Cygaretki i filiżanka

Siedział w przydymionej atmosferze, uduszonej szarym dymem. Ciemność wiła się, więc i spowijała jego postać, jego fotel. Jedyna łuna światła zachowała się w śnieżnobiałej koszuli z bufiastym rękawem. Otoczenie było ubogie i ciche. Jedynie gramofon wydawał z siebie wpierw nieartykułowane dźwięki, zaś za jakiś i na jakiś czas zaczął śpiewać. To chyba byli Beatlesi.

Wydawał się pogrążony w książce, którą trzymał na kolanach. Na stoliczku stała secesyjna, finezyjna filiżanka, przybierając skruszoną formę wyrazu. Wygięte ucho oklapnięte. Niedaleko oczywiście cygaretki, powyginane w brązie swych pragnień. Przyczyna dymu przy skroniach pokoju.

Kiedy wszedłem zdawał się mnie nie zauważać. Leniwie przewracał kartki papieru, szepcząc słowa. Po chwili odchylił głowę. Przestraszyłem się. Czyżby dostawał swego kolejnego ataku poetycznego szaleństwa?

Zaśmiał się. Diaboliczny szczekot przewiercił moją duszę i ściany. Posady człowieczeństwa wyraźnie nakreśliły się i zadrżały. Popatrzył na mnie szeroko otwartymi oczyma, błyszczącymi i zarozumiałymi. Przekrzywiłem głowę.

-Wiesz, zawsze myślałem, że kakao na wodzie, dodatkowo z pieprzem cayenne powinno być bardziej wyraziste.- powiedział mi, biorąc filiżankę do rąk. Zakręcił nią lekko w powietrzu.

-Myślę, że zamiast tego powinieneś się zastanawiać nad tym, jak otworzyć okno na świat.

-Śmieszny jesteś. Napisałeś przecież tyle wierszy o bezsensowności tego rozciągającego się przed nami obrazka. Metropolia bez serca, spętana i otumaniona egoistycznymi pobudka…!

-Markizie, twoja rozkoszna tolerancja przechodzi jak zwykle samą siebie… Pozwoliłbym ją nazwać nawet bardzo brzydkim epitetem, ale odkąd Mo powtarza mi o powinnościach, umilknę.

-Ha! Odkąd zrezygnowałeś ze mnie, drogi, przestarzały przyjacielu, czuję niedosyt życia. To dlatego mieszam dobre z okrutnym. Czasami powstaje z tego nektar bogów…- Podnosi filiżankę.-A czasami jedynie gorzka żółć. Twoja rodzina dla ciebie jest rozkoszą, dla mnie uciskiem. Jak długo zamierzasz mnie zdradzać?

-Miałem sen i nie wiem, o ile bezsenny…

-Śmiesz cytować Norwida w pozie wzgardy ku bratniej duszy?!

Zerwał się gwałtownie. Pochylony w moją stronę, jego twarz wyrażała bezgłębną, pozowaną głupotę. Miałem ochotę się zaśmiać. Natomiast książka zsunęła się z jego kolan, spadła grzbietem do góry. Tłoczone, złote literki drżały.

Markiz przejechał dłonią po przydługich włosach. Zaczął przemierzać pokój, patrząc w podłogę. Zgarbiona postać w płaszczu do kolan, zgięta pod naporem życia. I swej upartości.

Siadam cicho, zdejmując melonik, odkładam laskę. Wzdycham i wzdrygam się, kiedy podłoga trzeszczy pod stopami Markiza. Patrzę na jego podróż. Gramofon zaczął kasłać. Zgasł, przyklapł, zamknął się w sobie.

-Zacznij znowu od początku, Diuku, proszę… -mamrocze pod nosem, a ja jestem zmuszony po raz kolejny do opowiedzenia historyjki o mnie. I moim nawróceniu.

-Tak, opowiadanie!

-Pewien mężczyzna miał w życiu kobietę. I dobre wino. I wspaniałe kubańskie cygara. Ta kobieta tez była nienajgorsza. Wszak miała kształty zadowalające oko i włosy bujne, a oczy zamglone i namiętne. Chyba bardzo go kochała. Ale czy to wystarczało? Kiedyś w barze nieznajomy, który teraz siedzi naprzeciwko niego, powiedział mu, że na ziemi istnieje wiele filozofii. Wiele wierzeń i wiele kłamstw. Poprowadził go, a skoro go prowadził miał do niego swoiste prawo. Jak Król ma nad poddanymi. Więc pewien mężczyzna zostawił kobietę na rzecz innych kobiet, wino na rzecz koniaku, a cygara zastąpiły zwykłe papierosy o matowym smaku. Stoczył się w rynsztok kasyn i zakładów konnych, aż w końcu przejrzał. Długo mu to zajęło. Kilka lat powolnej agonii zamieniało się stopniowo w radość i oświecenie. Ożenił się, a śnieżnobiała kobieta urodziła mu bliźnięta. Dziewczynki. W niedziele ubierał je w kolorze ecru, sukieneczki w koroneczki…

-Rymy to zabawa starych, znudzonych ludzi.-śpiewnie oznajmił Markiz, przeciągając litery. Przeciągnął się w fotelu, na którym uprzednio usiadł.

-Być może, ale czasami nadają soczystości zakończeniom. –odpowiedziałem i przygładziłem surdut.

Markiz patrzył na mnie swoimi oczami oświeconego szarlatana. Wyłamywał sobie palce. Ziewnął bezwstydnie, nie zasłoniwszy ust. Starał się mnie sprowokować, wyzywał na pojedynek osobowości. A więc tak chce się mścić. Zaczął dudnić palcami o oparcie krzesła. Tak, chce się mścić.

-Czyżbyś szedł do kościoła?

-Idę do kościoła.

-Do tego na rogu ulicy Malinowej i Różanej?

-Owszem Markizie, przecież to wiesz. Kościół na skrzyżowaniu Malinowej i Różanej. Z Mo i dziewczynkami, ubranymi oficjalnie w ecru.

-Bo Mo jest blada?

-Mo jest śnieżnobiała, Markizie. Twój egoizm utwierdza mnie w przekonaniu, że dziś nie wyjdziesz z tej nory.

-Nie łudź się Diuku, więcej. Jutro też nie wyjdę, i pojutrze i nawet w twoje urodziny. Złamałeś mi serce swoją zdradą.

Zwieszam głowę i wzdycham. Markiz kręci się na swoim fotelu, skubie obicie. Milczy patrząc raz na mnie, raz w okno. Jego głowa porusza się w takt zegarka, kurz zdobi złote powietrze. Potem nagle zaczyna tupać nogami. Nienawidzi ciszy, kiedy drugi człowiek jest obok.

Czy znowu zaraz wybuchnie?

-Dziś jest zwykła, niezwykła niedziela. Może przynajmniej posłuchasz kazania swojego kuzyna? Sir Ksawery będzie dziś mówi….

Krzyk. Jego krzyk rozedrgał wszystko jeszcze bardziej. Krzyk ranionego zwierzęcia. Zrywa się z fotela, ja wstaję. Chwyta alabastrową filiżankę i ciska ją we mnie. Cofam się. Filiżanka rozbija się. Chwyta niedopałki cygaretek. Resztki rozsypują się w powietrzu, wszystkie wszędzie. Zostawiam swoje rzeczy, kuśtykam do drzwi. Markiz potyka się, słyszę uderzenie. Jego puchowy dywan także go zdradził. Jego wściekłość wywołuje u mnie strach. Muszę wyjść. Uciekam.

Nie widziałem tego co się działo dalej, gdy poszedłem do kościoła, bez meloniku i laski. Modliłem się wtedy długo i dość żarliwie, jak na starego grzesznika. A przecież nie byłem taki stary.

A Markiz leżał na dywanie, pokryty swoim kurzem. Myślał intensywnie. Pierwotny krzyk pozbawił go sił na chwilę. Powoli wstawał. Podszedł do okruszków filiżanki i schylając się, zbierał ją. Resztki schował do puzderka Marge. On też miał kogoś, kogo kochał. Myślał intensywnie. Przebrał się, ale śnieżnobiała koszula pozostała. Wyczesał włosy, umył twarz, odświeżył się. Przetarł zmęczone oczy, wypił łyk fenomenalnej kawy, która nie była fenomenalna. Myślał intensywnie. Posprzątał fotel, odłożył książkę. Złote litery nie zdążyły uciec. Wziął mój melonik i laskę i wyszedł. Zmierzał na ulicę Malinową, ale tylko po to, aby znaleźć się na łączeniu ulicy Malinowej i Różanej. Myślał intensywnie. Zrozumiał, kiedy szedł koło szczęśliwej rodziny, zmierzającej na obiad, pewny i domowy. Kiedy mężczyzna podał jednej kobiecie jeden prawdziwy bukiet różowych róż. Kiedy całował ją w dłoń-delikatnie. Domyślił się. Naprawdę zrozumiał. Znalazł stosownego człowieka, któremu zostawił moje rzeczy.

Dowiedziałem się tego wszystkiego z listu, który zostawił starcowi. Ten starzec wiecznie stoi przed kościołem, mówi, że boi się wejść. Gdy wychodziłem, podał mi to wszystko ze smutnym uśmiechem

-Chyba widziałem jego duszę, sir. –dodał cicho.

Przeczytałem to, siedząc pod brzozą. Było w tym dużo smutku. I to był ostatni jedyny on, porzucił siebie. Poznał siebie. Nawrócił.

To był ostatni raz, kiedy go widziałem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *