Diabeł tkwi w szczegółach: recenzja horroru „The Witch”

Pamiętacie „Szósty zmysł” M. Nighta Shyamalana? I scenę, w której Cole, grany przez Haleya Joela Osmenta, idzie w nocy do łazienki, nie zamyka za sobą drzwi i tylko my widzimy, jak za jego plecami przemyka jakaś postać? Trwa to ułamek sekundy, ale mrozi krew w żyłach. Od tego momentu przez bardzo długi czas nie chodziłam w nocy do łazienki. Robert Eggers może być z siebie dumny. Przez niego znów tego nie robię. 

1

Oryginalny tytuł filmu brzmi „The Witch” (alternatywnie zapisywany „The VVitch”) i opatrzony jest podtytułem „A New England Folktale”. Najczęściej bywa tłumaczony jako „Wiedźma” lub „Czarownica”, bez żadnych dodatkowych opisów. Jedynie dystrybutor w Polsce zdecydował się na tytuł „Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii”, który nie dość, że brzmi, jakby należał do kolejnej disnejowskiej kreskówki, to jeszcze wprowadza w błąd. „The Witch” to nie bajka. Bajka zakłada morał. A tu morału nie ma.

2

O czym jest „The Witch”? Jak można wnosić z samego tytułu – o złu. Tyle tylko, że u Eggersa nie bierze się ono z ciemnego lasu. Ani nie uosabia go czarny kozioł. Tkwi w nas samych. Jednym słowem, nie taki diabeł straszny, jak go malują, bo ludzie są gorsi. Trudno o większy banał, prawda? W końcu podobnych tematycznie filmów mieliśmy już na pęczki. I w tym sensie obraz Roberta Eggersa – scenografa i kostiumologa, który debiutuje jako reżyser – na pierwszy rzut oka wygląda bardzo podobnie. XVII-wieczne Stany Zjednoczone, jeszcze przed (nie)sławnym procesem o czary w miasteczku Salem. Rodzina purytańskich dysydentów: William (znakomity, niemal nierozpoznawalny z brodą i długimi włosami Ralph Ineson) i Katherine (świetna Kate Dickie) oraz piątka ich dzieci (Thomasin, Caleb, bliźniaki Jonas i Mercy oraz Samuel) po wypędzeniu ze swojej społeczności zakłada farmę na skraju ciemnego lasu i z dnia na dzień staje się świadkiem, a może i uczestnikiem, coraz bardziej zagadkowych zjawisk, noszących znamiona czarnej magii. No i teraz – hulaj dusza, piekła nie ma! Większość reżyserów dałaby się ponieść ułańskiej (szatańskiej?) fantazji i zaczęłaby stopniować makabrę aż do osiągnięcia punktu kulminacyjnego w postaci groteski. Ale nie Eggers. Ten jest o wiele bardziej powściągliwy, żeby nie powiedzieć: purytański. Bo nie tylko o purytanach robi film, ale robi go po purytańsku.

3

Reżyser wprowadza nas w historię rodziny Williama i Katherine bez pośpiechu. Choć akcja rozwija się powoli, niemal leniwie, to ani na chwilę nie pozwala widzowi na pozostanie w strefie komfortu. W „The Witch” dzieje się wszystko i nic. Reżyser dobrze wie, że najważniejsze jest to, czego się nie pokaże. Drażni się z widzem. Czy faktycznie widzieliśmy przed chwilą to, co widzieliśmy? A może jednak nie…? To przekomarzanie się z percepcją oglądającego opanowane jest do perfekcji. Nie daje chwili wytchnienia. Niebezpieczeństwo czai się na bohaterów wszędzie i ujawnia się w najmniej spodziewanych momentach. Eggers stawia na szczegół i ten szczegół jest najbardziej przerażający. I nawet obrazki żywcem wyjęte z Bruegla, jeśli chodzi o plenery, i Vermeera, kiedy przychodzi do detalu, są niepokojące. Bo ten film to majstersztyk wizualny. Każdy kadr zatrzymany na stopklatce można by oprawić w ramkę. Równocześnie zdjęcia są tak sugestywne, że niemal czujemy stęchliznę gnijącej kukurydzy i wilgotny zapach lasu, kiedy zbliża się wieczór. Eggers bawi się detalami, ale robi to z dużym wyczuciem.

4

Stopniuje ich intensywność. Thomasin (rewelacyjna Anya Taylor-Joy) znajdująca w kurniku ostatnie jajko, które wypada jej z rąk, a z rozbitej skorupy wyłania się truchło pisklaka. Bliźniaki bawiące się z Czarnym Filipem, jedynym kozłem w zagrodzie, który nie bez powodu nosi takie, a nie inne imię, i śpiewające szatańską przyśpiewkę na jego cześć. Czarno-bury zając pojawiający się w lesie, a później w zagrodzie, niczym posłaniec złej nowiny. Napięcie narasta. Znaki przybierają na sile. Jedna z najmocniejszych scen, czyli opętanie Caleba (Harvey Scrimshaw) po jego powrocie z lasu, w którym zgubił się, po tym jak rozdzielił się z siostrą, jest punktem kulminacyjnym filmu. Od tej chwili przestajemy już racjonalizować to, co się dzieje. Podobnie jak bohaterowie. Spirala kłamstw i wzajemnych oskarżeń prowadzi do całkowitego rozkładu relacji w rodzinie. Jednocześnie nie wiemy już, czy mamy do czynienia z narastającą paranoją żyjących w odosobnieniu, zafiksowanych na punkcie religii ludzi, czy z efektami czarnej magii. Zwłaszcza że film – który nie przestaje być opowieścią grozy – staje się doskonałą, aczkolwiek przerażającą psychodramą. Freud miałby tu co robić. Na końcu na farmie zostaje już tylko Thomasin. I Czarny Filip. Do tej dwójki należy finał. Scena, w której Thomasin wchodzi wieczorem do szopy, staje oko w oko z czarnym kozłem i prosi go, by przemówił, jest jedną z najlepszych – i to nie tylko w całym filmie. To jedna z najznakomitszych scen w historii gatunku.

Historia Eggersa to historia, która się nie wydarzyła, ale mogła się wydarzyć. I to niejeden raz. Tym bardziej, że mimo fabularnego charakteru filmu reżyser dokumentuje pewien wycinek ówczesnej rzeczywistości. Jak na scenografa i kostiumologa przystało, nie tylko z pieczołowitą dokładnością odtwarza XVII-wieczne stroje, wnętrza czy plenery, pokazuje aktorów w niemal niedostrzegalnym gołym okiem makijażu, w naturalnym świetle, ale też tworzy narrację opartą na wciąż żywych w Nowej Anglii legendach, jak również autentycznych aktach sądowych i ówczesnym katechizmie. Słychać to doskonale w dialogach, których większość zaczerpnięta jest z istniejących dokumentów z procesów o czary. Dlatego też w angielskim, którym posługują się aktorzy, pobrzmiewa silny akcent z Anglii Wschodniej, a składnia i szyk wyrazów są na tyle odmienne od współczesnego języka, że może to nastręczać problemów ze zrozumieniem nawet anglojęzycznym widzom. Nie ma jednak obaw, nie przeszkadza to zupełnie w odbiorze, a jedynie uwiarygodnia opowieść Eggersa. Zresztą to balansowanie na granicy autentyczności i baśniowości rodem z historii spisanych przez braci Grimm jest niezwykle wyraziste. Bo i scenariusz jest dobrze napisany, a i jeszcze lepiej zagrany. Eggers doskonale poprowadził najtrudniejszych aktorów: dzieci, zwierzęta i naturę. Wszyscy grają koncertowo. Nawet zając i czarny kozioł. Zwłaszcza czarny kozioł. Zdaje się, że amerykańska kinematografia zyskała jeszcze jeden czarny charakter. I to dosłownie.

11

Jaki morał płynie z filmu Eggersa? Kara czeka tych, którzy są małej wiary? A może karani są ci zbyt religijni? A może sami siebie karzemy? Chyba że to wcale nie kara? W tej kwestii Eggers milczy. Nie ma dla nas żadnego morału, bo i nie ocenia tego, co pokazuje. W „The Witch” granica między tym, co symboliczne, a tym, co dosłowne, jest bardzo płynna. To my decydujemy, co jest dla nas prawdziwe, a co nie. Reżyser pozwala nam wierzyć w to, co chcemy. Chcemy wierzyć, że rodzinę Williama odwiedził sam diabeł? Proszę bardzo. Chcemy wierzyć, że izolacja i surowe purytańskie zasady doprowadziły ich do obłędu? Czemu nie? Chcemy wierzyć, że zadziałała podświadomość bohaterów? Śmiało! Dawno nie widziałam filmu, który, będąc tak bardzo osadzonym w realiach XVII w., mówiłby tak wiele o współczesności. Zwłaszcza ostatnimi czasy. Lęk ludzkości przed diabłem i czarownicami jest, jak widać, niejako dziedziczny. Bez względu jednak na to, czy uwierzymy, że Czarny Filip to wcielenie szatana, diablo dobry to film. I straszny. W najlepszym tego słowa znaczeniu. Bo najbardziej koszmarne sceny rozgrywają się nie w trakcie, ale dopiero po seansie. I najgorsze jest nie to, co widz zobaczył, ale to, co może zobaczyć po napisach końcowych. Nie, nie zobaczyć. Wyobrazić sobie. To chyba jeszcze gorzej, prawda?

Aha, i nie zapomnijcie włączyć światła, kiedy pójdziecie w nocy do łazienki. I zamknąć za sobą drzwi.

Karina Bonowicz

„The Witch”
Scenariusz i reżyseria: Robert Eggers
Zdjęcia: Jarin Blaschke
Muzyka: Mark Korven
Występują: Anya Taylor-Joy, Ralph Ineson, Kate Dickie, Harvey Scrimshaw, Lucas Dawson, Ellie Grainger.

About the author
Karina Bonowicz
Kobieta pisząca. Aktorsko niespełniona. Muzycznie wykluczona. Uzależniona od kawy, coca-coli i czarnego humoru. Nie znosi fasolki po bretońsku. Kocha się na zabój w Nowym Jorku mimo ambiwalentnego stosunku do nowojorskiego metra i… braku toalet publicznych. Dziennikarka, pisarka i scenarzystka. Współpracuje z nowojorskim portalem polonijnym Dobra Polska Szkoła, w którym prowadzi autorską rubrykę „Książka >>Made in Poland<<”. Dwukrotna stypendystka Miasta Torunia w dziedzinie kultury.

2 komentarze

  1. Nudny, ciezki i totalne dno. Obejrzalam 30 min i tragedia wiec pomyslalam zeby przeczytac recenzje.. no i niby mialo byc super, że niby sie dlugo rozkreca, no ti dawaj dalej. Pelna nadziei obejrzalam jeszcze kolejna godzine filmu i nie moglam sie doczekac az wszyscy sie tam powybijaja i zapomne ze stracilam na ta szmire tyle czasu. Pisze zeby ostrzec tych, ktorzy nie chca stracic 1,5h zycia 🙂

  2. Dziękuję za opinię, chociaż „Nudny, ciężki, totalne dno” nie mówi nic konkretnego o tym filmie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *