystkich stron. Nie dałem im tej możliwości, kiedy niepokojony oparłem się plecami o pień dębu. Teraz widziałem wszystko dokładnie. Siedem kudłatych postaci zbliżało się do mnie powoli, oczekując błędu z mojej strony. Elfia samica przykucnęła na tablicy informacyjnej nieco dalej za plecami swoich towarzyszy. Wydawało się, że ona wydawała polecenia, gdyż co rusz to skrzeczała, to piszczała, dyrygując samcami. Mimochodem odkryłem więc, że elfy posiadają hierarchię, na której czele stoi matrona. Prawdziwy matriarchat. Gdybym jeszcze tylko zdołał przeżyć, aby nacieszyć się z tego faktu… Pierwszy skoczył samiec znajdujący się w samym środku.

Z niejakim zadowoleniem zauważyłem, że ciało zareagowało na atak i odbiło go dość gładko. Elf otrząsnął się tylko i wrócił do szeregu. Kolejny zaatakował nieco z lewej. Następny z prawej i znów środek. Plan ataku był łatwy do rozgryzienia. Jednak choćbym nie wiem jak długo oglądał walki na miecze, nie zastąpiłby one prawdziwego treningu. Żaden z moich przeciwników nie dorobił się niczego groźniejszego od utraty kilku kłaków czy uderzenia w tułów. Nie potrafiłem wycelować ostrzem, dlatego większość ataków kontowałem płazem miecza. Oczywiście i ja nie obszedłem się bez kontuzji. Ramię nieco krwawiło, kiedy szczególnie natrętny osobnik wpił się w nie pazurami i zębami. Kiedy byłem zajęty nim, inny rzucił się w kierunku nóg, szczerząc zęby. Na jego nieszczęście, od kilku lat byłem zagorzałym zwolennikiem glanów i nie rozstawałem się z nimi nawet w lecie. Dlatego też elf został natychmiastowo wysłany z powrotem z cichym piskiem. Ten wczepiony zaś w ramię oberwał rękojeścią w czoło i odskoczył poza obręb atakujących.

Mogę powiedzieć jedno – gdyby nie to, że każda istota posiadająca nieco inteligencji nie potrafi wykorzystać przewagi liczebnej, byłbym już tylko prażącym się na letnim słońcu szkieletem. Dawno temu wyczytałem, że można łatwo odeprzeć atak kilku osób, gdyż rzadko kiedy napastnicy będący w przewadze ilościowej atakują jednocześnie. I rzeczywiście, nie licząc wytrenowanych w tej walce grup, każda inna zgraja stara się wyręczyć swoimi towarzyszami. W tym przypadku również nie było inaczej. Dzięki temu zdążyłem chwilowo wykluczyć cztery z siedmiu atakujących samców. Na sam ten widok uśmiechnąłem się nieznacznie, choć nie było mi do śmiechu. Czekałem na Kornika i jego cudowny plan jak na zbawienie. Sił miałem coraz mniej, ponieważ machanie mieczem było dość ciężkie. Wtem na moją głowę dosłownie zwalił się elf. Najwyraźniej było ich nie siedem a osiem, z czego jeden ukrył się w gałęziach, oczekując na dogodny moment do ataku. A ja posądzałem je o szczątkową inteligencję… Kiedy tylko dziesięć kilo szamoczącego się ciała uderzyło o moje plecy, poleciałem do przodu, omal nie rozkwaszając sobie nosa. Poczułem drapiące pazury na karku i cuchnący zgnilizną oddech. Zdążyłem pomyśleć, że jeśli nie zeżrą mnie teraz, to umrę od ugryzienia, jak ofiara waranów z Komodo. Zamknąłem oczy o po raz ostatni spróbowałem zrzucić z siebie elfa…

Podskoczyłem niczym łania, z dzikim wrzaskiem goryla. Gotów na ostatni pojedynek o życie zacisnąłem dłoń na rękojeści o otworzyłem oczy, chcąc ujrzeć swoje Przeznaczenie. Jednak to, co ujrzałem, na pewno nie było moim końcem. Ogólnie ciężko mi było określić to, co zobaczyłem. A było to dokładnie to: Kornik siedział na tablicy informacyjnej, a obok nieco kucała elfka. Spoglądała na krasnala oczętami rozszerzonymi uwielbieniem, przebierając palcami w jego skołtunionej brodzie. Kornik wydawał się być obojętny na te pieszczoty, spoglądając z uwagą na siedzące przed nim pozostałe elfy. Najwyraźniej przeliczał je, ponieważ mruczał pod nosem i wyciągał przed siebie dłonie, u których chował po kolei palce. Nagle jeden z elfów przykucnął, syknął i otworzył paszczę, szykując się do skoku na krasnoluda. Nie zdążyłbym nawet krzyknąć, by go ostrzec, lecz nie miałem takiej potrzeby. Kobieta, jak gdyby wyczuwając nastrój swojego poddanego, odwróciła głowę w jego kierunku, wyszczerzyła potężne kły i syknęła przenikliwie. Samiec uspokoił się natychmiastowo. Kornik zaś spojrzał na mnie i uśmiechnął się radośnie.

– No, udało się!

***

– Więc to był twój cudowny plan? – spytałem z wyrzutem, kiedy podążaliśmy wężykiem leśną ścieżką do zagrody elfów – Poderwać elfią królewnę?

– Matronę – poprawił mnie Kornik, idący obok. Wcześniej poradził, abym nie zostawał w tyle, ponieważ o ile on sam jest chroniony przez samicę, ja stanowię dla niej tylko tyle, co dobry obiad. Wolałem nie sprawdzać prawdziwości tego ostrzeżenia i dotrzymywałem kroku Kornikowi, co zaś ze względu na jego rozmiar nie było wybitnym osiągnięciem – Każdy elfi opiekun musi mieć bujną brodę. To taka mała słabość tych paskud. Każda panna z krwiopijców leci na to.

– I ty nigdy tego… – zacząłem niezdarnie – Wiesz, nie próbowałeś?

Kornik przystanął na chwilę i popatrzył na mnie jak na idiotę. Nie pierwszy zresztą raz.

– Pogięło cię? Miałbym figo-fago z tym szkaradztwem? – spojrzał z obrzydzeniem na elfkę, która łasiła się do niego, trzepocząc długimi rzęsami – Przecież to skóra i kości, zero owłosienia. Cyce też małe – wzruszył ramionami, a ja zaś milczałem. Najwyraźniej ludzie i krasnoludy mieli odmienne zdanie o kanonie piękna kobiety. A może to tylko gusta?

– Nieważne… – mruknąłem – Więc jesteś pewien, że to wszystkie?

Krasnolud pokiwał głową.

– Na pewno. Mamy szczęście, że zastała nas pełnia. W innym wypadku byśmy musieli szukać ich pojedynczo po lesie.

– A jak rozumiem samce nie zakochują się w tobie? – zdobyłem się na docinkę.

– Zabawne… I co, chcesz za to medal? – rzucił internetowym sloganem Kornik, po raz kolejny zaskakując mnie znajomością współczesnego świata. Zaczynałem się domyślać skąd bierze się tak słaby transfer w lokalnej sieci. Ale kto uwierzy, że to robota krasnoludków? – Skądże. Mielibyśmy szczęście, jak przy drugim, czy trzecim, złapalibyśmy samicę. W innym wypadku pozostawała stara dobra metoda – pałką przez łeb i nieprzytomnego do zagrody.

– Zaiste, wyborne milordzie – również pochwaliłem się znajomością współczesnego języka internetowego. Najwidoczniej na Korniku zrobiło to pozytywne wrażenie, ponieważ zaśmiał się serdecznie. Szliśmy dalej już w milczeniu. Powoli zaczynało świtać. Dochodziła piąta nad ranem.

Zagroda dla elfów była tak naprawdę ziemianką z czymś podobnym do lisiej nory jako wejściem. Ja na swoje szczęście nawet nie próbowałem się przymierzać do przeciśnięcia się pod korzeniem powalonej brzozy w mroczny tunel pode mną. Dlatego też pozostawało kwestią moich domysłów jak ta sławetna zagroda mogła wyglądać. Kornik zaś zapytany o to wzruszył ramionami, nie udzielając odpowiedzi. Kiedy tylko elfy zniknęły pod ziemią, ja usiadłem na pniu, obserwując wyłaniające się spomiędzy koron drzew pierwsze promyki letniego słońca. Usłyszawszy szmer u wejścia do jamy, spojrzałem na gramolącego się na powierzchnię krasnoluda. Kornik wspiął się na pień i usiadł koło mnie, zabawnie majtając w powietrzu nogami.

– Eh, jeszcze ci nie podziękowałem za pomoc – zaczął skrępowany, po czym wyciągnął dłoń – więc dziękuję. Bez ciebie bym nie dał rady.

– Nie ma sprawy – uśmiechnąłem się. Chyba zaczynałem lubić tego typka – Nareszcie jakaś prawdziwa przygoda!

Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Przypomniałem jednak sobie o jednej ważnej rzeczy. Mianowicie o ciałach Królowej Lasu i jej świcie.

– O to się nie martw – uspokoił mnie krasnolud – Jakoś to załatwię. Pójdzie na bezdomne psy, albo na jakiś włóczęgów. Nawet nie wiesz ile ich się kręci po lasach. W ostateczności zostają narkomani. Tak mój kuzyn zrobił w Stanach. Była afera, że hej…!

Dziwnie nieuspokojony przyjąłem informacje o takim załatwieniu sprawy. Jednak ja nie zamierzałem wracać na miejsce uczy elfów. Dość naoglądałem się trupów i szkieletów jak na jeden dzień. A raczej noc.

– Będę się zbierać – oznajmiłem i wstałem – Muszę wyprowadzić psa i nieco odespać noc.

Spojrzałem na krasnala.

– Raczej już się nie zobaczymy, prawda? – spytałem, a on kiwnął tylko głową – I jak tu nie wierzyć w bajki…?

Machnąłem mu ręką na pożegnanie i odwróciłem się, by ruszyć na zachód.

– Zaczekaj! – powiedział Kornik, a ja odwróciłem się tylko po to, by zobaczyć zmierzającą w moją stronę drewnianą pałkę, a następnie stadko rozbieganych gwiazdek.

Runąłem na ziemię jak długi. Ostatnim co usłyszałem był głos krasnala mówiący coś o amnezji i krótkie „sorka”. Zapadła ciemność.

***

Słońce przygrzewało w twarz, a jego jasność wyrwała mnie z odmętów snu. Uniosłem się na łokciach, z trudem opanowując konwulsje pochodzące od bólu głowy. Otworzyłem powieki, które na obecną chwilę były chyba z ołowiu. Na pierwszy rzut oka nie mogłem sobie przypomnieć gdzie jestem. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że leżę na kocu, otoczony gajem brzozowym, na mojej ulubionej polance. W jaki sposób tu trafiłem, ani dlaczego byłem ubrany jak bezrobotny ninja, nie byłem w stanie określić. Przypomniał mi się dziwny sen, jaki miałem. Naprawdę był dość porąbany. Ganiałem za jakimiś potworkami z krasnoludem u boku, a głównym bossem była naga elfka. Spojrzałem na leżący obok miecz i puste butelki po wódce i soku. Chyba zrobiłem sobie dość mocno zakrapianą zabawę w LARP-a.

Oj, a miałem nie pić… Jednak nie czułem się aż tak skacowany, jak powinno być na połówkę wódki. Najwyraźniej więc nie wypadłem z formy… Tylko gdyby tak łeb nie bolał… Dotknąłem czoła, wykrywając na jego powierzchni sporego bolącego guza. Pokręciłem głową, ale to tylko spowodowało kolejną falę bolączki. Najdelikatniej jak mogłem podniosłem się z ziemi i otrzepałem. Zabrałem moje rzeczy oraz śmieci, po czym ruszyłem do domu. Piknięcie w kieszeni powiadomiło mnie, że telefon jest na skraju wyczerpania. Dziwne, bo mam zwyczaj ładować go codziennie.

Wyciągnąłem telefon i ze zdziwieniem zobaczyłem odpalony GPS. Ciekawe…

Michał Grodowczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *