FELIETON: Andrzej Ballo – Czy warto być błyskotliwym? Felieton o felietoniście

IMG_6551Mam kilka idiosynkrazji (nie spodobałoby się bohaterowi tego felietonu to słowo). Jedna z nich to poszukiwanie w bibliotecznych księgozbiorach nieco już zapomnianych autorów – tych, których los jest mi nie do końca znany, może nie tyle nieznany, co nieczytelny lub w jakiś sposób budzący podejrzenia. Już bardzo dawno wyzbyłem się złudzenia (dokładnie na pierwszej randce), że o życiowym sukcesie, tudzież powodzeniu czy nawet szczęściu (strasznie osobliwe słowo), decydują talent, zdolności i pracowitość. Nieco później przekonałem się (na własnej skórze, a dokładnie na nosie), że błyskotliwość i bystrość umysłu to wielki przywilej, wzbudzający tak samo aplauz, jak i zawiść. Jednakże proporcje między aplauzem a zawiścią stają się powoli (z czasem) odwrócone, na korzyść tej ostatniej. To, że komuś udał się jakiś bon mot raz czy dwa, możemy strawić, ale jeżeli udaje mu się to przez kilkanaście lat – to mamy czas, aby go znienawidzić, usunąć, zdyskredytować, schować lub wywieźć.

Ale wróćmy do rzeczonego wyżej księgozbioru. Wyciągnąłem z niego zakurzone tomy felietonów autora posługującego się mianem Hamilton. Nie chciałbym się wdawać w etymologię, a może nawet egzegezę tego słowa, ale podejrzewam, że autor wolałby, aby zaczynało się ono od „Ch”– brzmiałoby wtedy w jego autorskiej konwencji, o której za moment. Nietrudno się domyślić (nawet przeciętnej polskiej dziennikarce), że Hamilton to pseudonim. Kryje się pod nim utalentowany, uzdolniony i błyskotliwy Jan Zbigniew Słojewski. Informacji o nim w Internecie dość mało. Nawet nie wiadomo, jak wyglądał, nie ma żadnych jego zdjęć, nie posiada profilu na Facebooku. Nie wiemy, gdzie się urodził, jakie miał kobiety, do jakich szkół chadzał. Nie ma też przy jego nazwisku obfitej listy nagród, tak charakterystycznej dla polskiego artystycznego krajobrazu. Przecież tu człowiek słynnie z nagród i koneksji, a nie dzieł. W ogóle mało kto o Hamiltonie słyszał, nawet moi koledzy po piórze twierdzą, że Hamilton to puzonista albo hotel na Woli. Szkoda, wielka szkoda, bo wystarczy zajrzeć do któregoś z jego felietonów. Wydał ich kilka tomów: „Maleńka złota szubienica”, „Puste miejsce”, „Drzwi na lewo, drzwi na prawo”, „Pod znakiem lwa i armaty”, „Kiedy twarda waluta zmięknie”. Pisze wybornie, błyskotliwie, cynicznie, przejrzyście, trafia puentą w sam środek układu nerwowego, bawi, ale i irytuje. Jego przekąs (jak i pseudonim) jest iście angielski. Szyderca z niego znakomity, a i cynizmem nie ustępuje Diogenesowi (choć trochę przypomina mi tu Trumana Capote). Ciekawą i przejrzystą konstrukcje mają jego felietony, podzielone numerowanymi akapitami. Łatwo się je czyta, oczywiście pod warunkiem, że czytelnik posiada IQ powyżej 120. Nie są to typowe felietony, przypominają nieco eseje. Hamilton nigdy nie bywa nudny, jakby w myśl dewizy G.B. Shawa (którego przypomina konwencją), woli prowokować, woli być złośliwym niż nudzić. Bije werbalnie po uszach licznych pozerów i chamów ze środowisk artystycznych i intelektualnych, oczywiście robi to z wdziękiem, nie znęcając się nad ofiarą (nokautuje jednym ciosem). Bywa też pisarzem ciepłym (nawet zimą) i empatycznym, opisując ciekawe postaci z obrzeży świata i życia. Zachwyca się malarstwem, zwłaszcza Brueglem. Zachwytów ma sporo, może tyle samo co złośliwości, nigdy nie jest pośrodku, nigdy nie jest nijaki. Ponadto posiada wielką dawkę autoironii (co jest cudem w naszym pisarskim światku), krytykując samego siebie (krytyk Słojewski ciska gromy na Hamiltona). Jego felietony, choć już wiekowe, są z racji celnych spostrzeżeń i refleksji filozoficznych nadal aktualne, wystarczy tylko pozmieniać nazwiska, daty lub inicjały. Nie kokietuje i nie nudzi jak Passent, nie ma ambicji politycznych jak Urban, nie bywa amorficzny jak Twardoch.  Dlaczego więc nie odniósł takiego jak oni sukcesu? Dlaczego nie bywa na salonach, nie bryluje w telewizji i kolorowej prasie? To zastanawia. Albo pan Hamilton ma to w dupie, albo to zawiść kolegów po piórze, albo zemsta któregoś znokautowanego pajaca. Coś musi być na rzeczy. Niemniej jednak szkoda, iż o panu Zbigniewie Janie słychać tak mało – wszak teraz najpierw musi być słychać i widać, a potem dopiero czytać i myśleć. Człowiek bystry ma przechlapane (choć stosowniejsze byłoby tu inne bliskie mi słowo), ponieważ zbyt szybko myśli i nie ma czasu na kalkulacje. „Nie ma czasu na kalkulacje” – powtarza się jak echo.IMG_6552

Reasumując: musiałem napisać o Hamiltonie, nie tylko dlatego, iż pisze znakomicie, ale ponieważ zauważam pewną analogię (jeżeli chodzi o przymioty) z autorem tego felietoniku. Ba, nawet Hamilton i autor uczęszczają do tego samego kina. Los Słojewskiego więc mnie zastanawia, tak że na wszelki wypadek zrezygnowałem w tym felietonie z kilku wulgaryzmów i przekąsów.

Dlaczego piszę o Hamiltonie w czasie teraźniejszym? Ponieważ on nadal żyje, ma 82 lata [zmarł w 2017 – przyp. red.]. To krzepiące, że szyderca może dożyć tylu lat. Zresztą od zawsze był stary – w myśl własnej konwencji, która urodziła go jeszcze w XIX wieku. Postarzył się celowo, aby dodać sobie poloru i zacności nestora, bo nikt nie uwierzyłby 30-letniemu bystrzakowi. (Starowieyski cofnął się o trzysta, lat ale nadal wyglądał młodo). Gdzie Hamilton mieszka,? Czy jeszcze coś pisze? Gdzie pije? Tego nie wie chyba nikt. Szkoda, uścisnąłbym jego pisarską dłoń i dostarczył dobrą wódeczkę.

A nuż ten felieton przeczyta.

Niestety, Polska jest rajem dla miernot i może dlatego Hamilton nie chciał stać z nimi w jednym szeregu ani nawet w pobliżu. Chylę więc czoła, ale mimo wszystko jakoś mi smutno.

 

Andrzej Ballo

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *