Harmonia przeciwieństw

Sacrum – sfera rzeczy świętych, wokół której koncertują się wierzenia i obrzędy. Profanum – to, co ludzkie, codzienne, namacalne. Czy możliwe jest, by te dwa z najbardziej przeciwstawnych pojęć osiągnęły harmonię? Czy sacrum i profanum mogą być jednym, niemożliwym do odróżnienia stanem, gdy codzienność i znane nam przedmioty zyskują status nieziemskich, a mistyczne chwile stają się momentem prawdziwego życia? Choć brzmi to nieprawdopodobnie, tak było w niedzielę 16 września podczas koncertu Sigur Rós.

Ekki mukk (Nie dźwięk)

Utrwalenie w słowach koncertu tej islandzkiej grupy jest niczym próba przędzenia delikatnej nici z babiego lata, a następnie utkania z niej tkaniny mogącej odbijać światła wszystkich pór roku. Można by śmiało zaryzykować stwierdzenie, że dla muzyki Sigur Rós w języku polskim istnieją takie słowa jak: oniryczny, sabeizm, aubada, przedświt… Nie wiem jednak, czy są słowa, które są w stanie opisać to, czego słuchacz doświadcza i co czuje podczas ich koncertu, ponieważ sama czynność wyrażona czasownikiem „słuchać” nawet w najmniejszym stopniu nie oddaje tego, co dzieje się z publicznością, gdy ze sceny płyną pierwsze dźwięki. Takim czasownikiem z pewnością nie jest też ani „oglądać”, ani „patrzeć”. Może wszystkie razem pomogłyby jakoś w próbach wyobrażenia sobie tego koncertu na czysto empirycznym poziomie. Jednak to nie wystarczy. Skoro więc granice naszego języka są granicami naszego świata, jak powiedział raz Wittgenstein, to może przewertujmy inne słowniki? Yakamoz (turecki) – światło księżyca odbijające się w wodzie, eumorious (angielski) – uczucie radości wynikające z bycia zdrowym i uczciwym, wanderlust (niemiecki) – zamiłowanie do podróży i chęć wyruszenia w świat, dauende (hiszpański) – mistyczna, potężna siła, z jaką dzieło sztuki wpływa na odbiorcę oraz dalalæða z islandzkiego, które to słowo w oznacza bezszelestne poruszanie się w głąb doliny. Każde z tych słów może być tym właściwym i stanowić esencję tego, czym jest muzyka Sigur Rós, a jednocześnie wszystkie one mogą ograniczyć siłę dźwięków i emocji tak charakterystycznych dla muzyki Jónsiego i jego przyjaciół.

Jak z problematycznego zagadnienia bariery językowej wybrnęli sami muzycy? Czy sam fakt, że pochodzą z Islandii nie stanowi dla nas granicy nie do przekroczenia? Sam zespół daje na to odpowiedź: większość ich piosenek śpiewana jest w Hopelandic (Vonlenska) – języku wymyślonym przez muzyków, gdzie każde słowo ma indywidualne znaczenie w zależności od odbiorcy i każde też jest osobną historią. Tym samym uświadamiają nam nie tylko, jak piękna może być muzyka, która pokonuję barierę słów, jednocześnie się nimi posługując. Jakkolwiek sprzecznie to brzmi, Sigur Rós nieobce jest łączenie pozornie niemożliwych konceptów.

Kolejnym przykładem może być minimalizm – podejście, z którego korzystają sami muzycy. To zadziwiające, jak wiele można powiedzieć, jak wiele można przekazać i pokazać, stosując minimum środków. Bowiem prawdziwy czar muzyki Sigur Rós polega na niesamowitym wykorzystaniu najzwyczajniejszych przedmiotów i instrumentów. I tak zwykła gitara elektryczna staje się źródłem nieziemskich dźwięków, gdy do ich wydobycia użyjemy – niczym czarodziejskiej różdżki – smyczka. Smyczek jest więc magicznym artefaktem w rękach czarodzieja dźwięków Jónsiego – wokalisty grupy – który poskramia nim nie tylko instrument, ale także skutecznie hipnotyzuje publiczność na czas trwania koncertu i na wiele chwil po nim. Kto raz usłyszy Islandczyków na żywo, może być pewny, że kiedyś znów będzie chciał tego doświadczyć. Będzie chciał jeszcze raz z pełną mocą uświadomić sobie, czym naprawdę może być dźwięk. Bowiem każdy dźwięk, każdy ton i każda nuta w wykonaniu Sigur Rós brzmią, jak gdyby powstały pierwszy raz. Za każdym razem, gdy słyszę któryś z ich utworów, wydaje mi się niemożliwym spisanie któregokolwiek z nich za pomocą nut, nie mówiąc już o tym, że wymykają się one wszelkim próbom nucenia i podśpiewywania. Utwory Sigur Rós zawsze brzmią jak nowe, a jednak wydaje się, jak gdyby opowiadały najstarsze historie świata, znane od początku ludzkości. Można starać się je odbierać w kategoriach opowieści, gdzie bohaterami jesteśmy my sami, a muzycy to grupa bajarzy-przewodników po świecie, który oscyluje na granicy rzeczywistości i snu. Kim więc są ci cisi i niepozorni Islandczycy? Użyję teraz wielkiego aksjomatu – to są jedni z niewielu na świecie prawdziwych Artystów.

Dauðalogn (Śmiertelny spokój)

Używając tych wielkich słów i nieudolnie próbując nie popaść w tragicznie pompatyczny ton, można się zacząć zastanawiać, gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla słuchacza. Przyglądając się twarzom uczestników koncertu, widziałam cały wachlarz emocji – skupienie, radość, smutek, spokój – tak jakby dźwięki muzyki były w stanie na tę krótką chwilę wyzwolić w nas te właśnie emocje w ich najczystszej i niczym nieskrępowanej postaci. Bez względu jednak na to, co czuł każdy z osobna podczas poszczególnych utworów, wszyscy pozostali maksymalnie skupieni. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że świat przestał istnieć na te dwie godziny w krakowskiej hali, bowiem każda sekunda, każde pociągnięcie smyczka, każda nuta i dźwięk stwarzały go na nowo dla każdego z osobna i dla wszystkich razem.

Jedynymi odgłosami poza muzyką były radosne westchnienia, kiedy to publiczność słyszała pierwsze takty znanych już i ukochanych piosenek, a także krótkie chwile szaleńczych oklasków po każdym utworze. Jednak oklaski te nigdy nie trwały zbyt długo – były na tyle krótkie, żeby nikt nie zdołał sobie przypomnieć, gdzie właściwie się znajduje i żeby nadal trwał w przekonaniu, że liczy się tylko tu i teraz. Takie chwile jak te, składające się na ten ponad dwugodzinny koncert są również niesamowitą okazją do przemyśleń – czym jest teraz muzyka? Jaki ma wpływ na słuchaczy? Czy potrafimy aktywnie słuchać i odnajdywać się w dźwiękach, czy też obecnie melodie są tłem, bezbarwnym uzupełnieniem naszej codzienności? Czy muzyka ma jeszcze moc?

Muzyka Sigur Rós ma moc. Jest to moc łączenia przeciwieństw – właśnie tak, jak spotkało się sacrum i profanum, konkretne słowo i ulotny dźwięk, minimum środków z maksimum ekspresji, smutek z radością, tak w końcu spotkała się natura z cywilizacją. Nie sądziłam, że jest możliwe poczuć wszechświat,  gdy jest się otoczoną post-industrialnym budownictwem i surową architekturą. Jednak wieczorna pora pozwoliła wszystkim na nowo spojrzeć na koncertowe otoczenie. Gdy bowiem zachodzi słonce, a uliczne lampy zaczynają powoli roztaczać swój blask, można dostrzec coś więcej niż tylko rampy toczone rdzą i porośnięte tory kolejowe. To miejsce godne opowiadania historii – ponieważ samo posiada bogatą historię. Wydaje mi się, że muzyka Sigur Rós nie mogła sobie znaleźć lepszej oprawy. Żaden teatr – choćby o najstarszych tradycjach i najdłuższej historii, a już na pewno żaden stadion, nie zapewniłby takiej atmosfery.

Varúð (Uwaga)

Co więc stało się w niedzielę wieczorem? Stworzono muzykę od nowa? Każdy odkrył nieznane mu dotąd zakamarki własnej duszy? Był to koncert, wizja czy piękna historia, gdzie słowa nie były potrzebne? Chociaż już drugi raz mogłam uczestniczyć w koncercie Sigur Rós, nadal nie mam na to odpowiedzi. Nie sądzę też, by odpowiedzi były mi potrzebne. Wszystkie te pytania są tylko doskonałym pretekstem, by o muzyce zespołu mówić bez przerwy, w każdym kontekście; by patrzeć na to wydarzenie bez końca, za każdym razem z nowej perspektywy, niekoniecznie mając za cel ujrzenie czegoś, co do tej pory było niewidzialne lub pozostawało poza moim zasięgiem. To, co się liczy, to samo patrzenie, samo słuchanie i samo mówienie oraz wszystko to, czego nasze zmysły nie są w stanie przekazać. Niełatwo jest mówić o pojęciach abstrakcyjnych, które niespodziewanie nabierają sensu, ani tym bardziej pisać o słowach, które nagle przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. Varúð! Það er svo kalt, Þú þarft að reyna að bæta það allt.

Paulina Rzymanek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *