„Historia pewnej uliczki” – Simin Daneszwar: tłumaczenie Część 1.

Jesień rozbierała drzewa z liści w biały dzień. Małe stópki w ręcznie tkanych butach szły przede mną, szeleszcząc liśćmi, a ja patrzyłam, jak ich właścicielka w popielatym płaszczyku słania się pod ciężarem wiadra z wodą. Gdzieś niedaleko terkotał wózek na śmieci, dopiero po chwili wyłonił się zza zakrętu, pchany przez śmieciarza. Z każdym ruchem pojemnika na śmieci jakaś pojedyncza skórka pomarańczy, obierek rzepy czy chusteczka zeskakiwały na ziemię i mieszały się z liśćmi. Dogoniłam dziewczynkę i wzięłam od niej wiadro. Jej drobne dłonie i czubek nosa miały kolor gotowanego buraka.

„Proszę dać mi to wiadro, sam je zaniosę” – zaproponował z grzeczności śmieciarz. Towarzyszył nam przez resztę drogi, taszcząc kubeł z wodą, a wraz z nim towarzyszyło nam jego gadulstwo. Śmieciarz stanowił dla mnie źródło najświeższych wiadomości z okolicy. Sprowadziliśmy się na Tadżrisz niedawno, nasz niewielki dom stanął na pustawym końcu ulicy. Mężczyzna wskazał zielone drzwi i zaczął opowieść:

– Dał żonie rozwód i sprowadził sobie jakąś Ormiankę. W piątek wprowadził się jeden taki, co był w Mekce. Nawet sobie pani nie wyobraża, co tu się wyprawiało, w tym ogrodzie. Jakie muzykowanie i śpiewy. A ile udek kurczaka i sałatki wylądowało w koszu na śmieci, nie wyobraża sobie pani. Bezbożnicy jedni, zebraliby to wszystko i dali jakimś biedakom. A i jeszcze znalazłem w ich śmieciach srebrny nóż. Soghrahe cieszyła się jak głupia, kiedy go oddałem. Człowiek i tak niczego nie zabierze do grobu.
– A co pan zrobił z tymi udkami kurczaka? – dopytywała dziewczynka.
Minęliśmy bramę rozległego ogrodu, którego sadzawka zawsze tryskała wodą, a szklarnia pękała w szwach od kwiatów. Maszdi Safar, śmieciarz, nie omieszkał skomentować złośliwie:
– Ostatnio zaczęli asfaltować ulicę, „on” sam kazał. Wiadomo, pan Motlagh – właściciel ogrodu – jest przecież posłem w parlamencie.
Kryty gliną dom dziewczynki stał kawałek dalej za naszym w dół ulicy. Kiedy do niego doszliśmy, zagadnęłam ją:
– A to u was nie ma wody?
– Nie ma, zbiornik jest pusty.
– Możesz przychodzić po wodę do nas. Od dawna tu mieszkacie?
– Wprowadziliśmy się niedawno po pani.
– A z kim mieszkasz?
– Z mamą i z bratem.

Dziewczynka pukała do drzwi, a ja patrzyłam na osiedle, które stało się naszym domem, a teraz w półmroku zachodzącego słońca spało spokojnie na uboczu. Dawno temu pewien poeta, szukając odosobnienia, osiedlił się w tej okolicy, na północny zachód od nas. Wkrótce wokół zaczęły wyrastać szeregi tandetnych chałup kolejnych mieszkańców wsi. Sklecone z glinianej cegły, z czerwonymi poddaszami i zadaszeniami z blachy w kolorze ochry, pod którymi chowały się przed deszczem. Ściśnięte koło siebie zabudowania, oddalone od naszego domu na szerokość jednej uliczki, ciągnęły się do pustyni, a najodleglejsze dochodziły do cmentarza. Za cmentarzem rozpościerało się jałowe i suche pustkowie, sięgająca hen, po wzgórze. Nie wiem, kto pobudował domy na wzgórzu. Ich światła błyszczały nocami w dali jak iskry i można było sobie wyobrażać, że to pari, dżiny i dewy urządzają na tym mrocznym wzniesieniu nocne zloty.

Prawie co dzień przemierzałam uliczkę, która łączyła główną drogę z pustynią, ciągnęła się koło cmentarza, by za nim znów wychodzić na pustynię. Często spotykałam dziewczynkę z sąsiedztwa. Codziennie nosiła ten sam popielaty płaszczyk, a ciasno zapleciony warkocz zawiązywała białym rzemykiem. Rano trzymała pod pachą książkę i zeszyt, popołudniami widywałam ją z koszem, a wieczorami dźwigała wiadro wody. Niezmienne było natomiast to, że zawsze szczękała zębami i kuliła się z zimna. Kiedy spotykała mnie wieczorami, przyspieszała kroku, popołudniami mówiła tylko „dzień dobry”, za to rano prowadziłyśmy długie rozmowy. Wiedziałam już, że jest w drugiej klasie podstawówki, a matka nie radzi sobie z wychowaniem jej brata.

Pierwszy śnieg tej zimy z obawy przed niewdzięcznością boskich stworzeń pojawił się w nocy. Kiedy wyjrzałam rano przez balkon na wioskę, miałam wrażenie, że wszystko zostało przykryte białą pierzyną. Kruki siedziały wysoko na latarniach, jakby nie chciały za nic skalać tej bieli. Sąsiadka, matka dziewczynki, uzbrojona w miotłę i szufelkę zrzucała śnieg z dachu domu. Po każdych kilku szuflach zepchniętych na pustynię przykładała dłoń do ust, chuchała, żeby ją ogrzać, brała głęboki wdech i zabierała się do dalszej pracy. Obok stał jej syn z łukiem i strzałami w ręku. Zły na wróble za to, że wyemigrowały, brał za cel nasze okna.

Nabrałam chęci na spacer. Na zakręcie Maszdi Safar spieszył mi donieść, że już zaczęli kłaść asfalt. Widząc moje zdziwienie, wskazał na ogród posła pogrążony w śnie zimowym pod obsypaną białym puchem latarnią i skomentował:
– Wszystko w jego rękach. Wie pani, że wystarczył jeden telefon i burmistrz w te pędy kazał przy takim śniegu zacząć asfaltować?
Chwilę później zobaczyłam robotników, którzy z ciężkimi siekierami maszerowali w kierunku pobliskich drzew. Kiedy w południe wracałam do domu, jesion, król drzew naszej ulicy, leżał powalony na ziemię niczym pokonany wojownik. Następnego dnia po drzewach nie było śladu. Można się pożegnać z nadzieją na cień latem i z widokiem ludzi zbierających suche gałęzie na opał.
Szłam do domu podłamana i zmęczona przedzieraniem się przez błoto. Z naprzeciwka nadjechała ciężarówka. Podskakując, kołysząc się i charcząc, torowała sobie drogę do głównej ulicy pomiędzy zaspami liści zmieszanych ze śniegiem i lodem. Kiwnęłam na kierowcę, by zatrzymał samochód. Spytałam go, czy przypadkiem nie zauważył znaku zakazu wjazdu na skręcie. Spojrzał na mnie wrogo:
– Jak paniusia chce tu mieszkać, jeśli cegieł nie dowiozę?
– A nie może pan ich wozić drogą koło cmentarza?
– Żeby mnie zmarli pogonili? – zaniósł się śmiechem. Wie pani, dla kogo te cegły?
Wiedziałam i zamilkłam wobec tego niepodważalnego argumentu.

Ciężarówka, mijając mnie, zahuczała mi tak głośno do ucha, że o mało nie straciłam równowagi. Materiały budowlane barykadowały ulicę na wysokości ogrodu posła. Wdrapałam się na stertę cegieł, drąc przy tym rajstopy, i z ulgą wylądowałam w wąskim przejściu pozostawionym dla pieszych po drugiej stronie barykady. Mała sąsiadka wyrosła przede mną w swoim płaszczyku, który kiedyś popielaty, teraz w kilku miejscach poplamiony był atramentem. Chciała mnie z grzeczności przepuścić. Zatrąbił samochód, ale ani nie miał jak przejechać, ani jak się wycofać. Śnieg mieszał się z błotem i kawałkami gałęzi, buty dziewczynki tonęły w brei, ale ona sama z zaróżowionymi policzkami wyglądała na wesołą. Jej oczy błyszczały.
– Babcia kupiła mi czerwony płaszcz od deszczu. Po południu mama jedzie po niego do miasta. Jest taki jak ten Szahli, dostanę też czapkę z długim pomponem.

Nalegałam, żeby przychodziła po wodę do nas, już otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale ugryzła się w język.
Nie mogliśmy z mężem przeboleć, że poseł i urząd miasta zrobili z naszej pięknej ulicy takie pobojowisko.
– Przynajmniej asfalt położą, będzie wygodniej.
– Bardzo pani łatwowierna – wtrącił się nasz dozorca, zajęty rozpalaniem piecyka. – Rozpowiadają, że położą asfalt, żeby ludziom gęby zamknąć. Od sześciu lat obiecują, że to zrobią. A drzewa wycięli po to, żeby ciężarówki mogły przejechać. Co roku stosuje jakiś fortel, tym razem, żeby odnowić swój budynek i oddać go Amerykanom.
Kiedy wracaliśmy wieczorem do domu, pod naszymi drzwiami kręciło się coś ciemnego. Pies – pomyślałam. Bezdomne kundle często szukały schronienia na schodach, ale dozorca, w trosce o dusze zmarłych, przeganiał je kopniakami. Kiedy podeszliśmy bliżej, czarny kształt wstał.

Mała sąsiadka trzęsła się jak wróbel.
– Dobry wieczór.
– Co tu robisz, skarbie? – spytał mój mąż.
– Mama nie wróciła z miasta. Dom jest zamknięty.
– Czemu nie zapukałaś, żeby wejść?
– Bałam się dozorcy – była bliska płaczu.
Mąż objął dziecko i wprowadził je do środka:
– Ta mała jest jak wróbel wyrwany kotu z pyska.
– Hola, hola, proszę pana, przecież ona ma całe buty zabłocone, dopiero co zamiatałem. Przyłaziła tu kilka razy po wodę, to przegoniłem smarkulę – powitał nas dozorca. – Ma tonę błota na podeszwach, ile worków po cemencie rozłożyć?
Wprowadziliśmy dziewczynkę do pokoju, przyniosłam koc i rozebrałam ją z wilgotnych ubrań. Wstydziła się i próbowała zakrywać. Była chuda i wyglądała jak kurczak niedokładnie obdarty z pierza. Na jej ciele nie widać było śladów dziewczęcego pokwitania, ale brakowało mu też dziecięcej delikatności i żywotności. Nie była już dzieckiem, ale nic nie wskazywało na to, że pewnego dnia dojrzeje. Okręciliśmy ją kocem i włączyliśmy piecyk. Cały czas powtarzała: „proszę nie robić sobie problemów, proszę nie robić sobie problemów”.
– Żeby tylko nie dostała zapalenia płuc – zamartwiałam się.
– Mama pojechała do miasta po płaszcz dla mnie – pochwaliła się mała.
Sprawiała wrażenie niespokojnej. Jakby szukała sposobności, żeby wyzbyć się wstydu wobec nas. Tylko nie bardzo wiedziała jak.
– Chodzisz do szkoły? – zainteresował się mój mąż.

– A jak się nazywa twój tata?

– Nie męcz jej, mała nie czuje się dobrze. Przestraszyła się – zareagowałam.
– Nie, nic mi nie jest.
Mąż sięgnął po gazetę, ja gładziłam dziewczynkę po mokrych włosach. Wpatrywała się we mnie czarnymi oczami, śmiejąc się. Młodość poskąpiła jej urody, zęby powypadały jej tak brzydko, bez ładu i składu. Mała powoli nabierała śmiałości.
– Po południu jeden pies wpadł pod ciężarówkę. Jechała koło cmentarza. Rozwałkowała go na placek. Leżał blisko waszego domu, a krew z niego tryskała. Wasz dozorca zabrał go i rzucił w śnieg. Krew mu leciała. Ciągnął go tak w zaspę, a potem rzucił na śmietnisko, jeszcze tam leży. Widziała pani?
Godzinę później rozległo się głośne pukanie do drzwi. Otworzyłam. W drzwiach stała kobieta, opierała się ręką o ścianę, czador zsunął się jej z głowy.
– Proszę mi pomóc, moja córka zaginęła, kazałam jej siedzieć u woźnego w szkole, aż po nią przyjdę… – odezwała się na mój widok.
Nagle zwinęła się jak sprężyna i skuliła na schodach.
– Pani córka jest u nas.
Kobieta z impetem wpadła do środka, objęła dziewczynkę zawiniętą w koc, jak kotka chwytająca ślepego kociaka. Otarłam oczy i poszłam zaparzyć herbatę.
Matka dziewczynki była gruba, małomówna i ciągle wzdychała. Może cierpiała na duszności albo niewydolność serca. W końcu wstała do wyjścia. Obejmowała dziecko tak, jak trzyma się delikatny porcelanowy wazon, z obawy, żeby nie wypadł i się nie potłukł.
Nazajutrz sąsiadka znowu zawitała w naszym domu, tym razem z pytaniem, czy może zatelefonować. Podała mi zatłuszczoną kartkę, żebym wybrała jej numer. Potem złożyła ją starannie i schowała do kieszeni. Rozmawiała głośno:
– To ja, Fatima.

– Daj go do telefonu, nie bój się, nie zjem go przecież. Mam pilną sprawę.

– Jaki znowu problem? Przecież zeszłam wam z drogi, sama pozbawiłam siebie i dzieci dachu nad głową i przeniosłam się na to pustkowie. Dziecko mi umiera. Co takiego?

– Bóg ci to wynagrodzi. Sama nosisz w brzuchu dziecko, miejże litość nad moim.
Nastała długa cisza. Po kilku minutach znowu dał się słyszeć jej donośny głos. Tym razem drżał:
– To ty? To naprawdę ty?

– Nie chciałam was o nic prosić, ale mam nóż na gardle. Kimże ja jestem… prostą kobieciną… Kiedy wczoraj byłam w mieście u matki, Badri mocno się przeziębiła. Jest rozpalona jak piec. Mieszkamy na odludziu… – chlipała.
Nie była w stanie dalej rozmawiać. Wybuchła płaczem. Podeszłam do niej. Jej twarz pokrywały bruzdy.
– Ech, Boże opuszczonych – powiedziała głośno. Ze słuchawki upuszczonej na stół dochodził pełen złości męski głos. Podniosłam słuchawkę, gdy głos akurat mówił: „Fatima, będę niedługo, przyprowadzę lekarza”.
Zaprosiłam sąsiadkę do pokoju. Przyglądałam się jej. Na jej twarzy nie było ani śladu smutku, który dopiero co ją przecież trapił. Kiedy zdążyła wytrzeć łzy? Mimo to pocieszałam ją:
– Niech się pani tak nie denerwuje. W dzisiejszych czasach z tyloma dostępnymi lekami przeziębienie to nic wielkiego.
– Ma zapalenie płuc – jej twarz przybrała na powrót smutny wyraz.
– Zapalenie płuc też nie jest groźne.
– Kochana, ja jestem tylko kobietą, która dźwiga swoje jarzmo, kiedy ojciec moich dzieci zabawia się z młodszą ode mnie. A żeby tamta nie histeryzowała, ja musiałam zamieszkać krok od cmentarzyska. Też byłam w ciąży, też rodziłam i nikt nawet nie wiedział. Kiedy wyszłam za mąż, mój mąż nazywał się Mirza Hasan. Teraz każe się nazywać doktor Hasan Chan. Z Mirzą Hasanem mieszkaliśmy w klitce, ale mieliśmy dobre życie, moim ojcem był generał Mohammad Chan. A tej łajzie maszynistce w wielkim domu z drugą żoną za ciasno! Pani kochana, czasy się zmieniły. Jak ktoś nie ma wsparcia, to lepiej, żeby się w ogóle nie urodził.
– Generał Mohammad Chan? – Nie znałam nikogo o takim nazwisku.

Śnieg sypał przez kilka dni z rzędu. Ulica zrobiła się nieprzejezdna. Zwłaszcza że pan poseł wymyślił sobie, by zlikwidować strumyk, a zamiast niego zbudować betonowy podziemny kanał. Nie chciał, żeby widok tej strużki przypominał ludziom, że oni sami i małe, świeżo posadzone przez nich drzewa cierpią na brak wody. Robotnicy rozkopywali strumyk, a błoto zmieszane ze śniegiem wyrzucali łopatami na środek ulicy. Cementowe rury i inne artykuły budowlane piętrzyły się koło siebie. Znużona przechadzką, rozmyślałam. Chciałam wysłać do urzędu miasta pismo i szukałam w głowie odpowiedniego fragmentu wiersza, żeby zacytować go na wstępie. Przyszło mi do głowy, że aby przetrwać te potworności, powinniśmy się zorganizować: ktoś przyniósłby kalosze, ktoś inny laskę, latarkę, trzy metry liny, otworzylibyśmy szpitalik polowy. Obłęd.

„La ilaha illa-llah” – wyrwało mnie z rozmyślań. Jeszcze tego brakowało. Zamarłam, nawet nie wiem czemu. Widok trumien, które noszono tędy na cmentarz, nie był niczym nowym. Poza tym pochód żałobników szedł gdzieś z początku ulicy, a domy: nasz i małej sąsiadki znajdowały się na jej końcu. Mimo to przez głowę przemknęło mi: „żeby to tylko nie była ona. Nie zdążyłaby przecież nawet przymierzyć czerwonego płaszcza”. Odwróciłam głowę. Stanęłam wśród robotników na cementowych rurach, cegłach i kamieniach pokrytych śniegiem, żeby przepuścić pochód.

Trumna przykryta była tkanym szalem, na którym leżał turban. Liczba uczestników, turban i alam niesiony na czele pochodu, a także fakt, że żałobnicy pchali się jeden przez drugiego, żeby pomóc przy dźwiganiu, a niektórzy robotnicy przyłączyli się, by choć kilka kroków towarzyszyć zmarłemu, świadczyły o tym, że to raczej nie pogrzeb małej dziewczynki bez krewnych i rodziny. Żałobnicy szli bardzo powoli. Jeśli umrze mała, biedna dziewczynka to też wkładają ją do takiej dużej trumny? – zastanawiałam się. A może niosą ją zawiniętą tylko w materiał? Malutkie dzieci owijają z reguły prześcieradłami, jakie lekkie… Widziałam kiedyś malca złożonego do kartonu po owocach, widać mu było główkę… Ile osób przyszłoby na pogrzeb mojej małej sąsiadki? Pewnie ze dwie. No, może ojciec też by się pofatygował. I ja bym przyszła, by ponieść jej trumnę. Idą z nim, jakby nieśli komuś prezent. Prezent dla ziemi. Jeśli czyjś dom stoi prawie na cmentarzu, to pochowanie go to pestka. Boże, nie pozwól umierać małym dziewczynkom. Choćby nie wiem jak były chude… A ich zęby… Ile człowiek robi hałasu, kiedy zdechnie kurczak, który nawet nie zauważa przyjścia wiosny. Umieranie zimą jest trudne. Jaki ten świat pełen jest małych, biednych i przestraszonych dziewczynek i kurczaków, które giną z ręki dorosłych.

Część druga tekstu już w przygotowaniu.

About the author
Joanna Hrehoruk
absolwentka iranistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Tłumaczka języka perskiego. Interesuje się współczesną literaturą perską. Jej pasją są języki obce, których chętnie się uczy oraz podróże, do Iranu i nie tylko.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *