Filipinki to my – Marcin Szczygielski

filipinkiCzasy PRLu są dziś przez wielu wspominane z nostalgią. Dzieje się tak nie tylko z takiego powodu, że obecne trudności powodują tęsknotę do czasów względnej stabilizacji. Równie ważnym powodem jest to, że choć wielu ludzi wspomina PRL takim, jakim on był za rządów Edwarda Gierka, to mało kto pamięta czasy tuż po wojnie i rzeczy, których dopuszczały się władze komunistyczne. Później, gdy doszło już do uporządkowania pewnych spraw i wszystko pozornie toczyło się, jak powinno, rzeczywistość była o wiele gorsza, niż zdarza się ją obecnie przedstawiać. Trzeba jednak przyznać, że świat ówczesnej Polski miał swoje jaśniejsze strony. Jedną z nich był wysyp piosenkarzy i zespołów muzycznych na poziomie, o jakim dzisiaj możemy tylko pomarzyć. O jakimkolwiek śpiewaniu z playbacku nie mogło być mowy.

Oprócz solistów w krajobraz Polski lat 60. wpisały się zespoły będące prawdziwym ewenementem. Taki zespół składał się z kilku wybitnie utalentowanych młodych kobiet o doskonale dobranych głosach, wśród których żadna nie była „gwiazdą”, a wszystkie były sobie równe – jak zakładał ówczesny ustrój. Jednym z takich zespołów były Filipinki.

W 1959 roku Jan Janikowski, nauczyciel ze Szczecińskiego Technikum Handlowego, utworzył chór uczennic, których zadaniem miały być występy na akademiach. Mając nieomylne ucho, wyłowił z tłumu sześćdziesięciu dziewcząt osiem, z których postanowił zrobić osobny zespół. Młode dziewczyny szybko dały się poznać jako doskonałe wokalistki, co nie wszystkim z ich otoczenia się podobało. Większość nauczycieli uważała za rzecz wysoce niewłaściwą to, że uczennice poważnej szkoły pokazują się na scenie. Również zawodowi śpiewacy postrzegali je jako zagrożenie dla własnej popularności. Same Filipinki były zaprzeczeniem współczesnego wizerunku „celebryty” – skromne, dobrze wychowane i niezwykle zdyscyplinowane dziewczęta stworzyły chyba najlepszą grupę śpiewaczą w historii powojennej Polski. Jednak ich kariera wcale nie była tak usłana różami, jak wydawało się wielbicielom Filipinek. Wymagała od nich ciężkiej pracy i wielkiego poświęcenia, a co dostawały w zamian?

W czasach Polski powojennej, podobnie jak w okresie dwudziestolecia międzywojennego, nie było taryfy ulgowej dla artystów. Nie mogli zrobić kariery wyłącznie atrakcyjnym wyglądem lub dzięki pieniądzom i stosunkom rodzinnym, to było nie do pomyślenia. Piosenkarze umieli grać na instrumentach muzycznych i śpiewać. Bardzo często sami komponowali i pisali teksty, a jak nie, to robili to za nich prawdziwi artyści. Musieli dysponować rzeczywiście dobrymi głosami, bo nikt nie mógł poprawić ich nagrań komputerowo. Władze socjalistycznej Polski dbały o to, by „masy pracujące” miały godziwą rozrywkę, a także o odpowiednią atmosferę dla artystów, żeby mogli się rozwijać. Mówienie o pieniądzach za ich pracę było bardzo źle widziane, za życiowe luksusy można było zostać publicznie napiętnowanym. Artyści wyżywali się w tworzeniu dla samego tworzenia, bo choć mogli na tym zarobić, to nie były to pieniądze warte ryzyka. Wielu z nich pracowało na jakimś „normalnym” etacie, a śpiewało tylko ubocznie. Nie była to sztuka dla sztuki, gdyż mogli prezentować się szerokiej publiczności, co na pewno syciło ich ego. Dlatego właśnie było ich tylu i byli tacy dobrzy, bo tworzenie z potrzeby serca, a tworzenie dla pieniędzy to dwie różne sprawy. Finansowo zaś artyści PRL-u nie stali tak dobrze, jak uważano, choć pewnie lepiej niż przeciętny Kowalski. W dodatku były to dochody zależne od kaprysu cenzora czy innego partyjnego decydenta. Na płytach i koncertach zarabiał skarb państwa za pośrednictwem ZAIKS-u i innych państwowych przedsiębiorstw, sami twórcy dostawali ochłapy. A jednak powstawały wtedy prawdziwe perły muzyki rozrywkowej, z którymi nie może się równać to, co dziś robią opłacani w setkach tysięcy celebryci.

Piękny album „Filipinki to my” przenosi czytelnika w świat realnego socjalizmu, gdy liczyło się zupełnie coś innego niż teraz, a ustrój miał za zadanie całkowitą kontrolę obywateli. Można prześledzić historię wspaniałego zespołu, który przestał istnieć dawno temu, ale jego piosenki wciąż są emitowane w wielu stacjach radiowych i ludzie nadal słuchają ich z ogromną przyjemnością. Album niemal w połowie składa się z fotokopii artykułów i zdjęć prasowych. Został wydany na znakomitej jakości papierze i każdemu czytelnikowi sprawi wielką przyjemność, podobnie jak dołączona do niego płyta z największymi przebojami zespołu.

Luiza „Eviva” Dobrzyńska
Ocena: 5/5

Tytuł: Filipinki to my
Autor: Marcin Szczygielski
Seria: Biblioteka Gazety Wyborczej
Ilość stron: 464
Rok wydania: 2013
Wydawcy: Agora, Latarnik, Oficyna Wydawnicza AS

About the author
Technik MD, czyli maniakalno-depresyjny. Histeryczna miłośniczka kotów, Star Treka i książek. Na co dzień pracuje z dziećmi, nic więc dziwnego, że zamiast starzeć się z godnością dziecinnieje coraz bardziej. Główna wada: pisze. Główna zaleta: może pisać na dowolny temat...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *