„Historia pewnej uliczki” – Simin Daneszwar: tłumaczenie Część 2.

Postanowiłam zapytać o zdrowie Badri, nim wrócę do domu. Drzwi otworzyła mi jej matka. Zmieszała się na mój widok. Też poczułam się nieswojo. Kiedy zdejmowałam w przedpokoju buty, słyszałam jak Badri czyta na głos: „Tik tak, co mówi zegar…”. Odsunęłam zasłonę do pokoju i zobaczyłam ją siedzącą przy korsi z książką. Na narzucie porozrzucane były zeszyt, pióro i atrament. Kiedy mnie ujrzała, rzuciła książkę na bok i wstała. Twarz jej się śmiała. Nie zmieniła się ani trochę. Na sobie miała ten sam znoszony szkolny płaszczyk. Usiadłam przy korsi, pachniało węglem. Mała już chciała usiąść koło mnie, gdy wkroczyła jej matka: „raz dwa spać, żebyś szybciej wydobrzała”. Badri posłusznie położyła się przy piecyku, ale spała niespokojnie.

Na jednej z półek stała klatka z kolorowym ptakiem, nie wiem jakiego gatunku, a obok łuk i strzały. Drugą półkę zajmował zegar, wokół którego leżały owoce persymony. Tykanie zegara działało mi na nerwy. Sąsiadka przełożyła owoce na talerz, postawiła przede mną i poszła zaparzyć herbatę.
– Nasz dom jest do kitu – odezwała się Badri, wstając.

Wyciągnęła skądś zszarganą lalkę i położyła na korsi. Nie wiedziałam, co powiedzieć. O lalce – nie było mowy. Była już wystarczająco wymęczona. Na opowieści też nie był to najlepszy moment. Od tego są wieczory. Badri mówiła dalej:
– Mieliśmy kiedyś duży dom. Z ogrodzoną fontanną, żebyśmy z bratem nie powpadali do wody. Popołudniami, kiedy mój brat wracał ze szkoły, przytrzymywaliśmy się barierki i karmiliśmy ryby chlebem. Rybki rzucały się na okruchy, było ich mnóstwo, czerwone i srebrne.

Wystawiały swoje małe pyszczki z wody i znowu chowały pod powierzchnię… – Zaczęła naśladować rybie miny. Kiedy mieszkaliśmy w naszym domu, brat był dla mnie dobry. Przynosił mi dużo rzeczy. A teraz nie ma niczego, co mógłby mi dać. Bije mnie i mówi, że jak będzie duży, to będzie bił swoją żonę. Co i rusz chce coś od mamy. Teraz na przykład, żeby mu kupiła kolarzówkę. A jak nie, to przynajmniej parkę gołębi. Jeden gołąb kosztuje trzy tumany . Jak ja nie chcę tutaj mieszkać. A do tego on tak strasznie przeklina. Wczoraj celował z łuku w szybę w waszej szklarni, żeby ją potłuc. Prosiłam go, żeby tego nie robił. A jak on się boi waszego dozorcy. O mały włos już by dwa razy sprał mojego brata na kwaśne jabłko. Raz, kiedy zabrał rower synowi Maszdiego Toghiego. Jeździł na nim tam i z powrotem, a na koniec wjechał w dozorcę i wywalił mu wszystko z kosza. Dozorca ganiał go, ale nie udało mu się go dopaść. Mój brat zaśmiewał się do rozpuku, kulił i uchylał. A drugi raz piłka wpadła mu do waszego ogrodu. Zapukał głośno do drzwi, dozorca otworzył i mówi: „no to mam cię”. Trzęsłam się cała ze strachu, a mój brat na to:

– Jak chcesz to mnie uderz, ale pójdę na skargę do twojej pani i wylecisz.
– Myślisz, że się jej boję? A co ona może?
Strasznie dużo klął i nie oddał mu piłki. Ciągle jest u pani w domu.
Matka Badri weszła do pokoju z herbatą na tacy. Zdenerwowała się, widząc, że córka znowu siedzi. Postawiłam moją herbatę na korsi. Szklaneczka aż podskoczyła na narzucie, kiedy brama na podwórko trzasnęła z impetem. Do pokoju wpadł trzynastoletni, na oko, chłopiec. Wyglądał na rozrabiakę. W zabłoconych butach podszedł do półki, zdjął łuk i strzały, złapał dwie persymony i włożył do kieszeni.
– Powiedziałbyś chociaż „dzień dobry” – upomniała go matka, ale chłopcu się spieszyło.
– Słyszałam, że twoja piłka wpadła na nasze podwórko – zagadnęłam go.
– Wpadła, to wpadła, ja jeszcze pokażę temu pani dozorcy. Ojciec…
– Powinieneś przyjść z tym do mnie, to prosty człowiek, taki mądry chłopiec jak ty nie powinien był…
– A co cię to obchodzi? – przerwał mi w pół słowa. Po co tu w ogóle przyszłaś?
– Co ja się z nim mam! Wstydź się, synu! – Matka chłopca załamała ręce.
– Sama jesteś do niczego, więc się zamknij, łajzo jedna!
Chłopak zniknął równie szybko, jak się pojawił.

Zażenowana sąsiadka nie wiedziała, gdzie oczy podziać, a ja nie miałam pojęcia, jak się zachować, żeby jej pomóc. Siedziała tak pobladła, żując rąbek czadoru.
– A jak gorączka u Badri? – zagadnęłam w końcu.
– Nie wiem, nie umiem zmierzyć temperatury. Wieczorem ma być jej ojciec, to zmierzy.
Nagle zmieniła temat, jakby szukając dla siebie usprawiedliwienia:
– Dzieciak potrzebuje ojca. Kobieta nie jest w stanie poradzić sobie sama z chłopakiem.

Czy większość chłopców jest taka? – zastanawiałam się w drodze powrotnej. – A kiedy dorastają, stają się tacy jak doktor Hasan Chan?
Nie minął tydzień, a nasz dozorca odszedł. Wertowałam książkę kucharską w poszukiwaniu przepisu na choreszt-e fesendżun. Często jadaliśmy na mieście, a w domu na kolację tylko jajecznicę albo jajka na twardo, tak że już mieliśmy dość. Akurat czytałam: „co zrobić, żeby kofty się nie rozpadały”, kiedy ktoś zapukał. To była sąsiadka. Upewniwszy się, że „męża nie ma w domu?”, uspokoiła się i weszła do środka, ale wyglądała na przygaszoną. Poskarżyłam się na dozorcę. Skwitowała to stekiem przekleństw, jakich w życiu nie słyszałam. Myślałam, że przyszła po piłkę syna. Ale nie, miała do mnie ważniejszą sprawę.

– Kochanieńka, przyszłam z prośbą. Niech Bóg ci to wynagrodzi. Ludzie gadają, że pani zna wszystkie języki i te nasze, i te obce. Chciałam prosić, żebyś zadzwoniła do drugiej żony mojego męża i przekazała jej po swojemu kilka ważnych rzeczy. Wiem, że męża nie ma teraz w domu, wczoraj z niego wyciągnęłam, nie miałby nic przeciwko, że przychodzę z tym do pani…

– Ale ja nie znam przecież tej kobiety, poza tym jestem zajęta, właśnie miałam gotować…
– Jego druga żona… proszę nie brać tego do siebie, niech mi język uschnie, jest zupełnie jak pani. Wielka mi urzędniczka, niczego nie potrafi zrobić. Wygodnisia płaci miesięcznie osiemdziesiąt tumanów tej zasmarkanej służącej, a sama nie brudzi sobie rączek pracą. Mało tego, że pazury zapuściła takie długie jak łopaty, to jeszcze pomalowała je na krwistoczerwony kolor. Jedyne, co potrafi, to łazić roznegliżowana pod rękę z moim mężem… Poza tym żłopie wino. O losie! Chciałam panią prosić, żeby pani do niej zadzwoniła i przemówiła jej do rozsądku. Po swojemu przekazała temu babsku, że to się nie godzi tak wyrzucać mnie z dziećmi na ulicę. Boże, zaklinam cię na tę kłódkę, którą pocałowałam , daj tej kobiecie to, czego chce. Niech to dostanie, żebym i ja mogła dostać to, czego ja chcę.

Przyjrzałam się jej. Na jej twarzy nie widać było oznak choroby. Zaprosiłam ją do środka. Nie chciałam jej rozczarować, byłam jej ostatnią deską ratunku.
– Kochanieńka, jaki jest sens znać te wszystkie języki, jeśli nie pomoże pani innym kobietom, jeśli, jak mówi mój syn, nie upomni się pani o nasze prawa?
– Ale ja przecież nawet nie wiem, czemu pani wyprowadziła się z domu. Nie mam pojęcia… Nie wiem, dlaczego…
– Wszystko ci opowiem od samego początku, kochana – przerwała mi w pół słowa. Kilka miesięcy temu poszłam do łaźni… powinnam była iść prosto do kostnicy. Matka Akbara wzięła myjkę, pokiwała głową i mówi: „Masz, kobieto, prawo. Choćbyś nie wiem jak schudła i zmizerniała, masz prawo”. Która to godzina? Pora modlitwy południowej. Do czego niby miałabym mieć prawo? – spytałam, czując jak zaczyna oblewać mnie zimny pot. Od jakiegoś czasu miałam przeczucie, że mnie oszukuje. Wieczorami wracał późno. Nie miał na nic chęci ani cierpliwości. Często był już po kolacji, a jeśli jadł w domu, to cały czas się czepiał i mnie strofował. Na dzieci w ogóle nie zwracał uwagi. Albo się na nie wydzierał. Jego matka patrzyła na mnie, jakbym miała gangrenę, ale – o dziwo – zrobiła się milsza. Zaczęłam się denerwować, bo wiedziałam, że coś jest na rzeczy, ale jeszcze nie spodziewałam się, co za nieszczęście mnie spotka. Poszłam do hinduskiego fakira. Zapewnił mnie, że czeka mnie długie życie, a mój znak zodiaku jest pod wpływem Saturna, więc trochę się uspokoiłam. Aż do dnia, w którym łazienna opowiedziała mi wszystko ze szczegółami. Oszczędzę pani nerwów. Nawet nie wiem, kochana, jak ja wzięłam tę kąpiel, a potem wyskoczyłam stamtąd jak oparzona i pojechałam taksówką pod adres, który mi dała. Zapukałam do ich zakichanego domu. Otworzyło wielkie babsko.

– Chciałabym rozmawiać z panią Manir – powiedziałam.
– Jest w biurze – brzmiała odpowiedź. Będzie o drugiej po południu.
Kochana, stałam tak do tej drugiej. Żołądek mi się skręcał z głodu. Ale warowałam tam jak pies. Nawet sobie pani nie wyobraża, co poczułam, kiedy zobaczyłam mojego męża siedzącego obok niej w samochodzie. Schowałam się migiem w otwartej bramie domu obok. Jak mam powiedzieć, co czułam? Mało brakowało, żebym padła trupem. Na szczęście mój mąż nie przytulał się za bardzo do tej laluni. Jak tylko weszli, pchnęłam drzwi i wlazłam za nimi. Klęłam na czym świat stoi i wykrzyczałam wszystko, co mi ślina na język przyniosła. Ta wredota, Manir, wyjrzała do mnie:
– Siostro, co ci? Z kim pani rozmawia?
– Z tobą, ty przeklęta ladacznico. Najpierw kradniesz mi męża, a teraz mnie siostrą nazywasz, kanalio?
Lafirynda jedna wyszła, wzięła mnie za rękę, zaprowadziła do pokoju, posadziła i dała szklankę wody. Nie wzięłam ani łyka, mimo że o mało nie uschłam z pragnienia, a pot ze mnie kapał. Bałam się, że dostanę zawału. Zresztą, gdzie tam u mnie serce… to tylko pozory… Co to ja mówiłam? Ach tak. Obejrzałam ją od stóp do głów, tę latawicę. Włosy ufarbowane na blond. Koloru gliny. Chuda i zasuszona, brzuch przyklejony do kręgosłupa. Ale Bóg mi świadkiem, nie mogę zaprzeczyć, nie odezwała się ani słowem. Z podłości, rzecz jasna. Pytasz, o co chodzi, tak? Mam dwoje dzieci. Piętnaście lat harowałam w jego domu. Zestarzałam się. Dałam sobie radę ze wszystkimi trudnościami. Od dwóch lat życie zaczęło się nam układać. Bóg okazał nam miłosierdzie. Poryczałam się jak bóbr. Babsko tylko słuchało. Dobrze wiedziała, jak zagrać, miała dobre karty… To ja wyszłam na tę złą. Na koniec powiedziała:

– Bóg mi świadkiem, nie wiedziałam, że doktor ma dwójkę dzieci. Na początku nie wspomniał nawet słowem o żonie. Dowiedziałam się później od łaziennej. Ale wyparłam tę wiadomość i powiedziałam sobie, że nic mi do tego. Poza tym sprawy zaszły już za daleko, od miesiąca byliśmy zaręczeni, a kiedy poskarżyłam się doktorowi, powiedział tylko: „taaa, jest jedna stara kobieta, opiekuje się moją matką i domem”.

Słysząc to, wpadłam we wściekłość. Ja? Ja stara? Sama jest stara, łachudra podła! Jestem pewna, że pod bluzką trzymała świstek z modłami jakimiś, które mnie spętały, bo gdyby nie to, złapałabym ją za kudły, wytarmosiła i udusiła. Jędza przebiegła! Nie ma takiej drugiej. Zaczęła grać bidulkę. Przeprosiła mnie. „Oczywiście, że pani nie jest stara” – dodała – „no cóż, bardzo mi przykro. Nie wiem, co robić”. Zamęczam panią, kochanieńka. Koniec końców, kiedy wróciłam do domu, rycząc przez całą drogę, był już wieczór. Dzieciaki i teściowa siedzieli na podwórku, poderwali się z radości na mój widok. Kazałam im się trzymać z daleka i dać mi spokój. Padłam do łóżka. Gdyby nie te dzieci i gdyby nie trwoga przed Bogiem, to jeszcze tego samego wieczoru, jak Boga kocham, wzięłabym opium i zniknęła z tego świata. Niby po co innego ludzie biorą opium? Przez tydzień nie przełknęłam ani kęsa. Jaki to ból, kiedy wiesz, że twój mąż nie przyjdzie spytać, jak się czujesz, nie kupi nawet jednego jabłka i nie da dzieciom, żeby ci przyniosły. Podły los. To Mirza Hasan kupował nam owoce i przynosił do domu, kiedy nic nie mieliśmy. Mąż przyszedł raz wieczorem, kiedy było ze mną bardzo źle. Usiadł przy mnie ze swoją matką, a ja odwróciłam się twarzą do ściany i zaczęłam płakać.

– W końcu jestem muzułmaninem, mogę mieć nawet cztery żony – tłumaczył. Przestań już grać i stosować te sztuczki. Jeśli ci tak źle, to się wyprowadź. Wolisz, żebym dał ci rozwód…?
Przetarła oczy. Wytarła nos w rąbek czadoru i mówiła dalej:

– Na ich ślub ubrałam się na czarno. Od stóp do głów. Wzięłam fajkę wodną i poszłam na przyjęcie. Nie było zbyt wielu gości. Wie pani, jak mi się ręce trzęsły, mało brakowało, żebym upuściła tę fajkę na dywan. Nogi się pode mną uginały, myślałam, że runę jak długa na ziemię. Szczęśliwa panna młoda, ta wstrętna lafirynda, podeszła i wzięła ode mnie fajkę. Usiadłam bez sił koło teściowej. Zołza bezczelna przyszła się poprzymilać, zarzuciła mi ręce na szyję i pocałowała mnie. Krew mnie zalewała, ale nie miałam odwagi nic powiedzieć… Od dnia ślubu to ona stała się panią domu, a ja zostałam kuchtą. Potem dotąd wieszała na mnie psy, aż mnie wykurzyła z domu. A teraz, moja droga, widzę, że jednak mniejszą obelgą było mieszkać z tą zołzą niż tu, na tej pustyni. Boże ty, Boże, nie pozwól dzieciom żyć bez ojców. O mało nie straciłam córki, mojego serdeńka. Trzeba jej było zmierzyć temperaturę. W ogóle nie spadała. Co do syna, to sama pani widziała. Jak mam go przyprowadzić do porządku? Ciągle mnie obwinia: „to twoja wina, jesteś nic nie warta i dlatego ojciec wyrzucił nas z domu”. Chodzi do klasy z dziećmi ogrodnika, zarządcy kanatów i śmieciarza. Od nich się uczy. Mało brakowało, a pani dozorca by go omamił. Zabrał go raz na spacer, kupił mu lody. Wypożyczył rower i przewiózł go na bagażniku. Dzięki Bogu, że przyuważył to Maszdi Safar… Maszdi Safar to bogobojny człowiek. Nie dając niczego po sobie poznać, nabrał mojego chłopaka i powiedział mu, że ojciec przyjechał. Dzieciak w te pędy przyleciał do domu, a za nim Maszdi Safar.
– Gdzie ojciec?

Maszdi Safar dał mi znak.
– Twój ojciec był, ale cię nie zastał i poszedł – wymyśliłam. Zarzuciłam panią moimi problemami, wystarczy już. Ale jeśli możesz, kochana, wyświadczyć mi tę przysługę… To będzie się liczyło, jakby odbyła pani wielki hadżdż .
Wzięłam od niej numer telefonu i podeszłam do aparatu. Manir po drugiej stronie słuchawki miała senny głos. Przyjęła moje przeprosiny za to, że się wtrącam w nie swoje sprawy i cierpliwie wysłuchała tego, co miałam do powiedzenia. Sąsiadka stała z uchem przytkniętym do słuchawki, od czasu do czasu kiwając głową, a pierś unosiła się jej i opadała. Manir wyjawiła, że „doktor” rozmawiał z nią i że przekonała go, by Fatima i dzieci wrócili do domu. „Po co ma ponosić dodatkowe wydatki na utrzymanie drugiego domu. Co było, to było… Ale jest jeden warunek”.

– Fatima ma skończyć z czarami. Żadnego grzebania oślich głów w piwnicy, wrzucania podków do paleniska, rzucania klątw w uliczce przed bramą, dosypywania do wody, herbaty czy jedzenia specyfików przynoszących szczęście albo pecha… Wie pani, że kiedy wracałam z pracy w biurze, Fatima witała mnie zaklęciami i dmuchaniem w twarz. Sama słyszałam ze sto razy, jak mamrocze: „głusi, niemi, ślepi – oni nie zawrócą ”. Chyba sama pani przyzna, że tak się nie da żyć, strach czegokolwiek dotknąć, żeby się nie pochorować.
Złożyłam obietnicę w imieniu sąsiadki, odłożyłam słuchawkę i zobaczyłam, jak ta, zgięta w pół, całuje drzwi do pokoju.

W końcu przyszedł słoneczny dzień. Wracałam rano z łaźni, droga ciągle nie była wyasfaltowana. Za to remont domu posła jak najbardziej ukończony. Amerykańscy najemcy już byli na miejscu, z wszystkich kominów wydobywał się dym, a przed bramą do ogrodu stały zaparkowane trzy dżipy i jeden cadillac. Nasz były dozorca, który pracował teraz dla właściciela tych wszystkich cudeniek, polerował właśnie przednią szybę cadillaca. Na włosach chyba zrobił sobie trwałą, były bardzo kręcone i ociekały pomadą. Kiedy go mijałam z moją torbą i w kaloszach, zawył klakson cadillaca. Odwróciłam się mimowolnie, a dozorca zaśmiewał się do rozpuku. Niech mnie diabli, wstawił sobie złote zęby! Belki, deski i inne artykuły budowlane walały się dalej na ziemi. Uwięziony w betonowych kręgach strumyk pysznił się nowym wyglądem, ale zamulona woda mieszała się dalej z błotem ulicy, a ja wysłałam moje pismo do urzędu miasta bez cytatu z poezji. Przed domem czekała na mnie Fatima. Na twarz nałożyła jasny puder, policzki podkreśliła mocnym różem. Pachniała wodą różaną, a na sobie miała jedwabny czador w kwiatowy wzór. Spytałam o samopoczucie Badri.

– Lepiej.
– Już nie gorączkuje?
– Nie. – Po chwili milczenia zapytała: – Ma pani garnek na sześć kilo ryżu?
– Mam jeden garnek, nie wiem, na ile kilo.
Zaprosiłam ją, by weszła do środka, i wlepiłam w nią pytające spojrzenie.
– Mój mąż, jego druga żona, teściowa i bliżsi krewni przychodzą dziś w gości – oznajmiła.
– Pani córka choruje, a tu tylu gości w drodze. Przygotowanie wszystkiego w takiej sytuacji musi być trudne.
– Co robić, droga pani. Żona mojego męża ma w czasie ciąży zachcianki. Zachciało jej się teraz asz- reszte .
Podałam jej garnek.
– Za mały. Ale nie ma wyjścia. Dam Badri, żeby potem odniosła.
– Więc Badri już wychodzi? Tak? – spytałam z radością.
– Co będę przed panią ukrywać, właściwie to nic jej nie było… Myślałam, że pani się od razu domyśliła – mówiła, a jej twarz poczerwieniała. Postawiła garnek na ziemi.
– Dzieci to podstawa życia kobiety i mężczyzny, moja droga. Czemu nie ma pani dzieci?
– Nie wiem.
– A może jesteś, kochana, bezpłodna – któraś z krewnych spodziewa się dziecka? Ma pani kogoś znajomego w łaźni?
– Nie.
– Pozwól kochana, że się uporam z robotą na dzisiaj, a jak już będzie po wszystkim, razem pójdziemy do kostnicy.
– Do kostnicy?
– A gdzieżby indziej? No wie pani, żeby mieszkać przy kostnicy i nie spróbować kilku sztuczek? Co za historia! Wystarczy przejść nad zmarłym i raz dwa się brzuszek pojawia .
Zaśmiała się, wzięła garnek i wyszła.

Opowiadanie ukazało się w zbiorze Shahri czun beheszt (Miasto niczym raj) autorstwa Simin Daneszwar, Teheran 2002, wydanie siódme, wydawnictwo Chorezmi.

Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki.

Tłumaczenie: Joanna Hrehoruk

About the author
Joanna Hrehoruk
absolwentka iranistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Tłumaczka języka perskiego. Interesuje się współczesną literaturą perską. Jej pasją są języki obce, których chętnie się uczy oraz podróże, do Iranu i nie tylko.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *