Hotel Zakarpacie

– Chodź – powiedziała Nadia. – Pokażę ci coś.

DSC09748Podałem jej rękę i podniosłem się z łóżka. Poprosiła, bym zgasił światło, jedyną lampę w zasikanym pokoju, który lata świetności miał dawno za sobą, o ile w ogóle kiedykolwiek je miał. Tapeta złaziła ze ścian jak wylinka z zaskrońca, jak cienka błonka jelita z kiełbasy. Wypłowiały plusz na fotelach i tapczanie cuchnął zapachem setek spodni, które na nim siadały, brudnych majtek, spoconych ud. Nawet pościel, w której leżałem, choć wyprana, miała w sobie sztywne wspomnienie wszystkich, którzy w niej dotąd spali, ich nocy pełnych snów albo jęków, przewracania się z boku na bok, ciepłych ciał ułożonych pod przykryciem jak rosnące drożdżowe ciasto pod ścierką.

– No, chodź – ponagliła mnie Nadia, więc wstałem, otuliłem się kocem i wyszedłem na balkon.

W hotelu Zakarpacie wylądowaliśmy przypadkiem, koła samochodu same skręciły na nieczytelny drogowskaz, w wyboistą drogę, do miasta, w którym na ulicach leży węgiel, a ludzie są widoczni słabiej niż ich cienie. – Jedź w prawo – powiedziała Nadia. Użgorod, odcyfrowałem cyrylicę, gród nad rzeką Uż. – Jedź, jedź – mówiła, a ja krążyłem po mieście bez celu, mijając śpiące na chodnikach psy. W końcu zatrzymałem się przed ciemnym i posępnym gmaszyskiem, rzędami pionowych klatek pnących się w górę, przypominających wydartą z zeszytu kartkę w kratkę. – Tu DSC09749będzie dobrze – rzekła Nadia i poleciała załatwiać formalności.

Recepcjonistka wstukała w system numery naszych paszportów i wyjaśniła, że z powodu trudnej sytuacji muszą oszczędzać prąd. Działała tylko jedna winda, ciemności spowijały długie korytarze i opustoszałe kantorki etażowych. Byliśmy jedynymi gośćmi.

– Niesamowite, co? – spytała Nadia, pokazując ręką przed siebie, w ciemność. Użgorod cały musiał oszczędzać prąd, w domach paliły się pojedyncze światła. Żadnych neonów, różowych reklam, latarni. Wcześniej, kiedy wyszliśmy do monopolowego po wódkę i chipsy, nie zwróciliśmy na to uwagi, przemknęliśmy przez wieczór miękko jak jaskółki przez dym. – Jak się wam tu żyje teraz, na tej Ukrainie? – zapytałem w sklepie dziadka sączącego wiśniówkę z małpki. – Tu nie Ukraina – odparł z powagą. – Tu Ruś Zakarpacka.DSC09750– Do góry spójrz, do góry. – Nadia zadarła głowę, a ja poszedłem w jej ślady. Niebo nad nami rozrywało się. Rozkładało nogi, pokazując skarby, miliony skarbów w mlecznym wnętrzu perłowej macicy. Kosmiczna cipka, pomyślałem. Nadia przytuliła się do mnie.

Na Zakarpaciu mieszka zlepek narodowości: Rusini, Łemkowie, Węgrzy, Żydzi, Huculi. Chcieli niepodległości, a jakże, chcieli jej w 1991, kiedy w referendum opowiedzieli się za autonomią, pewnie chcą jej i teraz, bo konsekwentnie ignorują rząd w Kijowie i nawet czas mają środkowoeuropejski, a nie wschodni, zawsze godzinę do przodu, tak jakby chcieli już bardziej do tego Zachodu, do zakichanej Europy, która ma ich całkowicie w dupie.

– Nigdzie nie widziałam takiego nieba – powiedziała Nadia. Ja też nie widziałem, tak jak nie widziałem nigdzie indziej innych rzeczy, dziewczyny tańczącej z psem na ulicy, której obcasy grzęzły w błotnistych koleinach i która nieustannie przydeptywała sobie zbyt długą sukienkę. Wyglądała jak czapla podrywająca się do lotu, machała skrzydłami i wydawało mi się, że zaraz wzbije się w niebo, uleci, zabierając ze sobą użgorodzki syf. Nie zbierała na nic, po prostu tańczyła, do jakiejś durnej piosenki lecącej z pobliskiej knajpy. Nie widziałem też nigdzie indziej takich mężczyzn. Wielkich jak kredensy, zwalistych, a jednocześnie pokornych, skurczonych jak karłowate drzewka, które przycina się co rok, by nie urosły zbyt wysokie i wszystkie siły wkładały w wydanie owoców. Na szyjach mieli złote łańcuchy, naDSC09751 palcach sygnety, na twarzach wąsy.

Palili papierosy, jedli chałwę ze słonecznika i drapali się w karki. Byli piękni jak kawałki węgla.

– Robi się jasno.

Spojrzałem na zegarek, była czwarta rano. Nie wiedziałem, którego czasu, dobrego czy złego, ale nie miało to znaczenia. Nie przespałem tej nocy ani minuty, nie pomogła wódka, nie byłem w stanie zmrużyć oka w tym hotelu, pamiętającym Breżniewa, a może i Chruszczowa, w hotelu, w którym z zasłonek wysypywały się zasuszone ciałka ciem, a z wanny emalia odłaziła kawałami, ukazując brzydkie strupy rdzy.

DSC09757– Pójdziemy na spacer? – spytała Nadia i przeciągnęła się. Był piątek, dwudziestego drugiego sierpnia, dwa dni przed Świętem Niepodległości Ukrainy.

– Chodźmy – powiedziałem, a słońce przebiło się przez betonowe osiedle przed nami jak wiertarka i zakłuło nas w oczy.

I wyszliśmy w to piątkowe światło, prosto przed siebie.

Joanna Kocik

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *