Frankenstein straszy kiczem

frankenstein-plakatDziwią mnie komentarze na temat „Frankensteina” Wojciecha Kościelniaka. Od kiedy czytam teksty poświęcone temu musicalowi, poznałam nowy gatunek recenzji, mianowicie recenzję-pean, pisaną w warunkach chyba największego odurzenia wątpliwym splendorem artystycznym tego dzieła lub też odurzenia czym innym. Tylko czym? W „Frankensteinie” nie mogłam znaleźć odpowiedzi na to pytanie.

Wystawiony na 33 Warszawskich Spotkaniach Teatralnych nowy musical Wojciecha Kościelniaka jest dziełem płaskim, otoczonym jedynie grubą panierką hałaśliwej zabawy z konwencją grozy. W niektórych recenzjach czytam, że to spektakl głęboki, z drugim dnem, eksplorujący ludzką naturę, stawiający jakąś tam diagnozę społeczeństwa. Chciałabym posiadać owe wszystkie nadnaturalne zdolności, dzięki którym tak właśnie można odczytać to przedstawienie. Niestety pozbawiło mnie górnolotnych interpretacji odczucie zafundowanej przez reżysera niskiej rozrywki, pozostawiającej prędzej niesmak niż pytanie o drugie dno.

Nie muszę chyba przytaczać świetnej historii doktora Frankensteina z roku 1818. Dziś tytułowego bohatera oraz jego twór rozkolportowała popkultura, podobnie zresztą jak wszystkie inne znane straszydła. Kościelniak podążył tym tropem, według którego dzieło doktora Frankensteina nie wzbudza już w dzisiejszym odbiorcy odczucia nieopisanej grozy. Pozostaje więc tylko grozą się zabawić – tak, żeby publiczności mroczna stylistyka przypadła do gustu, zwłaszcza wtedy, gdy pełno w niej gości z innych gatunków: humoru, żartów sytuacyjnych czy ironii. Ale nie wszyscy potrafią to zrobić tak żeby było strasznie i śmiesznie. Nie wszyscy.

Niemniej na scenie mają miejsce dziwne zabiegi artystyczne. Z tych najgorszych wymienić można: dziwnie lubieżny taniec, rozbierającej się Elżbiety (Agnieszka Oryńska-Lesicka), w chwilę po tym: bliżej nieokreślone zachowanie Wiktora Frankensteina (Mariusz Kiljan), które miało być najprawdopodobniej subtelnym rozwiązaniem fabularnym, określającym ostentacyjne ignorowanie nagiej kobiety; dalej: wyrywanie języka i żenujące operowanie rekwizytem aż do znudzenia, przemieszczające się przydługie korowody pokutników i zakonnic, widowiskowa śmierć księdza odprawiającego mszę, którego zwyczajna charakteryzacja pasuje do pociągniętej grubą (za grubą) kreską stylistyki przedstawienia jak, za przeproszeniem, sandał do skarpety, czy też choreografia, nadająca się bardziej na układ taneczny do teledysku popowej piosenki o miłości, przyjaźni i grzechach młodości. Wszystko w akompaniamencie muzyki Piotra Dziubka, która „kotwiczy w pastiszowych klimatach Brechtowskiej «Opery za trzy grosze»” jak czytamy w jednej z recenzji „Teatru”, przypominającej raczej popis poezji wyklętej niż analizę spektaklu. Że tak pozostanę przy cytatach: „ten, kto porównuje «Frankensteina» do wywrotowego i genialnego Brechta, nie zna albo Brechta, albo «Frankensteina» Kościelniaka”. To tak jakby powiedzieć, że Doda kotwiczy w muzyce rockowej, bo słychać czasem gitarę i przester. Naiwne teksty i pompatyczna, estradowa muzyka rodem z drugorzędnego musicalu nie pasują ani do tematyki spektaklu, ani tym bardziej do Brechta.

Ryzykowne stwierdzenie, że Mariusz Kiljan odtwarzający rolę Wiktora Frankensteina „śpiewa jak Nick Cave, tańczy jak Fred Astaire czy Gene Kelly”, zmyślnie wstawione do opisu spektaklu na stronie WST, okazuje się trochę na wyrost. Mariusz Kiljan gra studenta, który rzuca wyzwanie Bogu i chce udowodnić swoją wartość, stwarzając człowieka. No więc jest trochę nieśmiały, ale ambitny, zafiksowany na nauce, kompletnie niezainteresowany płcią piękną. Aby pokazać złożoność postaci Kiljan trzęsie się, robi wielkie oczy, mdleje, kiedy indziej niesiony falą chemiczno-biologicznych eksperymentów zanosi się fanatycznym śmiechem. Dodatkowo postać Frankensteina określa niemal w całości charakteryzacja aktora. Po co tak łopatologicznie przemawiać do widza? Widz przecież nie jest głupi, a biedny Frankenstein pęka od nagromadzonych w nim estetyk i konwencji, gdzie hektolitry grozy, komedii, groteski, tragedii i parodii przelewają czarę goryczy. Przepraszam, zapomniałam jeszcze o Nicku Cavie, Fredzie Astaire i Gene Kellym. Kiljan nie udźwignął tego ciężaru – jego postać jest nudna i przewidywalna bez względu na znajomość fabuły.

Co sprawiło, że po rewelacyjnej „Lalce” Prusa Kościelniak robi musicalową szmirę? Albo raczej: dlaczego szmira zasila repertuar WST? Gdyby jeszcze reżyser jakoś umiejętniej puszczał do widza oko, że to wszystko blaga i ironia. Ale zamiast oka, Kościelniak pokazuje język – kawał krwistego jęzora toczącego się po scenie. Gdzie byli rodzice, gdy mały „Frankenstein” rósł w siłę?

Ewa Jezierska

Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu

Frankenstein
musical na motywach powieści Mary Shelley „Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz”

Scenariusz i reżyseria: Wojciech Kościelniak
Teksty piosenek: Rafał Dziwisz
Muzyka: Piotr Dziubek
Scenografia: Damian Styrna
Kostiumy: Katarzyna Paciorek
Choreografia: Beata Owczarek i Janusz Skubaczkowski
Premiera: 23 listopada 2011
Najbliższe spektakle: brak informacji na sezon 2012/2013

About the author
Ewa Jezierska
studentka kulturoznawstwa. Pasjonatka polskiej fantasy. Aktualnie mieszka w Warszawie, blisko nadwiślańskiej plaży, gdzie spędza swój czas wolny. Współpracuje z Księgarnią Warszawa oraz kolektywem fotograficznym Gęsia Skórka. Okazjonalna graczka Warcrafta i miłośniczka scrabbli.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *