Czereśnie

To było ostatnie lato nieskazitelnych czereśni, promienie wstrzykiwały się w ich miąższ, pompując i rozpychając im brzegi, w późniejszych latach trzeba było je pryskać, bo w przeciwnym razie drążyły je robaki. Podczas gotowania kompotu wypływały na powierzchnie niczym prażony ryż, śmiano się, że to dodatkowa porcja białka. Wtedy, jako gówniarz, myślałem, że to przez Leona Stawika. Wszędzie pieją, że do grobu nic się nie zabierze to dlaczego Leon myślał, że zabierze tam swoje problemy? Biedak leżał w tej piwnicy jak puszka Pandory – źródło wszystkich nieszczęść.

Na harynde chodziliśmy zawsze po zmroku, chyba że jechaliśmy na czereśniową aleję, tam można było rwać do oporu o każdej porze dnia i nocy, z obficie owocujących drzew niczyich. Jawnie chodziliśmy tylko do starej Walczakowej. Jawnie, to znaczy też po zmroku, ale przez uliczkę jak listonosz z emeryturą, potem furtką do ogrodu i buch na drzewo. O wszystkim wiedziała, jestem tego pewien, jednak nigdy nie wdała się w żadną reakcje. Dziecięca fantazja, którą wtedy operowaliśmy kazała nam myśleć, że jesteśmy jej eliksirem długowieczności. Ciekawość czy następnym razem też będziemy na tyle bezczelni, żeby wejść głównym wejściem, trzymała ją przy życiu.

Cały dzień czekaliśmy aż słońce lekko zajdzie i spotykaliśmy się na boisku, tak spędzaliśmy całe wakacje, chyba że akurat musieliśmy pomagać przy żniwach. Bramki mieliśmy drewniane, pijackie bandy wracające z pubu, uwieszały się na nich jak małpy wielokrotnie je dewastując, w końcu nie mieliśmy już z czego zbijać więc poszliśmy do lasu, wycięliśmy kilka drzew o niezbyt grubych pniach i z nich skleciliśmy nowe bramki, część chłopaków jak konie zaprzęgowe ciągnęła pnie, a reszta zacierała ślady by zmylić leśniczego, ubzduraliśmy sobie, że to wielki tropiciel. Pole gry było nierówne, trawa – rzadko koszona – służyła nam za ochraniacze bo sięgała pod kolana, a starym brakowało czasu by ją skosić, linie były kwestią umowną, kopaliśmy na oko nie raz kłócąc się o auty, boisko przecinała ścieżka, skrót wydeptany przez ludzi biorących mleko od Krawczyka, leniwych do tego stopnia, że nawet gdy graliśmy puszczali się na szage wymuszając przerwy w meczu, jednak i to nam nie przeszkadzało, wtedy talent dostosowywał się do kiepskiego boiska, a dziś boiska dostosowuje się do kiepskiego talentu. Mecze zawsze były zacięte, gdy Murzyn dostał z ostro kopniętej piłki prosto w zęby myśleliśmy, że wszystkie stracił a on poszedł do domu, popłakał trochę, wypluł krew, wrócił i grał dalej. Po meczu do późnego wieczora, do pierwszej wołającej matki graliśmy w karty, najczęściej w bite kuku torturując się nawzajem. Do naszej paczki należała tylko jedna dziewczyna – Agata. Chyba wszyscy czuliśmy do niej to samo, a przecież żadne witaminy czy też zdrowa dieta, nie wpływają na dojrzewającą dziewczynę tak dobrze jak adoracja ze strony chłopców, natura spoglądała na Agatę naszymi oczami i wypełniała jej kształty tam gdzie najczęściej uciekał nasz wzrok. O Agacie myślę zawszę, gdy przypominam sobie zdanie napisane przez, jak go na wsi nazywano, Poetę od Siedmiu Boleści. Własnym sumptem wydawał on tomiki poezji, które potem rozdawał znajomym, jedna z jego książek przez przypadek wpadła mi w ręce i z niej wyłowiłem słowa: „wystarczy wiara jak okruch chleba / byś otworzył oczy i pozostał w zdumieniu / gdy odkryjesz jak wiele Bóg ukrył w jej wnętrzu”. W każdym z nas tkwił ten okruch, ten lepton wiary, dzięki któremu traktowaliśmy Agatę jak niespodziankę od Boga, wznosząc się na piłkarskie wyżyny by jej zaimponować. Oczywiście nie mogę tego powiedzieć o Robercie, Agata była jego siostrą i brał ją na boisko niechętnie, jak jakąś krowę na pastwisko. Nasz kontakt urwał się gdy wyjechała do liceum plastycznego, ciekaw jestem czy odkryła, komu zawdzięcza swoje boskie kształty. Leon Stawik grał z nami często, trudno było go kiwnąć i wszyscy zazdrościliśmy Marcinowi, Pawłowi i Darkowi takiego ojca.

Dobrze pamiętam ten wieczór, gdy po meczu spytałem Darka czy nie napompuje mi piłki, jako jedyny miał igłę. Oczywiście zgodził się, wykorzystałem moment bo jutro mogło go nie być, słońce wysuszyło ziarna na wiór i już tylko noc i poranna rosa powstrzymywały kombajny przed wyruszeniem w pola, by golić zboża aż do kłującego ścierniska. Najpierw poszliśmy do garażu ale pompki tam nie było, Darek oznajmił, że pewnie jest w piwnicy. Po otwarciu drzwi, uderzył nas przyjemny chłód tego miejsca. W komórce przepaliła się żarówka, Darek szedł na pamięć, a ja w ciemności nie zauważyłem sterty węgla, podpierając się ubrudziłem ręce. Gdy błysnęła żarówka w następnym pomieszczeniu, nasze oczy musiały przywyknąć do światła, po prawej stronie stało stare biurko a na jego blacie, porozrzucane w nieładzie, leżały najróżniejsze narzędzia. Dopiero po chwili, w głębi, dostrzegłem osunięte ciało Leona, na szyi miał zaciśniętą pętle, a koniec sznura przywiązany był do rury ciepłowniczej, na środku stał odwrócony do góry kołami rower czekający na naprawę. Darek spojrzał na swego ojca, a potem ruszył w stronę wyjścia twierdząc, że: „pompki tu nie ma”. Pobiegłem za nim przetaczając nogami bryły węgla. Wyszliśmy na ulice, Darek zaproponował byśmy poszli na czereśnie, mówił, że to u jego wuja ale przecież nikt się nie dowie. Nie dałem mu żadnej odpowiedzi, cały dygotałem, czoło zroszone potem przetarłem brudną ręką, Darek spojrzał na mnie w świetle latarni i ze śmiechem oświadczył, iż wyglądam jak komandos. Ogród jego wuja ogrodzony był siatką, cwaniak w miejscu gdzie rosły czereśnie, wysmarował płot przepalonym olejem silnikowym by napiętnować nocnych gości, ale młody Stawik dobrze o tym wiedział, sforsowaliśmy ogrodzenie w innym miejscu. Gdy byliśmy już po drugiej stronie, jeszcze raz rozejrzeliśmy się czy aby nikt nas nie obserwuje. Drzewo od góry chroniła firanka by szpaki nie dobierały się do owoców. Staliśmy jak pod wielkim grzybem, ja zrywałem z ziemi, Darek wlazł wyżej i zrywał z gałęzi. Pogrążyliśmy się w konspiracyjnej ciszy, wypluwane pestki nurkowały w trawie. Po pewnym czasie Darek przestał rwać, po prostu siedział na gałęzi. W dali usłyszałem przytłumiony dźwięk syren. Wziąłem jedną czereśnie między dwa palce, a potem skierowałem ją w stronę księżyca przysłaniając jego tarcze, gdy przyłożyłem ją do ust, wyobraziłem sobie, że połykam satelitę ziemi. Miałem w ustach księżyc gdy Darek przerwał milczenie: „A jeśli on jeszcze żyje?” – zapytał – i nie czekając na moją odpowiedź, zeskoczył z drzewa i zaczął szarpać firankę, szelest liści oraz trzask łamanych gałęzi obudził psa, ten zaczął szczekać jak narwany. „Co robisz idioto” – podniosłem głos – bo w tym rozgardiaszu nie dało się szeptać, firanka zahaczała o gałęzie, ale w końcu udało mu się ją ściągnąć, przerzucił ją przez płot w miejscu, gdzie wysmarowany był olejem. Byłem pewien, że zaraz ktoś przyjdzie, a Darek nie miał zamiaru uciekać, pastwił się nad drzewem, łamał gałęzie i rzucał je na środek ogrodu. Przeskoczyłem przez ogrodzenie przykryte firanką i obserwowałem co się dzieje. W końcu ktoś zareagował, otworzyła się furtka i pies wbiegł do ogrodu, cała jego wściekłość ustała, gdy znalazł się blisko Darka, rozpoznał go i chciał się z nim bawić. „Kto tam jest do cholery!?” – w dali odezwał się głos – serce podeszło mi do gardła, może Darek nie przestraszył się konfrontacji z psem, ale z wujem nie chciał się spotkać, przeskoczył płot tak zwinnie, jakby uprawiał parkour i ile sił w nogach, pobiegliśmy w stronę chaty.

Wokół posiadłości Stawików zebrało się mnóstwo gapiów, których z domu wyciągnął przyjazd karetki i policyjnego radiowozu. Darka matkę przesłuchiwał policjant, siedziała na ławce paląc papierosa, płakała ale bystrymi oczami ogarniała wszystko, co działo się dookoła, gdy zauważyła syna zawołała go do siebie. Darek bał się podejść, spojrzał na mnie a ja wyszeptałem: „idź, nikomu nie powiem”. Było widać, że moje słowa w niczym mu nie pomogły, wbił we mnie wzrok wypełniony strachem i niepewnością, jakby zastanawiał się czy dożyje jutra, czy aby śmierć nie domaga się dziś ofiary z ojca i syna. Stawikowa musiała krzyknąć drugi raz, by wreszcie podszedł. Gdy stanął przy niej, oczy miał wilgotne, matka o nic go nie pytała, niczego nie tłumaczyła, powiedziała tylko: „Zgaś światło w oborze i idź do domu, babcia da ci jeść”. Zwróciła się także do mnie: „Weź się umyj człowieku”. Gdy wróciłem do domu mama zrobiła mi awanturę. Słyszała syreny i myślała, że coś mi się stało, spytała gdzie się tak umorusałem, odpowiedziałem: „tu i tam”, za co dostałem przez łeb. Mama poinformowała mnie, że się Stawik powiesił.

Później opowiadano, jak to Stawikowa szukała męża w stodole, oborze, garażu, dopiero na końcu zaglądając do piwnicy. Leon nim się zapętlił, oprzątnął cały inwentarz. Śmierć Leona bardzo mną wstrząsnęła, nikt już nie zazdrościł Marcinowi, Pawłowi i Darkowi takiego ojca. Pamiętam, że w tym samym czasie umarła moja babcia, ale nie przeżyłem tego tak bardzo jak śmierci sąsiada, nie chodzi tu o widok ciała, na pogrzebie babci trumna była otwarta, zresztą babcia rwała się do umierania. W przypadku Leona, jedno nie dawało mi spokoju, nie mogłem zrozumieć co za robak zagnieździł się w jego głowie, ten sam robak zabrał Darkowi czereśnie, oddał i odebrał dzieciństwo.

Jacek Kraska

 

komentarz

Skomentuj Anna kowalska Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *