CYKL OPOWIADAŃ: Katarzyna Zwolska-Płusa – Ten drugi biegun (II)

18361052_1560282124016132_950141906_n

MAGDALENA

Mamo, jadę do ciebie! Do wsi prawdziwej. Magda nie może już żyć na cmentarzu zwierząt gospodarskich. PRL-owskie osiedle przyciska betonem głodne ciała krów i kóz. Bo tam, gdzie powstawały PRL-owskie osiedla, znikały wsie. A wsie znikać całkowicie nie chcą. Zwierzęta i zboża, jabłonie i skarłowaciałe ziemniaki. Nieracjonalne, prowadzące do nikąd ścieżki, czasem jakieś fragmenty podmurówki ukryte w krzakach. Jak mogłaś, mamo, przynieść mnie tam ze szpitala, szpitala wciskającego w ziemię półtora hektara sadu, do tego miejsca, gdzie kwadrat i beton walczy z kwiatem i kłosem? Jak mogłaś, mamo, zostawić mnie tam na twoją pastwę? Męczyłaś piersią i mlekiem mdłym, wzdymającym, męczyłaś marchwianką i hydroksyzyną. A potem umarłaś i umęczoną zostawiłaś babce złośliwej, staroświeckiej i pokurczonej. Umarłaś, bo pierś i marchwianka odrzucały mnie. Bo nie zniosłaś tego odrzucenia, które było też twoim odrzuceniem.

Mamo, już nie pamiętam, kiedy zamieniłaś się w posąg. Ale to musiało stać się wcześnie, bo na początku myślałam o tobie jako o czymś nieruchomym jak ze zdjęć, nie czymś lekko zaokrąglonym jak rzeźba. Ojciec mówił, że istotnie znieruchomiałaś. Przynosił mnie na karmienie i sam musiał wyciągać spod koszuli twoją pierś, coraz bardziej suchą. Odpychałam cię nóżkami – to odpychanie okazało się ostateczne. Mamo, zamordowało cię niemowlę.

Tamtego dnia ojciec przyniósł mnie na ostatnie karmienie przed twoim wyjazdem do szpitala. Sanitariusze stali już na klatce schodowej, ale ty nie poruszyłaś się, mój płacz nie poruszył cię. Ostatnie ruchy jelit poruszyły płyny i mazie, w których cię znaleźli. Tak wyszłaś z siebie, mamo.

Zawsze zastanawiałam się, jak to możliwe, że zdołałaś umrzeć. Ojciec cię pilnował. A może nie? Podobno potrafiłaś przekonać go do wszystkiego, czy to w fazie manii, czy depresji. Do wyjazdu w góry, zakupu mieszkania, nielegalnych tabletek spalających tłuszcz, kota rosyjskiego niebieskiego. Umiałaś go przekonać w remisji i chorobie, w zdrowiu i rekonwalescencji, w krótkich spódniczkach, dresach, w hotelowym pokoju, na balkonie w naszym bloku. Umiałaś, i tym razem również ci się udało. Odtrącona przez małe stópki, wysączona, w psychozie poporodowej zdążyłaś umrzeć pomiędzy jednym karmieniem a drugim. Umarłaś zasikana, ale wciąż bardzo ładna, bardzo chuda. Umarłaś, bo chciałaś tego od lat, bo ojciec ci pozwolił, bo nienawistne babki wszystko wiedziały lepiej, bo osiedla rozrastało się i wpadałaś w agorafobiczne lęki.

Tamtego dnia zmiażdżona pod naszymi podłogami wieś, gospodarskie zwierzęta i siewy odezwały się nagle i nie ucichły przez całe moje dzieciństwo. Czasem słyszę też twoje rzężenie.

Zdążyłaś mnie urodzić, mamo, zdążyłaś mnie oszczędzić, a nie oszczędziłaś wcale, więc teraz jadę do ciebie, przywołam cię zza tej granicy, za którą odchodzą matki bez swoich dzieci. Oddaj, co moje.

Jak to było, mamo? Kto zabił cię wespół ze mną? Babka? Oczywiście, że babka! A ja tego tak długo nie rozumiałam. I wczepiałam się w nią, jakby była dobra, a ona osiągnęła tylko to, czego chciała. Chciała mnie zabrać i udało jej się to zaskakująco szybko. Mamo, czemu nie kazałaś jej pójść, gdy kolejny raz przegrałaś wyścig do przewijaka? Dlaczego pozwoliłaś jej mnie ubierać i kąpać? Jaką moc miała ta chuda kobieta w granatowej sukience? Jakiej mocy nie miałaś ty? Jaką pozwoliłaś sobie odebrać? Bo to tak było, prawda? Walczyła o mnie, twierdząc, że ty nie dasz sobie rady jako matka. I nie dałaś! Nawet kilku miesięcy nie wytrzymałaś! Chora, chora matko! Matko słaba i pokrzywdzona! Jak zdołała cię przechytrzyć? Jak zdołała przechytrzyć mnie, że uwierzyłam w jej oddanie? Najpierw zjadła ciebie. Zaglądała do szuflad, grzebała w śmieciach jak szczur. Otwierała drzwi własnym kluczem, wwiercała się w twoją ledwo co ukształtowaną przestrzeń, zgrzytała w zamku, w głowie. Trzask, trzask, sk… sk… sk… Stawała przy mnie wyprostowana i gotowa. Jej pokurczona sylwetka w sekundę rozrastała się, wypełniała kąty, sięgała sufitu. A ty kurczyłaś się, przybierałaś postać kamyka, zwijałaś w twardy i zimny kłębek. Mamo, tak bardzo mi przykro!

Robiła to wcześniej, prawda? Zgrzytanie zamka, otwarta szafka pod zlewem, poprzekładane książki. Pożeranie przestrzeni zawsze wiąże się z pożeraniem człowieka. Ojciec mówi, że po jej wizytach zamykałaś się w swoim gabineciku, wypijałaś całą butelkę Neospazminy i czekałaś, aż demon odejdzie, a demony odchodzą długo, ciągną za sobą śluz, utykają w drzwiach… Zostałaś jej na deser. Słodka, taka słodka śmierć w białej jak lukier koszulce, z wymiocinami na wargach wyglądającymi jak kruszonka, z wyciśniętym z wnętrza sokiem… Słodka matko!

Ma-gdo, Ma-gdo, Ma-gdo… Byłabyś podobnie słaba. Dobrze, że twoje dziecko skończyło w odpływie. Próbowałaś zebrać je ze skóry palcami, ale było zbyt płynne, galaretowate. Jedyne, co udało ci się pochować w symbolicznym grobie, to pierwszy test ciążowy. Dziecko w płynie, Magdo! To fenomenalne!

Więc jadę do ciebie w to dziwne miejsce, gdzie podwórka są rdzawe, a klatki schodowe malowane wałkiem, gdzie żaden budynek nie jest wyższy niż trzy piętra, ale na dachach sterczą neogotyckie wieżyczki, gdzie nieopodal rynku znajduje się Wzgórze Zamkowe bez zamku i gdzie walczyłaś, by poddać się w najważniejszym momencie. Mamo, jadę, bo wyobraziłam sobie, że jestem tobą. Tylko że to moje dziecko umarło, nie ja. I właśnie dziś chcę zagwarantować ci życie po śmierci. Będziesz wreszcie wolna, w ukochanym miejscu, bez dziecka i „babki”. Babka nie żyje. Babka skręciła się ostatecznie. Jestem przekonana, że nie wiesz o jej śmierci, mimo że umierała piskliwie i trzeszcząco. „Babki” nie idą tam, gdzie podążają matki bez dzieci. Ich niebo to opary smogu, wasze jest miękkie jak pieluszki i różowe jak skóra. Dziś nastał ten dzień, dziś zamieszkam w ceglanej, nieocieplonej szeregówce przy starym fabrycznym placu, który teraz jest łąką. A za łąką i lasem, wśród puszystej wiosny stoi twój dom, mamo. Dziś jest tam różowo i ciepło.

***

Pociąg dotoczył się do stacji Julianów – Dębowa Przystań. Dwa perony, cztery zadaszone ławki. Mogła wysiąść na stacji głównej, bo jej domek znajduje się w połowie drogi między Julianowem a Julianowem – Dębową Przystanią, ale to tu wszystko miało się zacząć.

Magdo, widzisz te białą linię niepokojąco bliską torowisku? Często zastanawiałam się, jak ją przekroczyć – w kierunku zmiany życiowej czy ostatecznie? W końcu Dębowa Przystań uśpiła mnie, potem uzależniała, potem zamknęła się na mnie. Ciebie nawet nie wpuści. Bo widzisz, neurony w twoim mózgu są świeżutkie i nietknięte. Bo masz krągłą, zdrową sylwetkę i lśniące włosy.

Czy wiesz mamo, że doktor Tomasz Jankowski wciąż przyjmuje w Przystani? Staruszek. Odwiedzę go albo napiszę list. Że mu dziękuję, że robił, co mógł, by cię uratować. Bo to nie jego wina, że chemia w twoim mózgu… że… Mamo, piętnaście lat brałaś leki. Dlaczego przestałaś? Zaplanowałaś to?

Magdo, widzisz to drzewo po lewej? Nie jadłaś nigdy nic tak słodkiego jak te mirabelki. Wystarczyło zjeść jedną, by się rozchorować. Wystarczyło raz zapragnąć normalności, by się rozchorować.

Po co tędy idziesz? Nadkładasz drogi.

Chciałabym zobaczyć Dębową Przystań, chociażby przysłoniętą drzewami, i przywitać się z tobą. Masz ze sobą moje dziecko? Było tak malutkie, że zmieściłoby się w medalionie lub pierścionku. Masz je?

Jest tutaj, ale nie mam go. Nie mogę wziąć twojego dziecka tak, jak babka zabrała mi ciebie. Twoje dziecko rozlewa mi się na dłoni, potem tężeje jak galaretka, potem odskakuje jak guzik i nie mogę go złapać. Magdusiu…

Mamusiu… Poroniłam w hotelowej łazience. To było poza sezonem, cały kurort spał. Światło paliło się tylko u nas. Robert spał również. On zawsze śpi. Mieliśmy świętować tę długo oczekiwaną ciążę. Dzieciątko zagnieździło się jak małe pisklę w tej podobno nienawistnej mu, pełnej zrostów przestrzeni. Moja ptaszyna… moja ptaszyna postanowiła wylecieć. Mamo, mamusiu, jak je złapiesz, trzymaj mocno. Chcę je uściskać i ucałować.

Magduniu, ja nie umiałam cię ściskać ani całować, chociaż miałaś oczka jak perełki, maleńkie paluszki i nosek. Ciągle leżałaś sama w łóżeczku. Szarpałam wózek, byś przestała płakać. I wtedy uderzyłaś główką o jego tył. Musiało cię bardzo boleć, bo piszczałaś i machałaś rączkami. Ja uciekłam do łazienki, położyłam się na podłodze i krzyczałam: „Zabiłam Madzię, zabiłam Madzię”, mimo że wciąż słyszałam twój płacz. Ale ja zabiłam cię właśnie wtedy jako moje dziecko. Wiedziałam już, że nie zasługuję na ciebie i na swoje życie, które mogło ułożyć się normalnie.

Jesteś? Jestem. Zadzwoń po taksówkę, kochanie. Zrobiło się ciemno i dość chłodno.

Zadzwoniła po taksówkę. Zdziwiony kierowca zabrał niewysoką, ładną blondynkę spod bramy prywatnej kliniki psychiatrycznej do jej domu z czerwonej cegły.

Nowy dom Magdy był maleńki – ledwo 80 metrów kwadratowych. Należało do niego niewielkie podwórko i komórka na narzędzia. Podobnych, aczkolwiek przerobionych przez właścicieli budynków było tu kilkanaście. Przed wojną tworzyły kolonię mieszkań robotniczych pobliskiej, nieistniejącej już fabryki. Domek Magdy wyglądał tak jak osiemdziesiąt lat temu – goła cegła, drewniane, pomalowane na zielono okna i dach pokryty papą. Poprzedni właściciele założyli centralne ogrzewanie, które jednak niewiele pomogło. Ogromna przestrzeń po wyburzonej fabryce oddzielająca Julianów od Julianowa – Dębowej Przystani potęgowała ten chłód, wpuszczała w maleńką przestrzeń wiatr i smutek.

Ale to nie był zwyczajny smutek. Takie domy są smutne jakoś inaczej. Nigdy nie były spełnieniem czyichś marzeń. Niskie i krępe; duszne, a jednocześnie zawilgocone. Przeznaczone dla najniższej warstwy społecznej, dla jej snów o potędze, dla jej braku snów. Magda wyczuwała woń domowej produkcji bimbru i ogórków, jakby to było wczoraj, gdy dawni właściciele dusili maleńką przestrzeń zapachami prostoty i agresji. Psy ujadały, blaszane garnki z kaszą brzęczały o wyłożone kamieniami podwórko, wtórował im łańcuch, czasem sznurek. Psy wyły, ciągnęły uwięź jak swoje cienie w upalne lipcowe dni. Burek, Azor, Fafik. Ich suki mnożyły się, rozpadały dwa razy w roku na kilka wychudzonych, zapchlonych części. Kobiety, z obrzękniętymi nogami i palcami dłoni pociętymi jak deski do krojenia (gdzie cieniutkiej nici czerni nie da się niczym zmyć), grzebały wygiętym prętem w piekle kaflowej kuchni. Tym samym prętem były czasem bite, były bite ich dzieci, pijani mężowie. To nie był zwyczajny smutek. Takie domy są smutne jakoś inaczej.

To jest dom moich marzeń, mamo. Większy niż mieszkanie, mniejszy niż posesja, w średniej wielkości miasteczku. To odcienie szarości, mamo. Miałaś z tym problem, prawda? Wszystko musiało być jakieś, wypełnione treścią po brzegi, przesycone czernią albo bielą. Nigdy nie widziałam na świecie czerni ani bieli, tylko coś podobnego. Czerń i biel istnieje jedynie w teorii, więc ty też nie mogłaś istnieć prawdziwie. Życie to praktyka. Można praktykować nieumiejętnie, ale, na Boga, nie da się nie praktykować w ogóle!

Cegła musi być czerwona, a ościeżnice, framugi, dach – zielone. Wokół okien i drzwi klinkier jak na starych fotografiach i planach. Podłogi z desek, niektóre ściany niebieskie, inne brudnoróżowe, morelowe, malowane wałkiem. Dużo bibelotów, mało przestrzeni. Ten dom ma mnie całą przykryć.

***

To dziś, mamo. Zobaczymy się za chwilę. Zlokalizowałam twój dawny pokój. Wiem, wiem, że miałaś ich kilka, ale ustalmy, że tak naprawdę jeden. Chcę stworzyć mit.

Podjechała pod Przystań rowerem. Mogłaby mieć rower z wiklinowym koszykiem z przodu, mogłaby zabierać ze sobą jabłka i kanapki zawinięte w biały, cienki papier. Nauczyłaby się jeździć na rowerze w długich spódnicach. Ale było jeszcze za wcześnie na całkowite wchłonięcie się.

Dębowa Przystań wyglądała inaczej, gdy tylko zmrużyło się oczy. Czasem jak duży, magnacki dwór, czasem jak bogata kupiecka kamienica, czasem jak folwark. Ale zawsze jak coś, czym nie była. Ten wielki eklektyczny dom był szpitalem psychiatrycznym, więc mógł być wszystkim.

Dziś ma być Nawłocią, mamo. Te dęby szczególnie przemawiają za Nawłocią. I ścieżka pomiędzy nimi. Przechadzałaś się tutaj ubrana w swoje koronki. Bo miałaś jakąś koronkową sukienkę, prawda? Dziś będzie Nawłoć, szuflady z ukrytą strychniną, szklanki z sokiem malinowym i sprężyste jak gąbka błoto, błoto, które nie brudzi pantofli.

Na parterze Dębowej Przystani mieściły się gabinety lekarskie, w których przyjmowano ludzi „z zewnątrz”, szatnia, recepcja, stołówka oraz kilka małych, dobrze zaopatrzonych sklepików. Magda miała ze sobą kilkanaście złotych, dzięki którym mogła bezkarnie się pokręcić po terenie kliniki, udając odwiedzającą.

Jestem więc, mamo. Przyszłam cię odwiedzić.

Cezary Baryka. To był pierwszy wyskrobany przeze mnie napis w szkolnej toalecie. Dlaczego Cezary Baryka, córeczko? Bo się zmagał. W wypracowaniu to właśnie napisałam, że się zmagał. Z polskością? Polskością? To oczywiste. Z nawłockimi dębami i moskiewskim brukiem. Z gwałtownością i pełną uroku nostalgią. Z Karoliną – zwyczajną, ale dumną – i z Laurą – jakby jungowskim cieniem. Znasz Junga? Znam. Nie wolno pisać po ścianach. Mogę pisać tylko po ścianach. W przestrzeni muszę się uśmiechać. Dębowa Przystań jest dworem. Dębowa Przystań to Nawłoć.

To był pierwszy raz od lat. Ostatnio gdy przyjechała, szpital był pałacem łódzkiego fabrykanta. Magda odtwarzała tu przeróżne atmosfery zaczerpnięte z filmów lub książek. Świat przedstawiony szpitala modyfikował się pod dyktando dziewczęcych, potem bibliotekarskich fascynacji, ale było tam coś stałego. Zapach i matka.

Zapach nie należał, podobnie zresztą jak matka, do świata fizycznego i nie był odczuwalny dla innych. Zapach nie był bowiem wonią, ale czymś pomiędzy impresją a tchnieniem, ledwo wyczuwalny w dni szczęśliwe, mocny i narzucający się w dni trudne. Gdy Dębowa Przystań była Nawłocią, Zapach stawał się coraz bardziej intensywny. Magda kupiła kawę, potem zapiekankę, tanią wodę toaletową, nawilżane chusteczki i zmywacz do paznokci. Nic jednak nie pokonało Zapachu. Zapach pęczniał, zatykał nozdrza. Matka nadchodziła.

Czas na ciebie. Powinnaś już iść. Gdzie jesteś, mamo? Dlaczego uciekasz, chowasz się?

Dziś nie możemy się spotkać. Co to znaczy „spotkać” w naszym przypadku? Te rozmowy nie są spotkaniem. Więc jak będzie ono wyglądać?

Zapach osiadał powoli na języku, pomiędzy zębami, w gardle. Magda piła łapczywie kawę, krztusząc się i lekko dygocząc. Czy to może być lęk, kiedy się nie boję? I kiedy to się stało, że podczas lęku przestałam odczuwać strach. Mamo?

Tego dnia opuściła szpital, nie wszedłszy nawet na piętro. Atmosfera rozprysła się, potem wchłonęła, przepoczwarzając w coś podobnego do poczucia niesmaku i wstydu. Czuła to czasem jako mała dziewczynka, gdy siedziała na łóżku bez majtek albo wtedy, gdy zrobiła coś niewłaściwego i musiała spojrzeć babce w oczy. Oczy babki były żelazne. Gdy Magda była małą dziewczynką, usłyszała nazwę Żelazowa Wola i gdy patrzyła w oczy babce, właśnie to widziała – nieugiętą, zimną, brudnobłękitną wolę.

Wieczór był chłodny i pachniał jabłkami. Pomiędzy skórą a ubraniem Maga czuła, jak wiatr rysuje jej coś na plecach. Wzór rozrastał się przy każdym podmuchu, wypełniał zakamarki, blizny po ospie i wycinanych znamionach, wzmagał pęd.

Może wcale nie wariuję. Gdybym wariowała, nie wiedziałabym o tym. Spokojnie, zaraz przyjdzie zwykły lęk. Przestaniesz czuć ten wstyd i niesmak. Masz na sobie majtki, nikt nie patrzy ci w oczy.

Ale dlaczego to właściwie zrobiłaś? Rozstanie, przeprowadzka, nowa praca. I przybycie tutaj, gdzie szumią nawłockie dęby i fabryczne kominy? Dlaczego robisz głupie rzeczy, udajesz, że gdzieś jestem, zwiedzasz szpital psychiatryczny jak muzeum sztuki, parzysz gardło kawą, szukasz Xanaxu po kieszeniach, mimo że się nie boisz? Takich rzeczy się nie robi. Nie sprzedaje się mieszkania w jednej z piękniejszych dzielnic miasta. Po nieistniejącej już wsi nie ma prawie śladów. Czasem tylko jakiś zdziczały kłos przypomina, że przestrzeń ta jest niejednorodna, rozerwana, ale to przecież nie każdemu, przecież to tylko tobie. Nie roni się dzieci na wakacjach w kurorcie, nie odchodzi od męża. Nie przeprowadza się do miasteczka o dużym bezrobociu, nie wstaje się codziennie rano i nie dojeżdża trzy godziny do pracy. Zrobiłaś coś, co cię w żaden sposób nie usprawiedliwia. Może by usprawiedliwiało, gdybyś miała jakieś cechy, ale ty nie masz cech. Jesteś, córeczko, bardzo pośrednia.

***

Domy takie jak Magdy nie mogą nigdy świecić pustkami, bo tu nawet ścianki, wnęki, nierówności stanowią wypełnienie. Układała się wśród nich jak w ostrydze. Jej głos niby to spod pokrywy, jego głos jakby wyciszony. Robert dzwonił. Wierzę, że to przejściowe, Magda. Chciałbym cię odwiedzić, Magda. Jak ci się mieszka, Magda? Z wnętrza skorupy dochodziło do niego tylko rozmyte „… mi czas…” jak jakiś szum.

Małżeństwo z Robertem… Mało słów, dużo twierdzeń, mało czynów, dużo czynności. Robert nie wypełniał, był jeszcze bardziej pośredni niż Magda, człowiek ustabilizowany, pokorne ciele, co dwie matki ssie. Ich mieszkanie, bardzo jasne, duże, pobłyskujące na nocnym niebie jak lampion, unosiło ich windą do nieba. A niebo było chłodne, bo znajdowało się na winklu. Magda chciała się poczuć jak w łonie, Robert był zbyt otwarty.

Moje kości zmiażdżone, moja macica wyciśnięta. Puszczam soki, karmię ziemię, tę ziemię, gdzie stąpałaś. Koleje świętokrzyskie wyrzucają mnie raz dziennie na brzeg, gdzie zaczyna się życie inne. Praca rozluźnia mnie, ale ja chcę być spięta, ściśnięta, trochę tonąć. Kiedy wracam do domu, brakuje mi oddechu, grzebię patykiem w ziemi, szukam jej płodów. Może wśród nich leży mój, może wyrośnie z niego kłos albo jabłoń. Może ja też stanę się płodem malutkim jak pestka i przez przypadek połkniesz mnie, wyrosnę w twoim brzuchu jak drzewo lub dziecko.

Przechodziła obok Dębowej Przystani codziennie, ale wstyd nie pozwalał jej wejść.

Czy będę to czuć przy doktorze Jankowskim? Czy twój doktor zauważy, że jestem nieubrana, że nie mam majtek i że jestem małą dziewczynką? Czy mnie taką przyjmie?

Czemu uparłaś się na niego? Jest już stary. To nie są ręce, które leczą. Mnie nie wyleczył, chociaż mnie dotknął. Dotknął. Bo to właśnie było dotknięcie, w rozumieniu: naznaczenie. To miejsce, te ręce chrzczą cię w imię wiecznego powrotu. Jak cyklofrenia.

Piątek o 11.00. Wizyta. Wyczekana. Powiem wszystko. Że jestem półsierotą, że spuściłam dziecko w toalecie, że mam napady lęku, podczas których się nie boję. Ale nie powiem o tobie. Poczekam, aż sam odkryje. Wtedy zwieszę głowę, ogryzę jeden paznokieć. Łza skapnie mi na nogawkę spodni. A on powie, że przez wzgląd na ciebie zrobi wszystko, by mi pomóc.

Doktor Tomasz Jankowski. Tomasz. Twoja wielka fascynacja. Zobaczy cię we mnie. Nie będziesz zazdrosna, prawda? Taka jest kolej rzeczy – jako córka to ja ciebie w sobie noszę, jestem twoją oznaką, symptomem. Jestem analogiczna. Ja ciebie noszę! Czyż to nie wspaniałe? Noszę ciebie, bo wewnątrz jest miejsce. Zostało zwolnione, więc możesz usiąść. To jest prawdziwy wielki powrót do jednego ciała.

– Dzień dobry, proszę, zapraszam. Co panią do mnie sprowadza? – zapytał, a jego głos był ciepły.

Sprowadza mnie wielka tęsknota. I to, że ciągle zmieniam zdanie, że kupiłam dom i rajtuzy. Dom jest stary, a rajtuzy nowe. Kupiłam zawilgocony dom i grube rajtuzy, a mamy dwadzieścia kilka stopni. Sprowadza mnie wielka tęsknota. Za łonem matki.

Mamo, on ma dobry głos. Czekam, aż zaproponuje pobyt.

Chodzę do niego już trzy miesiące, a nie zaproponował. Dlaczego? Mam chorobę i pieniądze. W czym twoje szaleństwo było lepsze, mamo? Czy było bardziej święte? Może powinnam powiedzieć o tobie? Ale wstydzę się powiedzieć, że jestem tu z twojego powodu. Że wszystko sprowadza się do ciebie. Że świat jest wielki, a łono jest jedno. Że kołyszę się wśród pierzyn i poduszek jak osierocone dziecko, że płynę w twoją stronę po zbyt dużej dawce Xanaxu.

Aby stać się matką, chciałabym najpierw stać się swoją matką.

***

Dzień był mglisty, a Dębowa Przestań świeciła jak bronowicka chata. Listopad w lipcu. Dlaczego Wesele? Przecież dzieciaki wypożyczały Wesele na wiosnę… to czemu teraz? Magda żyła w cyklu lektur z liceum. Teraz w lipcu nic. A jednak coś, jednak listopad. Gdyby chodziło o wielkie sprawy, ale nie chodzi o wielkie sprawy. Mogło chodzić jedynie o to, co widziała w snach, o potwory z piekła, o jej matkę. Dzień był mglisty i tydzień temu przestała łykać Depakine.

Błękit w holu Dębowej Przystani wyciszył całą muzykę, tupanie i śpiew. Pozostał więc tylko listopad, tylko lipiec. Lipiec i listopad w jednym miejscu zniosły wszelkie antagonizmy, spotkały się w środku i zneutralizowały.

Muszę odpocząć, mamo. Położyć się przy tobie, przy piersi. Wziąć, co moje. Wystarczy chwila. Dziś wiem, że nie ma prawd uniwersalnych, że Paulo Coehlo, którego podawałam z półek niezliczonej liczbie młodych kobiet, że Mały Książę, że nawet Orzeszkowa z tezą, że Traktat o łuskaniu fasoli… Jesteśmy tak bardzo osobne, w zdrowiu i w chorobie, mamo.

Specjalnie przestałaś brać leki, żeby mi to powiedzieć?

Ten pokój jest twój w moim odczuciu. Czy mogę wejść? Na chwilę. Muszę odpocząć.

Łóżko było pościelone. Na nocnej szafce leżały książki, dwa niedojrzałe jabłka i saszetka leku przeciwbólowego. To mógłby być pokój Matki. Magda zdjęła buty, stanęła koło otwartego okna, zamknęła oczy.

Niczego nie czuję, mamo. Czy kochasz mnie? Zrobiło się tak biało. Muszę odpocząć.

Położyła się pod białą kołdrą i białym sufitem. Coś lekko dotknęło opuszków jej palców, zadygotało, zadrżało jakby galaretka. To ty, dzieciątko! Już spokojnie. Jesteś przy mnie…

Jesteś przy mnie. Otwórz usta. Z sufitu skapnie kropla biała jak mleko. Śpij już.

About the author
Kinga Młynarska
Mama dwójki urwisów na pełny etat, absolwentka filologii polskiej z pasją, miłośniczka szeroko pojętej kultury i sztuki. Stawia na rozwój. Zwykle uśmiechnięta. Uczy się życia...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *