GDZIE JA JESTEM? (Krzysztof Pruśniewski, opowiadanie konkursowe)

Budzę się. Dobra, ale gdzie ja jestem? Kim jestem? Co się dzieje, się stało? Leżę na wznak, ciasno coś, nie mogę się ruszyć, niczym ruszyć. Nade mną sufit drewniany, jakieś ozdoby, balony. Łazi po mnie kura i dziobie bezmyślnie w czarne guziki od czarnej marynarki. Ciekawe, po co mi czarna marynarka? Czuję zapach pieczonego prosiaka (tak mi się przynajmniej wydaje) i smród na w pół przetrawionego alkoholu (to na pewno). I cisza. A jednak nie, ktoś wrzeszczy do ucha. Odór wódy się wzmaga. Spłoszona kura sfruwa ze mnie jak przystało na zepsutego nielota, zostawiając za sobą jedynie kilka bezpańskich piór.

– A więc żyjesz, cwaniaczku!

Tak, żyję. Chyba.

– Tak, żyję. A co ja tu robię?

Pytam, bo zawsze lepiej zapytać w takiej sytuacji.

– To ty mi powiedz, albo umierasz, albo się żenisz, decyduj – krzyczy cały czas ten sam głos, który należy do wielkiego chłopa o smagłej cerze i ciemnych gęstych wąsach. – Zresztą to jedno i to samo. Haaa! Wstawaj, donżuan! Panna młoda już się ciebie doczekać nie może. Drugiej takiej jak moja córa nawet w zaświatach nie znajdziesz. Nie masz czego szukać po tamtej stronie.

Zaraz, zaraz. Chwila, moment. Dlaczego leżę w trumnie, do cholery?! Co tu się wyrabia, myślę, bo przecież aż mnie zatkało i mówić nie mogę. W co ja się wpakowałem, mnie wpakowano?

– Przepraszam, ale o co tutaj chodzi? – pytam grzecznie, acz stanowczo. – Czy my się znamy?

– Że co?! – krzykacz podający się za mojego przyszłego teścia zrobił się czerwony jak jeden z baloników weselnych. – Czy my się znamy?! Słyszycie go, ludzie? On pyta, czy my się znamy? Dobre sobie… haaaa!!!

Oprócz niego rechocze też tłum. A więc jest ich więcej. Wpadłem w głębsze bagno. Będzie ciężko.

– Ty, kozi bobku zwietrzały, po tym wszystkim, co zrobiłeś, śmiesz mnie jeszcze pytać, czy się znamy?! Jak cię zaraz…

I zaczął czegoś szukać nerwowo. Powstrzymała go ubrana na biało dziewczyna z welonem na głowie. Sądząc po stroju, zapewne panna młoda. Nawet ładna, ale na oczy pierwszy raz ją widzę. Dziewczyna szlocha. Siadam w trumnie i pytam sam nie wiem kogo i po co.

– Czemu ona płacze?

– Do tej pory z żalu po tobie, gnojku – syczy przyszły teściu – ale teraz to już tylko ze szczęścia, bo żeś nam cudownie zmartwychwstał. Prawda, córeczko, że się cieszysz?

Ona w odpowiedzi tylko nieznacznie kiwa głową i wbija wzrok w podłogę, pod podłogę, pod ziemię.

– No, to jak już znowu żyjesz, to chcę, żebyś wiedział jedno, zasrańcu, że teraz to się tak łatwo nie wywiniesz i choćbyś miał zdechnąć, ożenisz się z nią, rozumiesz?!

– Ale ja… – chciałem coś powiedzieć, ale skąd, nie dał mi.

– Stul pysk, ty nie masz tu nic do gadania, szczeniaku! Amorów ci się zachciało, to teraz proszę bardzo, żeń się! A wy, co się tak gapicie? Grać, gamonie!

Ryknął gdzieś w głąb sali za moimi plecami, wziął do ręki prawdziwego kałasza i zaczął jechać serią po ścianach, balonach. Kiedy przestał, ktoś za mną nieśmiało się odezwał.

– Ale co, na pogrzeb grać, czy na wesele?

– A czy to nie wszystko jedno? Grać, wasza mać! Za co wam płacę, darmozjady?! W tubach im się poprzewracało, jebańcom dmuchanym. Grać!!!

No to zaczęli grać. Rzewna melancholia połączyła się z porywczą radością. Niby smutno, a wesoło. Wszystko jakieś dziwne. Nic nie rozumiem. Nie znam nikogo, mówię w obcym języku i nawet myślę w obcym języku. W ogóle jestem obcy w swoim ciele. Nie wiem, jak się nazywam, nic. Pojawia się strach. Dopiero teraz. Lepiej późno niż wcale. Co robić? To jakiś absurd. Kładę się z powrotem w trumnie, żeby stąd uciec. Zamykam oczy, może znów zasnę i obudzę się tam, gdzie trzeba, gdzie wszystko będzie moje, znane. Ale nie, nie udało się. Od razu dostaję od kogoś w pysk. Nawet nie będę zgadywał od kogo. Otwieram oczy. Właściciel wąsów uparcie starający się o to, by zostać moim teściem, masuje sobie dłoń i charczy mi prosto w twarz.

– A gdzie to się znów pan młody wybiera, co? Nie umieraj mi tu, jak do ciebie mówię, bo zabiję jak psa. Jużeś sobie poudawał trupa, to teraz jazda przed ołtarz!

– Ale ja jestem chory, nic nie pamiętam, ludzie – próbuję mimo wszystko mówić prawdę, jakkolwiek głupio ona brzmi. – Mam pustkę we łbie. Niech mi ktoś wytłumaczy, o co tu chodzi? Chcę tylko wiedzieć.

– A ty cały czas swoje… Dobra, dawać mi tu lekarza! O, ty, choć no tu, konia mi wyleczyłeś, to teraz gadaj, co jemu jest?

Mały człowieczek nazwany lekarzem pobladł.

– Ale ja weterynarz, gospodarzu, na zwierzętach się znam, nie na ludziach.

– Co za różnica, dwie nogi, czy cztery?! On tak samo głupi jak osioł, widać przecież. Zbadaj go i mów, chory czy udaje?

– Może amnezję ma?

Wystraszony weterynarz bardziej spytał, niż stwierdził. Zza niego wychylił się staruszek z długą siwą brodą i zaczął coś dokazywać trzęsącym się głosem.

– A u nas to też kiedyś amnestia była, pamiętam, i to nie jedna…

– Cicho, dziadu, co ty tam wiesz.

Przyszły teściu na potwierdzenie swych słów kopnął dziadka w tyłek. Stary splunął, zaklął pod nosem i zamknął się obrażony. Tatuś mej wciąż przyszłej jeszcze żony znów nachylił się nad weterynarzem.

– To jak jest, konowale?

– Tak… właśnie tego… – człowieczek intensywnie myślał, drapiąc się po łysinie.

W końcu spojrzał mi w oczy i spytał:

– Jaki był ostatni wynik w derbach Mediolanu?

A to akurat wiem. Tylko skąd?

– Dwa do jednego, dla Milanu oczywiście.

– Zgadza się. Czyli udaje – orzekł dumnie świeżo upieczony specjalista od nagłych przypadków w zakresie pomieszania zmysłów. – Wszystko pamięta, będzie żył.

– Przecież widzę, że będzie, duchołapie jeden.

I dostaje od wąsacza tradycyjnego kopniaka w tyłek.

– Wiedziałem – aż zatarł ręce. – No, to do roboty. Co Bóg złączył, to niech się już tego nie da rozłączyć i tak dalej, i takie tam, prawda?

Tu spojrzał wymownie na starego z brodą, który jak się okazało był chyba duchownym. Dziadek nastawił tylko ucha, bo chyba nie dosłyszał. Ale to wystarczyło mojemu w-zasadzie-już-teściowi.

– Prawda. A więc ogłaszamy was mężem i żoną, a niech mi ktoś tylko piśnie słówko – uprzedził mnie, bo już otwierałem usta, żeby protestować – to zabiję, przysięgam. A od teraz możesz mi mówić „tato”.

Po tych słowach zza czarnych gęstych wąsów wyłoniły się pożółkłe od tytoniu zęby z kilkoma złotymi wyjątkami. Odebrałem to jako uśmiech, więc odwzajemniłem mu tym samym. To znaczy uśmiechem, bo mam nadzieję, że moje uzębienie wygląda nieco lepiej. Po tej wymianie, jakby nie było, uprzejmości mój nowy tato złapał mnie z całej siły za klapy czarnej marynarki i jednym sprawnym ruchem wyciągnął mnie z trumny. Dał mi pyska, choć wyglądało na to, że znów da mi w pysk, po czym pchnął mnie w ramiona mojej świeżo poślubionej żony.

– Tańczcie, to wasz szczęśliwy dzień!

Od razu posłusznie jak kukły zaczęliśmy lekko podrygiwać w takt zwariowanej muzyki. Objęliśmy się nieporadnie, z lekką nieśmiałością, a ja zacząłem rozglądać się wokół, czy to aby nie jakiś podstęp, po którym rzuci się na mnie wściekły tłum, żeby mnie rozerwać na kawałki za dotykanie kompletnie obcej mi dziewczyny. Ale nie, wszystko było w porządku. Weselnicy klaskali, cieszyli się, kobiety pochlipywały ze wzruszenia, dzieci wytykały nas palcami, pokazywały języki i chichrały się, nie wiadomo z czego. Między nogami przebiegł nam kot, który uciekał przed ujadającym wściekle psem. Lała się wódka, ludzie śpiewali, niektórzy strzelali w niebo z kałaszy, ktoś się bił, ktoś rzygał pod stół, pod którym ktoś inny bałamucił jakąś dziewczynę. Wydawało się, że świat kompletnie zwariował.

Utkwiłem oczy w pannie młodej. Ona, czując zapewne na sobie moje pytające spojrzenie, po chwili także podniosła niepewny i zagubiony wzrok utkwiony do tej pory w ziemi. W kąciku jej ust pojawił się zaczyn uśmiechu, badawczego jeszcze, wypytującego, czy aby na pewno jestem zadowolony, czy nie mam nic przeciwko.

– Kochasz mnie jeszcze? – wyszeptała tak cicho, że w zasadzie bardziej domyśliłem się słów, niż je usłyszałem w tym tumulcie.

– Jak to jeszcze? – nie kryłem zdziwienia. – Słuchaj, jesteś naprawdę bardzo fajna babka, serio, ale ja cię przecież…

– Nie mów nic. Ja wiem. To wszystko przeze mnie. To moja wina. Nie powinnam cię wtedy zostawiać.

– Kiedy?

– Nie ważne. To już przeszłość. Najważniejsze, że znów jesteśmy razem. Na zawsze.

– Znów?

– Dla mnie liczy się tylko to, co teraz. Że trzymasz mnie w ramionach, że tańczymy, gra muzyka, świat się kręci…

– Chwila – ściągnąłem brwi, żeby moje zdumienie było bardziej wiarygodne. – Dziewczyno, ja naprawdę nie wiem, co się tutaj wyrabia. Nawet nie wiem, jak masz na imię, jak ja mam na imię. Jestem kompletnie zagubiony. Nic nie pamiętam – oj, niedobrze, oczy zachodzą mi łzami, trzeba się wziąć w garść. – Wkręcacie mnie, prawda? To gra? Zabawa.

– Już dobrze. Nie denerwuj się, do wszystkiego powoli dojdziemy. Pomogę ci. Zaufaj mi. A teraz tylko tańcz, nie myśl. Ciesz się tą chwilą, bo uwierz mi, jest się z czego cieszyć. Czekaliśmy na ten dzień całe życie. Spełnia się właśnie nasze marzenie, najdroższy.

Poczułem bezsilność łamaną na błogość. Zrezygnowany, lecz jednak gdzieś w głębi szczęśliwy poddałem się wirowi szaleństwa. Tańczyłem więc, piłem, jadłem, śmiałem się, płakałem, obściskiwałem z każdym, kto stanął na mej drodze, strzelałem nawet z kałasza, a co, zatraciłem się w zabawie na całego. We łbie huczało, w duszy grało.

I tak się stałem jednym z nich. Bo tak się staje człowiekiem z krwi i kości. Nagle i znienacka. Dlatego nie warto nawet pytać dlaczego.

Krzysztof Pruśniewski

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *