Eden II

-Gratuluję! – Powiedział Harold Camping Trzeci,– wygrał Pan casting na Boga.

To była lekka przesada, fakt wygrałem casting, w którym udział wzięło cztery miliony osób. Było o co walczyć, czy bowiem ktokolwiek z was wyobrażał sobie, że może objąć we władanie planetę?

Pieniądze na podróż wyłożyła korporacja.
W naszym zasięgu, był glob nieomal taki sama jak nasz, mieliśmy tam lecieć z wystarczającą ilością sprzętu i maszyn, by rozwinąć cywilizację.

I najważniejsze, zabieraliśmy z sobą Biblię.

Właściciel korporacji był fanatykiem religijnym, wszystko chciał przeprowadzić zgodnie z jej zapisami.

Lecieliśmy na nadającą się do zasiedlenia planetę we dwoje, ja i Ewa,. Mieliśmy ją zaludnić, na nasz obraz i podobieństwo. Plan był prosty, lądujemy, a potem postępujemy w zgodzie z Pismem Świętym. Oboje musieliśmy zmienić imiona. Praprzodkowie powinni nazywać się Adam i Ewa. Projekt Eden II, nowy świat, na którym pojawią się nasze dzieci, znaczy moje i Ewy. Oczywiście inkubowane w sztucznej macicy. W ładowni było czternaście tysięcy wyselekcjonowanych komórek jajowych i tyleż samo porcji nasienia. Wszystko po to, by nasze potomstwo miało odpowiednią różnorodność genetyczną. Zatem My i „nasze” potomstwo zaludnimy nowy świat.

Przynajmniej taki był plan i szczerze weń wierzyliśmy… Dwadzieścia cztery lata temu.
Wchodziliśmy na pokład Arki jako bohaterowie. Wtedy czuliśmy się posłańcami Boga. Świeżo poślubieni (by nie żyć w grzechu) piękni i młodzi. Był jednak pewien drobiazg, o którym nie można zapominać. Odległość.

Nie da się lecieć szybciej niż światło, nie istnieją też żadne tunele hiperprzestrzenne, a przestrzeni nie da się zginać. Nawet hibernacja okazała się naukową fikcja. Lecąc podświetlną czekały nas dwadzieścia cztery lata podróży. Na statku oczywiście, bo dla tych co zostali na powierzchni minie prawie sto -dylatacja czasu. Gdy wyruszaliśmy, niektórzy twierdzili, że nim dolecimy powstaną technologie, które sprawią, że inni nas po prostu wyprzedzą.

Tak się jednak nie stało. Gdy opuszczaliśmy układ gwiezdny, rodzimą planetę pokryły niebieskawe- w skutek przesunięcia widma światła- rozbłyski. Termonuklearne piekło rozpętane rękoma człowieka. Przez tydzień nasz glob krzyczał. Eter wypełniły transmisje z bombardowanych miast, krajów i kontynentów. Wołania o zemstę, o litość, o pomoc. Potem zapanowała cisza, martwa cisza.
Minęły dwadzieścia cztery lata.
Wstałem z podłogi, ciesząc się, że jestem w pierścieniu, w tym miejscu panowało ciążenie. Pierścień był sercem siłowni statku. Tutaj znajdował się nasz HC- zderzacz hadronów, tu wytwarzaliśmy antymaterię -paliwo statku. Na powierzchni HC mają formę koła- u nas była to wielka skręcona w pierścień spirala. W ten sposób udało się zmieścić długi na sześć kilometrów tunel na statku. Pierścień okalał trzon główny, gdzie znajdował się reaktor. Zimna fuzja dostarczała energie do HC, a ten produkował antymaterię, która stanowiła napęd statku. Pierścień był przeznaczony dla nas, jego ruch obrotowy dawał nam ciążenie.

Naturalne ciążenie, symulowany rytm dnia i nocy, meble, nawet niewielki ogród. Te 800 m kwadratowych miało nam zapewnić komfortowe warunki podróży.

Podszedłem do zmontowanego przez nas destylatora, butelka była pusta. Rozejrzałem się po tym, co kiedyś było naszą kuchnią. Ewa zdemolowała ją dziesięć lat temu. Miewała napady wściekłości, choć nie była z niej zła kobieta. W końcu wytrzymała ze mną ponad dwadzieścia lat.

-Nie miała wyjścia– powiedziałem na głos, śmiejąc się chrapliwie. Ruszyłem w kierunku drzwi. Kac rozsadzał głowę. Gdyby ktokolwiek z imponującego komitetu pożegnalnego mógł nas wczoraj zobaczyć. Siedzieliśmy, klnąc na siebie i wpatrując się ponuro, w kapiący z chłodnicy alkohol. Piliśmy na zmianę.

Rzadko udało nam się doczekać do chwili, gdy kieliszek będzie pełen.
Ona nie chciała lądować, twierdziła że zasiedlając kolejny glob jedynie zafundujemy mu bolesną agonię, a ja… Ja cieszyłem się, że odwlekamy decyzję, nie czułem w sobie dość sił, by realizować nasze zadanie. Bałem się, że nie podołam.

-Ewa! gdzie do cholery jesteś!- Minąłem śluzę i znalazłem się w sypialni. Wielkie małżeńskie łoże niegdyś pokryte aksamitem, na podłodze dębowe klepki…przepych i luksus.
-Późne, kurwa, rokokowo– prychnąłem i zaśmiałem się do siebie. Łóżko było porąbane maczetą. Śmierdziało zgniłymi resztkami pożywienia.
Wszedłem do ogrodu. Dwadzieścia cztery lata naszej aktywności ukształtowało to niegdyś rajskie miejsce. Teraz rósł tutaj jedynie tytoń i konopie.

Dalej było laboratorium. W jego centrum stał niewielki laser chemiczny, przydrutowany do stojaka. Wycelowany był we wklęsłą tarczkę, na której leżało jeszcze trochę białego proszku. Obok puste fiolki z lekami zawierającymi pochodne izochinoliny i opróżnione pojemniki po eterze. Na statku znajdowały się zapasy leków, jednak świętojebliwi fundatorzy wyprawy zadbali o to, by nie było tam psychotropów. Mieliśmy surowce, ale alkohol i dragi musieliśmy wyprodukować sami.

Czego się spodziewać po dwójce ludzi wysłanych tak daleko od domu. Domu, który przestał istnieć.

Najpierw przestaliśmy się modlić. Potem przyszedł czas na seksualne ekstrawagancje. Następnie zaczęliśmy uprawiać tytoń i destylować alkohol. W końcu nadeszła kolej na narkotyki. Aparaturę skonstruowała Ewa, to ona miała w wieku siedemnastu lat doktorat z biologii i chemii. Ja byłem fizykiem.

-Ewa! Nie chowaj się!– krzyczałem. Zatoczyłem pełne koło i znalazłem się w miejscu z którego ruszyłem. Albo poruszała się tak jak ja w tym samym kierunku, albo…

-Nie ma jej w pierścieniu.– powiedziałem na głos i podszedłem do iluminatora, zobaczyłem pokrytą chmurami planetę, cel podróży. Mogliśmy lądować już dwa tygodnie temu, ale do tego trzeba byłoby wytrzeźwieć.

Najpierw my, w małym, lądowniku. Na powierzchni mieliśmy przygotować solidne lądowisko pod trzon rakiety. Pierścień musiał zostać na orbicie- nie był wystarczająco zabezpieczone by wejść w atmosferę.

Coś pojawiło się w iluminatorze, podszedłem bliżej. W przestrzeni dryfował niewielki kulisty pojemnik, przeczytałem znajdujący się na nim napis „Nasienie, dawca nr 12045”

Zamrugałem oczami, mając nadzieję, że to jedynie omamy. Wspiąłem się do iluminatora na suficie i popatrzyłem na trzon rakiety. Wrota ładowni nr 2 były otwarte na oścież, dookoła lśniły pojemniki z nasieniem, przypominające piłeczki pingpongowe setki, tysiące pojemników, które wyssała z magazynu kosmiczna próżnia.

-Ja pierniczę…- Wtedy zobaczyłem Ewę, a właściwie pojazd przez nią pilotowany, niewielki lądownik, który miał nas bezpiecznie sprowadzić na dół. Manewrując skierowała dysze wprost na jeden z dwóch korytarzy łączących pierścień z trzonem rakiety. Jeden był dla ludzi, drugim wędrowała energia zasilająca HC, a z powrotem antymateria jako paliwo.
Ewa dała pełny ciąg i dysze zmiotły korytarz łączący pierścień z trzonem. Zatrzęsło.
-Co ty wyprawiasz!– Nie mogła mnie słyszeć. Odleciała daleko, teraz zawracała.

Świst uciekającego powietrza uświadomił mi, że rozhermetyzowała część modułu.
Myśl!

Pobiegłem w kierunku łącza technicznego, tamtędy też można się było dostać do trzonu rakiety. Po drodze było pomieszczenie ze skafandrami. W iluminatorze zobaczyłem, jak Ewa zbliżała się do łącznika technicznego. Na moje szczęście pierścień zdążył się obrócić nim wycelowała weń dysze.

Wskoczyłem w skafander pobijając własny rekord zakładania tego ustrojstwa. Zdążyłem zatrzasnąć i zabezpieczyć hełm, gdy odrzut chemicznych silników lądownika uderzył w korytarz techniczny. Kiedy byłem w śluzie usłyszałem, że pierścień całkiem się rozhermetyzował.
Plan miałem prosty, przeskoczyć wprost w otwarte wrota ładowni. Ze ściany zabrałem gaśnicę jej odrzut miał pozwolić mi na poruszanie się w próżni. Tyle tylko, że stojąc po wewnętrznej stronie pierścienia, wciąż byłem w strefie ciążenia.

Ciąg silników nie zerwał całkowicie połączenia, wysoko nad moją głową wciąż widać było poskręcany i powyginany korytarz techniczny.

A Ewa znów zawracała lądownikiem.
Myśl!

Góra nie jest górą, ciążenie bierze się z ruchu obrotowego i wciska mnie siłą odśrodkową do wewnętrznej strony pierścienia. Jeśli z niego spadnę- to zostanę wystrzelony jak z procy w kosmos. Pobiegłem po okręgu jak chomik w kołowrotku. Dotarłem do pokiereszowanego korytarza technicznego. I zacząłem się wspinać. Tak właśnie wspinać, bowiem korytarz kierował się w stronę trzonu rakiety– czyli kierunku odwrotnym od wektora grawitacji.
-Kochanie żyjesz jeszcze?– Wycedziła sarkastycznie Ewa, no tak w skafandrze miałem łączność. Znowu ustawiała lądownik dyszą w kierunku pokiereszowanego korytarza łączącego pierścień z trzonem, korytarza po którym się wspinałem. Wycelowałem, wyrwałem zawleczkę i uruchomiłem gaśnicę- pomknęła w kierunku lądownika niczym pocisk. Miała za mało energii kinetycznej, by Ewie zagrozić. Jednak zamarzający, gwałtownie rozprężający się w próżni materiał gaśniczy niczym chmura śniegu okrył wszystko dookoła. To wystarczyło, by odpaliła silnik w złym momencie, lądownik oddalił się od korytarza, a ja zdołałem się wspiąć.
-Zwariowałaś? Co ty chcesz zrobić!– krzyknąłem obserwując jak ponownie zbliża się tym razem lecąc prosto w moją stronę. Widziałem jej zaciętą twarz i wiedziałem co chce zrobić. Z bliska odpali hamownicę spopielając mnie strumieniem odrzutowym.
– Nie mamy prawa zaludniać tej planety, nie mamy prawa skazywać jej na taki los, jaki spotkał nasz świat! Nie mamy prawa!- Krzyczała histerycznie.

Skoczyłem w otwarte wrota. Zdążyłem zamknąć ładownię nim uruchomiła hamownice i wiązka gazów wylotowych trafiła w pancerz. Poleciałem (tu nie było ciążenia) do sterówki, Ewa zmieniła taktykę. Niszczyła dysze silników manewrowych. Nim dotarłem do sterówki zniszczyła już trzy i ustawiała się przed czwartą.

Mogłem nie reagować, wtedy pozostałbym na stałe na orbicie. Pomyślałem jednak, o tej jednej jedynej szansie, by ludzkość dalej żyła na nowym globie. I pierwszy odpaliłem dysze wystrzeliwując wiązki protonów i antyprotonów w jej niewielki lądownik,.
Płacząc, zabiłem swoją żonę.

I tak oto zostałem sam, zupełnie sam, ostatni przedstawiciel ludzkości orbitując uszkodzonym trzonem rakiety nad obcym globem.

Dałem radę wylądować, choć było to twarde lądowanie. Okazało się, że pojemniki z żeńskim materiałem genetycznym, z ładowni nr 1, przetrwały. Dzięki sztucznej macicy, po dziewięciu miesiącach urodziła się pierwsza dwójka, dzieci, nazwałem je Adam i Ewa. Potem była już jedynie walka, walka o skolonizowanie tej planety. Walka o to, by moi potomkowie (nie przetrwał żaden inny męski materiał genetyczny) rozwijali się prawidłowo. Musiałem się zająć edukacją.

Najpierw samodzielnie, potem z pomocą moich starszych dzieci, w końcu wnuków i prawnuków. Niestety materiał pochodzący od jednego samca sprawił, że pojawiać się zaczęły aberracje i choroby genetyczne. Wiem, że wielu z was mnie o to oskarża, jednak naprawdę nie miałem innej możliwości.

Technologia powoli odmawia posłuszeństwa, ja i moi potomkowie sięgamy po prymitywne rozwiązania. Uszyłem długą białą szatę z materiału izolującego, podpieram się lagą, bowiem starość dopadła w końcu i mnie.
Znów piję.
Ewa- myślę o niej czasem, o jej szaleństwie, i o tym, że mi jej brakuje. Nie mam kobiety, bowiem wszystkie dookoła są moimi córkami, wnuczkami lub prawnuczkami.

Siwa broda i siwe włosy.

Cywilizacja rozwija się, choć już od dawna bez mojej pomocy. Ludzie rodzą się i umierają. Ja z mojej bazy we wraku rakiety oglądam to wszystko, zastanawiając się, czy to możliwe, że tak jak naszą planetę ich również czeka zagłada? Czy oni też kiedyś wymyślą polityków, wojny i bomby wodorowe? Stworzyłem uniwersalny dekalog, którym mają się kierować. Dałem im Biblię, by w niej znaleźli odpowiedzi na wszystkie pytania.

Sześćdziesiąt lat po lądowaniu mogę powiedzieć, że wypełniłem w pełni wolę fundatorów mojej podróży. Ludzie żyją tu w umiłowaniu Boga.

W jednym aspekcie postąpiłem po swojemu. Nie nazwałem planety Eden II. Jakiż sens miała by dwójka w nazwie, gdy nasza planeta już nie istnieje.
Nazwałem ten glob ZIEMIA.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *