God Save the Queen(s)

the_crownJeśli zajrzymy do podręczników do historii, znajdziemy wiele wzmianek o władcach, toczonych przez nich wojnach, podbijanych lub traconych terytoriach. O sojuszach zawieranych przez precyzyjnie zaaranżowane małżeństwa i tych samych sojuszach zrywanych niezależnie od tego, czy władcy dostali w zamian – jako zapłatę – odpowiednio wykształconą i przygotowaną do roli matkę następców tronu. W adaptacjach historii Henryka VIII, czy to w serialu Tudorzy, czy w filmie Kochanice króla, wyraźnie jest pokazane, jaką rolę w dyplomacji pełniła kobieta, nawet księżniczka – była kartą przetargową, przedmiotem do przehandlowania za pokój lub wsparcie. W serialu Henryk zmusza swoją siostrę do ślubu z o wiele starszym od niej królem Portugalii, a córkę do zaręczyn to z francuskim delfinem (mniej więcej jej rówieśnikiem), to z o wiele starszym, acz wciąż nieżonatym cesarzem Włoch. W Kochanicach ojciec i wuj wpychają młode siostry Boleyn do królewskiego łoża, żeby zyskać przywileje, niezależnie od obowiązujących wówczas – w teorii – zasad dotyczących tak zwanego dobrego prowadzenia się dam. W Tudorach znajdziemy podobne zachowanie, ale narzędziem stała się tutaj jedynie Anna Boleyn. A w filmach o córce Anny i Henryka – Elżbiecie i Elżbiecie. Złotym Wieku – doradcy upierają się, że młoda królowa musi mieć męża, zawrzeć sojusze, bo sama przecież nie da sobie rady, zwłaszcza z Hiszpanami, którzy wkroczyli na ścieżkę świętej wojny przeciw protestanckiej już na tym etapie Anglii.

Nie inaczej sytuacja wygląda w książkach, niezależnie od gatunku. Co ciekawe – nawet w przypadku światów fantastycznych, w których autorzy i autorki mogą stworzyć wszystko od początku, dokładnie tak, jak chcą, ustanowić własne zasady monarchii i dziedziczenia. Jeśli spojrzymy na niezwykle popularne dark fantasy G.R.R. Martina, Grę o Tron, zauważymy, że pozycja kobiety w monarchii nie różni się niczym od znanej nam ze źródeł historycznych czy tekstów popkultury opartych na faktach z historii. W popularnej powieści dla młodzieży Marca Lawrence’a, Książę Cierni, jest nie inaczej. Nie wspominając już o milionie innych tytułów podążających dokładnie tą samą ścieżką: wojują mężczyźni, a kobiety są żonami, dziwkami, królowymi, za które kupuje się sojusze, inkubatorami mającymi zapewnić ciągłość rodom. Na takim tle wręcz lśnią powieści Lynn Flewelling (serie Nightrunner i Tamir Triad), w której rządzą królowe i ich córki, co w świecie przedstawionym tłumaczone jest w sposób niezwykle prosty – pokrewieństwo pomiędzy matką i jej dzieckiem jest pewniejsze niż między dzieckiem i jego ojcem. Czy to przeszkodziło autorce stworzyć całkowicie przekonującą fabułę, pełną dyplomatycznych, brudnych i okrutnych zagrań, sprawiających, że czytelnik obawia się o przyszłość swoich bohaterów? Otóż nie. Płeć władcy nie ma znaczenia, konstruowanie świata i opowieści – owszem.

Pytanie więc brzmi – dlaczego wciąż i wciąż replikuje się narracje, w których na tronie siedzi mężczyzna, a kobieta zdegradowana jest do roli karty przetargowej, przedmiotu? Nie jest to tylko kwestia historii, odwoływania się do znanych czytelnikom schematów czy lenistwa autorów, którym wygodniej jest powtórzyć w swoich powieściach istniejącą dynamikę. Dotyczy to nawet tych dzieł, które z założenia nie mają wiele wspólnego z naszą rzeczywistością, czyli szeroko pojętej fantastyki. Nie jest to też kwestia tego, że królowe nigdy niczego w historii nie osiągnęły, znamy przecież historie Elżbiety I, która nigdy nie wyszła za mąż, Wiktorii, która miała dyskretny romans po śmierci męża, czy Katarzyny Wielkiej,  słynnej z romansów i ekstrawagancji. To one doprowadziły swoje królestwa do rozkwitu, więc trudno je zignorować. Innym za to wciąż odmawia się miejsca w opracowaniach, przypisując im w historycznych narracjach jedynie role córek, żon i matek – te same, które nadał im patriarchat, a teraz również wielka, historyczna narracja oraz kultura popularna. W przypadku królowej Nefertiti historycy wciąż się spierają o to, czy objęła tron po swoim mężu, czy była regentką, czy w ogóle nigdy nie panowała nad wielkim, potężnym Starożytnym Egiptem. A w historii o podbojach Aleksandra Wielkiego nie pada nawet imię cesarzowej Etiopii, Candance, która zatrzymała Macedończyka i zmusiła go do odwrotu.

Na takim tle pojawił się niedawno serial The Crown, nowa produkcja kanału Netflix o Elżbiecie II, siódmej królowej na tronie Zjednoczonego Królestwa. Kobiecie, która nigdy nie miała zostać władczynią Wielkiej Brytanii (była córką Alberta Windsora, Jerzego VI, który na tron wstąpił po abdykacji brata – Edwarda VIII), a marzyła jedynie o tym, by być kimś zwyczajnym. To nie jest produkcja żadną miarą rewolucyjna, czy to pod względem formalnym, czy treściowym. Ale samą kwestię serialu odłóżmy na bok, za to popatrzmy na sportretowaną w nim królową, fikcyjną wersję wciąż żyjącej monarchini. Twórcę i scenarzystę, Petera Morgana (Królowa, Kochanice króla, The Audience), interesują pierwsze lata panowania Elżbiety II, która liczyła na to, że z mężem będą mieli jeszcze trochę czasu, zanim przyjdzie im się zmierzyć z obowiązkami tytułowej korony. Mam jednak wrażenie, iż serial, który dostaliśmy do obejrzenia, wcale nie jest o młodej królowej, choć często widzimy ją na ekranie. Wiele dowiemy się o Winstonie Churchillu, relacjach pomiędzy Edwardem VIII a rodziną, ograniczeniach narzucanych na rodzinę królewską przez dekrety (kwestia małżeństwa księżnej Małgorzaty z rozwodnikiem), problemach Filipa, króla małżonka, w radzeniu sobie z nową rolą i nagłym brakiem pracy i kariery czy manewrowaniem pomiędzy ludźmi, którzy wiedzą lepiej niż Elżbieta, jak być królową.

Z jednej strony mamy pokazaną kobietę, która nie chciała być królową do tego stopnia, że się uparła, aby podczas składania przysięgi małżeńskiej uwzględnić kwestię posłuszeństwa Filipowi. A przecież pierwszy odcinek The Crown zapowiadał historię inną – babcia z matką dyskutują o tym, jak to Elżbieta doprowadziła do ślubu z Filipem, choć cały dwór i rząd byli temu przeciwni, i nie musiała przy tym za dużo mówić, przekonywać czy pociągać za sznurki. Królowa Matka stwierdza wręcz wprost, że nie należy Elżbiety nie doceniać. Na tym skończyłoby się jednak kreowanie przyszłej, stanowczej i najdłużej panującej brytyjskiej monarchini. W dalszych odcinkach cały ten zaznaczony na początku rys osobowościowy głównej bohaterki znika.

I tak w czasie pierwszej audiencji z nowo wybranym premierem Wielkiej Brytanii, Winstonem Churchillem, królowa zostaje zrugana, że nie przestrzega odpowiedniego protokołu. Późniejsze ich relacje dość długo będą wyglądały podobnie – serialowa Elżbieta ma problemy z kontaktami z politykami, wręcz czuje się od nich gorsza bądź niedouczona, co skutkuje w jednym z odcinków zatrudnieniem prywatnego nauczyciela, mającego królową podciągnąć w tak zwanej wiedzy ogólnej (literatura, poezja, geografia, historia i tak dalej). Odcinek kończy się pozytywną (?) konstatacją, że Elżbieta otrzymała wykształcenie odpowiednie do swojej roli – głównie z zakresu konstytucji, jej interpretacji oraz zastosowań, jak i etykiety – na dodatek ma szeroką wiedzę na temat chowu koni i ich wystawiania na wyścigach, więc nie musi wiedzieć nic więcej. W usta jej matki włożona jest wypowiedź sugerująca, że to, czego nauczono młodą przyszłą władczynię, było najlepsze i dostosowane do jej ograniczeń. I po co właściwie ma się frustrować rzeczami, które są poza jej zasięgiem? Idealna reklama edukacji oraz uczenia się jako takiego, nieprawdaż?

Aż chciałoby się zapytać, dlaczego królowa, o której wiadomo było, że zasiądzie na tronie, nie uzyskała od samego początku odpowiedniego wykształcenia, przygotowania do pełnienia roli głowy państwa (pamiętajcie, że mówimy o serialu, nie rzeczywistości)? Ponieważ ponownie wracamy do tej samej narracji o kobietach w machinie władzy – do uczynienia z niej nie podmiotu, a przedmiotu. Nawet jeśli w The Crown Elżbiecie nałożono na głowę koronę, namaszczono olejkami, to nadal nie jest ona Królową. Oczywiście możecie się ze mną kłócić, że chodzi o uczłowieczenie monarchii, która (co wielokrotnie podkreślono na ekranie) jest w końcu zesłana przez Boga, żeby dawać przykład i prowadzić (choć już nie tak za rękę, jak choćby w Tudorach). System opresji dla kobiet, nawet na tronie, wciąż istnieje – Elżbietą nie tyle próbuje się manipulować, co wręcz doskonale się manipuluje, wplątuje ją w sieci doradztwa i zależności, a przedstawiane jej porady są tak formułowane, że brzmią jak polecenia. Jest również wykorzystywana (żeby pozbyć się Churchilla) i okłamywana (przez Churchilla i jego rząd), a jednak wciąż nie potrafi się od tych wszystkich więzów odciąć i odzyskać swojej podmiotowości.

Po raz kolejny zatem otrzymujemy serial powtarzający te same wzorce. A szkoda.

About the author
Agata Włodarczyk
Doktorantka, artystka, fanka. Pisze również dla portalu Gildia.pl, prowadzi własnego bloga, który jakże skromnie ochrzciła mianem "Pałac Wiedźmy".

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *