Drugi fragment powieści Cienie Nowego Orleanu Macieja Lewandowskiego – patronat Szuflady

Maciej Lewandowski „Cienie Nowego Orleanu”
wyd. Uroboros
data premiery 27 lutego 2019 r.

Kupisz tutaj: http://bit.ly/CienieNowegoOrleanu

Fragment 2

– Z czym przychodzisz, Johny? – Ducote wskazał na skorzaną torbę. – Bo gdybyś chciał wprosić się na żeberka i pudding Helen, po prostu byś zadzwonił.

Legrasse po chwili zastanowienia rozłożył na stoliku fotografie posążka, który zarekwirowano podczas akcji na bagnach. Mimowolnie wspomniał nagłówki gazet krzyczące o krwawej sekcie z mokradeł.

– Znowu wałkujesz to cholerstwo?

Legrasse zastanawiał się nad najlepszą odpowiedzią. W końcu postanowił grać uczciwie. Nie miał ani siły, ani ochoty okłamywać przyjaciela. Sięgnął do wysłużonego neseseru i wyciągnął topornie wyglądające zawiniątko z gazet.

– Bo takie cholerstwo znalazłem.
Ducote odwinął kawałek starej gazety. Ledwie dotknął chłodnego kamienia, już nerwowo cofnął dłoń.
– Włóczyłeś się po bagnach? – rzucił pozornie lekkim tonem.
Legrasse pokręcił głową, upijając łyk kawy. W świetle dnia maszkaron nie wyglądał aż tak przerażająco.
– Nie. To z piwnicy. Nie mogę zdradzać detali.
Ducote wydął wargi, przyglądając się kamiennej płaskorzeźbie.
Po chwili namysłu uniósł ją pod słońce, w blasku usiłując rozróżnić detale.
– Ależ to jest szkaradne. I całkowicie, ale to zupełnie odarte z kontekstu. Już ci to mówiłem i powtórzę ponownie: to blaga.

Komisarz ze stoickim spokojem sięgnął po kawę. Już kiedyś zwracał się do Ducote’a po ocenę. Za pierwszymi dwoma razami opinia Malcolma go zirytowała, następne fale krytyki drażniły, aż w końcu osiągnęli status quo: Ducote prawił naukowe połajanki, Legrasse kiwał głową z obojętną miną.

– I niech cię palec boży chroni – rzucił zaczepnie wykładowca, odkładając figurę na stół – wyciągać te banialuki o żyjących w odosobnieniu Eskimosach kanibalach. To jak porównywanie nubijskich piramid w Meroe z Chichen Itza: i to, i to stożek, więc jak nic jedna cywilizacja. Zlituj się, Johny.
– Nie zamierzam tego porównywać, Mal. Po prostu uważam, że skoro ten profesor o tym wspomniał…
– I tylko on. Nikt inny. Wiekowy profesor, całe lata temu.
Gdyby to rzeczywiście było podparte odkryciem, byłaby publikacja, choćby przyczynkarska. Wiesz, jak to działa.

Legrasse wiedział. Mimo to nie mógł odrzucić niepokojącego wrażenia, że ten kult, dziwaczna sekta jest częścią czegoś większego, bardziej złowieszczego. Okrucieństwo, czysty obłęd, jakiego doświadczył tamtej nocy, porażało sadyzmem. Lecz gdy człowiek przymknął oczy, wsłuchał się w miarowe uderzenia w bębny, w gardłowe okrzyki, to sięgał prymitywnego ducha, tajemnicy kryjącej się za krwawym parawanem ludzkiego cierpienia.

– Odwiedził mnie krewniak tego Angella. Stary profesorek zszedł.
Mal wyglądał na niezbyt poruszonego tą informacją. Spokojnie upił kolejny łyk kawy i z rozmysłem odstawił kubek na blat stolika.

– Starzy ludzie tak mają. Umierają w końcu.
– Tylko że ta śmierć jest podejrzana. No i ten szczeniak pokazał mi zdjęcie płaskorzeźby wyglądającej praktycznie jak to cholerstwo. – Stuknął palcem w zdjęcia, które sam rozłożył przed przyjacielem.
Wykładowca przez chwilę ważył słowa. W końcu uniósł dłonie w teatralnym geście poddania.
– Wiesz, że to mogą być radosne zmyślenia? Wierutne bzdury? Ktoś chce nabić poczciwego starca w trąbę, młody krewny tropiący jakieś echa. To brzmi nieprawdopodobnie.
I dobrze o tym wiesz.
– Nie zmienia to faktu, że znowu znalazłem bożka. W kontekście, który jest objęty tajemnicą państwową.
Ducote z uśmiechem pokiwał głową.
– To jest stare. Spójrz. – Legrasse stuknął palcem w żłobienia symbolizujące wijące się niczym węże kłębowisko macek.
– To jest wypolerowane, ale nie w taki sposób, w jaki kamieniarze gładzą swoje wyroby. Ta gładkość wynika z tego, jak wiele dłoni dotykało tej szkarady, zanim przywędrowała do ciebie. Gdzieniegdzie zachowały się pierwotne, ostre krawędzie. Niemniej, to nie ma racji bytu, rozmawialiśmy o tym.
Chciał uniknąć przemowy, ale nie zdołał. Malcom Henry Ducote był nie tylko naukowcem z krwi i kości. Był także, a może przede wszystkim, niepoprawnym gadułą.

– Tu są bagna, błocko, komary wielkości kapelusza oraz aligatory. Wielkie, żarłoczne skurczysyny. Nie ma zaś ośmiornic. Swoją drogą, ośmiornice nie żyją w okolicach siedzib Eskimosów. Więc to tu powinno być jak egipski Suchos: mężczyzną z łbem krokodyla. Gdyby to była kultura tubylcza, jak utrzymujesz, jakaś prymitywna, na wpół sekretna, miejscowa banda religijnych wariatów, to ten ich Kuluhulu…
– Cthulhu – poprawił przyjaciela automatycznie, wyrzucając z siebie zbitek dźwięków podobny do tego, który przekazał Castro.

Legrasse przez lata usiłował znaleźć jakiekolwiek informacje o cudacznym bożku domagającym się krwawych ofiar z ludzi, ale każdorazowo natrafiał na mur. Jego budulcem były absolutna niewiedza, czasem poparta naukowymi dźwigarami, albo zdroworozsądkowy opór.
– Cthulhu, Katulu, a niech i nawet mu będzie Burek. – Machnął ręką od niechcenia Ducote. – Zmierzam do tego, że proste kultury, kultury magiczne bez względu na miejsce występowania, wiążą religię, obrzędy z reprodukcją warunków bytowych.

Kontekst. – Ponownie trącił palcem mackowate oblicze bożka. – Tawaret, egipska bogini, chimera: po części hipopotam, lwica oraz Suchos: mężczyzna o łbie krokodyla. W Egipcie nie ma bogów o gębach bizonów, bo bizonów na pustyni brak. Dlatego twierdzę, że to blaga. To nie kult, brachu. To sekta, obrzydliwa i okrutna zgodnie z tym, co mi opowiadałeś, ale nic więcej i nic mniej ponad sektę. Bujda na resorach, wymyślona najpewniej przez jakiegoś suchotnika spędzającego całe dnie z dala od ludzi i słońca. – Uniósł dłoń pojednawczo. – Wiem, wiem, co Webb ci kiedyś powiedział, ale to stare dzieje. Stare dzieje gabinetowego antropologa. – Uśmiechnął się pojednawczo. – Stara szkoła nie wymagała badań w terenie, jeśli rozumiesz, co chcę prze to powiedzieć. Swoją drogą, John, te tańce…
– Co z nimi?

Komisarz spoglądał nachmurzony na kamienne wyobrażenie dziwnego boga. To, co opowiadał Malcolm, było trafne. Sam wielokrotnie obracał w głowie tę linię argumentacji, nie potrafił skutecznie jej obalić. Czymś innym jest ugruntowana wiedzą a czymś innym poczucie, że pomija się coś ważnego.

– Pigmeje w Kongo mają bardzo interesującą kulturę, właśnie nadal magiczną. Nie wierzą w jednego Boga, ale czczą ducha lasu. I dla niego, dla puszczy tańczą. Nocą. Ekstatyczny, dziwny taniec, któremu towarzyszy ryk niby dzikiego zwierza, a w rzeczywistości dmą trąby. Śpiew to tylko zbitek pokrzykiwań, bez słów. Podobnie u tych na bagnach, jak mi opowiadałeś. Taniec, będący sposobem na połączenie z duchem. A zarazem jest tak niesformalizowany, że próżno dociekać, czego dokładnie dotyczy. Ot, takie tam przedstawienie. To, co opisałeś, wygląda na coś takiego. Ergo, nie magia, nie jakiś rytuał, ale zwyczajnie mistyfikacja.
– Wykładowca kiwnął brodą w kierunku zdjęć oraz figurki. – A to jeden z jej rekwizytów.

Komisarz leniwie pozbierał materiały i umieścił je ostrożnie w torbie. Unikał patrzenia na Ducote’a. Czuł, że nie zniesie widoku zadowolonego z siebie Malcoma. Dumnego, że rozwikłał kolejną zagadkę, nad którą głowił się jego przyjaciel. Zaiste, ludzka potrzeba bycia lepszym potrafi przejawiać się na najróżniejsze sposoby. Tym razem Legrasse bał się, że może nie zdołać zachować spokoju.
– Sekta niewiele zmienia, Mal. – Zaciągnął mocno troki torby. Zdecydowanie za mocno, ale podziałało. Czerwony diablik gniewu schował się głęboko w umyśle policjanta. – Sam nie wiem, co gorsze: ludzie z bagien czy sekciarze z bagien. I ta poczwara z kamienia.

– Tym bym się nie przejmował, brachu – odrzekł spokojnie Ducote, dopijając kawę. – Paskuda jest niemalże identyczna względem tamtej ze zdjęć. Inny kamień, nieco lepiej poprowadzona linia, ale generalnie to jedno i to samo. Koncepcyjnie, rzemieślniczo. Pewnie jak dwie krople wody.
– Owszem. – Zamrugał jakby właśnie odkrył coś, co było cały czas przed jego nosem. – Ten sam autor?
– Najpewniej. Dość niewprawny swoją drogą. Niemniej sekta to sekta, zostaw te maszkarony, są tylko totemami dla naiwnych szeregowców.

Legrasse spochmurniał. Przekładał elementy tej układanki od lat. Początkowo nie traktował kulturowego aspektu zbyt poważnie, ot, musiał się dowiedzieć, co to za posążek, bo tego wymagało domknięcie sprawy. Po identyfikacji, a w sumie braku identyfikacji, pozostał z garścią spekulacji, luźnych opinii w większości wyrażanych nieoficjalnie. Coś jednak kazało drążyć, szukać, czynić karkołomne połączenia. Intelektualne wyzwanie przerodziło się w toksyczną fascynację. Raz po raz budował wieżę z nieforemnych klocków, konstruował teorie z naukowych faktów jedynie po to, aby pozwolić wszystkiemu runąć, i zaczynał od nowa.

About the author
Magdalena Pioruńska
twórca i redaktor naczelna Szuflady, prezes Fundacji Szuflada. Koordynatorka paru literackich projektów w Opolu w tym Festiwalu Natchnienia, antologii magicznych opowiadań o Opolu, odpowiadała za blok literacki przy festiwalu Dni Fantastyki we Wrocławiu. Z wykształcenia politolog, dziennikarka, anglistka i literaturoznawczyni. Absolwentka Studium Literacko- Artystycznego na Uniwersytecie Jagiellońskim. Dotąd wydała książkę poświęconą rozpadowi Jugosławii, zbiór opowiadań fantasy "Opowieści z Zoa", a także jej tekst pojawił się w antologii fantasy: "Dziedzictwo gwiazd". Autorka powieści "Twierdza Kimerydu". W życiu wyznaje dwie proste prawdy: "Nikt ani nic poza Tobą samym nie może sprawić byś był szczęśliwy albo nieszczęśliwy" oraz "Wolność to stan umysłu."

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *