Bohater

Huk serii z karabinu maszynowego przeszył sierpniowe powietrze. Kurczowo ścisnąłem biało-czerwoną flagę, spróbowałem schować głowę między kolana. Byleby jakakolwiek część ciała nie wystawała poza mur.
– Masz. – Kolega podał mi zdobyczny pistolet. – Na wszelki wypadek.
– A-ale… Ja nie umiem strzelać!
– Nie będziesz musiał. Gdy tylko chłopaki obejdą go z boku, – wskazał gniazdo kaemisty. – zaraz skończą się jego popisy. Ty musisz tylko zetknąć flagę na tym przeklętym budynku, a wtedy… – ponowna seria zagłuszyła jego dalsze słowa.
Przełknąłem nerwowo ślinę. Jeszcze jeden obrońca padnie i opanujemy budynek. Będziemy bohaterami! Wiedziałem, jaką propagandową wymowę będzie miało to wydarzenie. I wizja polskiej flagi powiewającej nad miastem…
Trzecia seria trwała znacznie krócej od poprzednich. Przerwał ją pojedynczy strzał z karabinu, stłumiony jęk szwabskiego żołnierza.
– Tak jest! – krzyknął kolega. – Szybko, zawieszaj flagę. Niech świat się dowie, że stolica wciąż walczy!
Wyskoczyłem zza muru. Pobiegłem przed siebie, niesiony ekscytacją zwycięstwa; chociaż zmęczony długim bojem, z dłońmi nerwowo ściskającymi barwiony materiał, nie miało to teraz znaczenia. Wbiegłem na ostatnie piętro, ruszyłem w stronę drabiny prowadzącej na dach. Ostrożnie wszedłem na górę, podszedłem do masztu i zacząłem szarpać linkę, próbując ściągnąć hitlerowską flagę. Zardzewiały bloczek skrzypiał, gdy symbol wroga powoli zjeżdżał w dół…
BANG!
Siła strzału zgięła mnie wpół. Odwróciłem się, sięgając za pazuchę po pistolet. Strzeliłem na oślep, ktoś upadł, nie wiem, czy go zabiłem. Niechcący przycisnąłem do rany flagę, spostrzegłszy to, odrzuciłem ją z przerażeniem. Polska chorągiew stała się jeszcze bardziej czerwona.
Kręciło mi się w głowie, rana była zbyt wielka. Ostatkiem sił porwałem spod nóg skrwawioną szmatę i rzuciłem się w stronę masztu, próbując skończyć to co zacząłem. Słyszałem dobiegające z oddali głosy, krzyki zdenerwowanych kolegów.
Krzyki ludzi, skrzypienie bloczka, szum wiatru – wszystko zlewało się w gwizd, długi, przeciągły, drażniący uszy i wwiercający się w mózg…

***
Otworzyłem oczy. Wydobyłem rękę spod kołdry opasającej moje ciało niczym paradna szarfa, sięgnąłem po budzik. Oddychałem głęboko, wsłuchując się w ciszę świtu. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że wciąż jedną dłonią uciskam wyimaginowaną ranę, próbując powstrzymać równie wyśnione krwawienie. Krwawienie, ofiara, patriotyzm, bohaterstwo…
Tyle pięknych słów rozmienionych na drobne.
– Boże… Dlaczego… – Westchnąłem ciężko. Dopiero teraz czekał mnie prawdziwy test męstwa. Test podejmowany codziennie, w rzeczywistości pseudo-herosów i fałszywych idei.
Wstać po prostu z łóżka.
Z trudem przeniosłem stopy na podłogę. Podniosłem się na chybotliwych nogach, ruszyłem do łazienki. Szur-szur-szuru, hałasowały kapcie ślizgając się po dawno niemytej podłodze. Dzień jak co dzień, myślałem, mocując się z zepsutym kranem, gdy niespodziewanie usłyszałem dzwonek telefonu. Wróciwszy do pokoju, zerknąłem na wyświetlacz. Kolejny z niby-prawdziwych znajomych zapragnął mi zepsuć dzień swoim natrętnym towarzystwem. Z niechęcią odebrałem połączenie. A potem już poszło z górki, co u ciebie, bla bla, chodźmy na piwo, bla bla i tak dalej… Po chwili pożegnałem petenta, czując wyraźną ulgę. Zerknąłem przez okno. Słońce zdążyło już wzejść, oblewając wnętrze mojego pokoju światłem niczym najnowszym rodzajem fotonowej farby. Wieczorem miałem iść ze znajomym na piwo, przemęczyć kolejny wolny czas, by w przyszłości mieć do kogo zadzwonić w razie nagłej potrzeby.
Lecz w sumie nie mogło być tak źle. Przynajmniej była okazja, aby się napić.

***

W barze „Z gwinta” jak zwykle panował olbrzymi ścisk. Nie było w tym nic dziwnego, oczywistym był fakt, że w lokalu, gdzie serwuje się piwo w cenie trzy pięćdziesiąt za butelkę, ilość ludzi spragnionych alkoholu i mocnych wrażeń przekroczy wszelkie granice. Przepchnąwszy się przez ludzką tłuszczę, zajmującą każdy wolny skrawek przestrzeni, odnaleźliśmy wolne miejsce przy barze. Jedno skinienie kolegi wystarczyło, by barman w mig przygotował zamówienie. Przede mną i moim partnerem do picia wyrosły dwie nowo otwarte butelki. Leniwie zbliżyłem szyjkę do ust, obserwując kątem oka wnętrze baru, pragnąc zawczasu zlokalizować dzierlatki warte mojego czasu. Niby mieliśmy tylko wypić piwo, ale czemu nie mogłem skorzystać z nadarzającej się okazji?
Od razu ją dostrzegłem. Wysoka, zgrabna blondynka, – mój ulubiony typ – z wyraźnie znudzoną miną siedząca samotnie przy stoliku. Po kilku minutach irytującej gadki ze znajomkiem, postanowiłem ruszyć do ataku. Szturm miał być szybki, zdecydowany, od początku nastawiony na zwycięstwo. Ochoczo zerwałem się z barowego stołka i skierowałem się w stronę nieznajomej. Już, już miałem dotrzeć do jej stolika, gdy drogę zastąpił mi łysy, wysoki dryblas. Prawie słyszałem trzask koszulki, opinającej rozrośniętą dzięki sterydom klatę.
– Czego, gogusiu?! – łypnął na mnie spode łba. – Ta świnia jest tu ze mną! – wskazał blondynkę swoim grubym paluchem.
Zerknąłem jeszcze raz na dziewczynę. Skuliła się barowej kanapie, jakby próbując zniknąć z mojego pola widzenia, jakby chcąc stać się niewidzialną dla swojego łysego mana i uniknąć wieczornego wpierdolu za to, że miała czelność spodobać się innemu facetowi. Nawet, jeśli tym facetem miałem być ja.
Wiedziałem, co powinienem zrobić! Powinienem spokojnie położyć dłoń na ramieniu koksa, powiedzieć „ta dziewczyna wyjdzie dzisiaj ze mną” i jednym ruchem ręki pozbawić go przytomności. Albo lepiej, złapać go za rękę, założyć dźwignię i efektownie pierdolnąć nim o parkiet, ponownie pozbawiając go przytomności. Albo-
– Co tak się długo namyślasz?! – ryknął łysol. – Chcesz, bym przetrącił ci tę twoją buźkę?
– Andrzej, daj spokój. – Usłyszałem zza pleców głos kolegi. – Dopij piwo i chodźmy stąd.
Nie musiałem się rozglądać, by wiedzieć, że cały bar w napięciu obserwował tą niecodzienną scenę. W milczeniu rachowałem szybko bilans potencjalnych zysków i strat.
Ofiara, bohaterstwo?
Pff, dobre sobie.
– Masz, rację, chodźmy stąd – rzuciłem do kolegi, ruszając w stronę wyjścia.
– I żebym cię tu nie widział, chuju! – Dobiegły nas wojownicze okrzyki koksa, gdy opuszczaliśmy lokal.
W milczeniu wsłuchałem się w delikatny szum jesiennego wiatru. Wydawało mi się, że cała okolica, całe miasto oddycha, zadając sobie to samo pytanie, co ja.
Po co zgrywać bohatera, gdy można za to oberwać?

 

Andrzej Biedroń

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *